niedziela, 1 kwietnia 2012

No name part 1.


Tym razem jeszcze inaczej. Bohaterowie to dobrze znani nam Niall i Harry. Potem się pojawi reszta. Ale w tym opowiadaniu nie są 1D. Są zwykłymi ludźmi. Są po prostu wzorem przy którym tworzyłem postaci.

* * * 

Tracisz życie na szukaniu jego sensu. Wszędzie poszukujesz jakiegoś znaczenia: w swoich związkach z ludźmi, w religii, w przyrodzie, w książkach, w sztuce, feng-shui, w kartach tarota, zachodach słońca albo ogłoszeniach... Szukasz bez przerwy, aby udowodnić sobie że pieniądze nie są sensem życia. Wszystko... jakby to powiedzieć... To, co się dzieje, nie zależy od ciebie. Wszystko zostało postanowione dużo wcześniej, więc nie masz wyboru: musisz poddać się wydarzeniom. Musisz zrozumieć, że nie istnieje nic takiego jak przypadek, a wszystko łączy się ze sobą i ze wszystkimi.
Może to wszystko wydaje się wyidealizowane i przeładowane filozoficznymi przemyśleniami. Może zabrzmi to dziwnie. Ale po tym wszystkim, co się wydarzyło, nie mam już żalu do ludzi. Nawet na ojca nie byłem zły. Do dzisiaj nie umiem się gniewać. Zawsze potrafiłem wybaczać i zapominać.




Dzisiaj, kiedy patrzę na mapę Orkadów, nie bardzo potrafię przypomnieć sobie wygląd niektórych miejsc. Pamiętam za to świetnie, co czułem, odwiedzając je. Mapa Orkadów zbudowana jest z moich uczuć. Orkady to ja. Dorastałem tam. Dzieciaki na Orkadach dorastają wśród morskich legend: o fokach, w które wcielają się dusze marynarzy, albo o ukrywających się przed światem syrenach. Widzisz je potem, jak pławią się w wodzie albo wygrzewają na skałach i myślisz o tańcu duchów. Mój ojciec zawsze mówił, że foki to dusze niechcianych dzieci, które zostały utopione w morzu przez rodziców. Dlatego płacz małych foczek brzmi tak samo, jak skarga niemowlęcia. Mój ojciec to palant.
Co jeszcze? Kiedy byłem dzieckiem, takim małym, nie myślałem wiele o świecie. Ale dzisiaj rozumiem, że tylko tam mogłem być naprawdę tym, kim jestem. Wszędzie dookoła wyspy, wzdłuż wybrzeży wylegiwały się te cholerne foki. Wystające skały i ruiny dawnych budowli są tutaj równie zwyczajnym elementem krajobrazu, jak niewielkie domku i budynki gospodarcze. Zardzewiałe wraki statków tonące w piasku Churchill Barriers. Nurkujesz, łowisz ryby, wypływasz łodzią na pełne morze, cumujesz. Latem niemal do północy słoneczne światło oświetlało morze ciągnące się przez tysiące mil. Tysiące.
Moją rodzinną wyspą było South Ronaldsay. Została tak nazwana na część wikinga, hrabiego Rognevalda. Wiem, bo kiedyś w szkole było takie zadanie. Jedyną wioską na wyspie było St Margaret Hope. Leży na północy, nad zatoką. Hope to stary szkocki wyraz oznaczający schronienie. A St Margaret – to od imienia królowej Małgorzaty, która zmierzała właśnie na swój ślub z Malcolmem I i tu przeczekała ślub. Linię horyzontu przysłaniała wyspa Burray, która rozpychała się u ujścia zatoki Hope. Zawsze kojarzyła mi się z ziemią obiecaną. Leżała za morzem, a na jej wschodnim brzegu przycupnął ziemski skrawek raju – piaszczysta plaża Bu. Na Orkadach nie ma drzew. Zawsze to wszystkich dziwi. Ale nie, tutaj nie ma drzew. Orkady to jedna wielka pieprzona skała.


Londyn.

Spojrzałem ukradkiem na Sophie. To w sumie dzięki niej wyrwałem się z Orkadów. Przyjaźniliśmy się od samego początku. Uczyliśmy się tak samo. Dostawaliśmy takie same oceny. To była nasza jedyna szansa na ucieczkę z tego przybytku biedy i zacofania. Teraz, kiedy jesteśmy dużo starsi i studiujemy w Londynie, raczej niemiło wspominamy St Margaret Hope. Będę jej za to wdzięczny przez całe życie.
Teraz siedziała na parapecie, wpatrzona w panoramę miasta za oknem. Była wczesna jesień, Londyn pokrywał się złotem i różnymi odcieniami pomarańczowego. Wieczorne słońce świeciło przez rozsunięte zasłony z siłą miliona żarówek. Dziewczyna od kilku dni była zupełnie nieobecna i nie do końca wiedziałem co z nią począć. Cóż, nie codziennie rzuca się chłopaka, do tego takiego, który bezczelnie zdradził. Współczułem jej, ale wiedziałem że wkrótce jej minie. Sophie była silną dziewczyną która nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Dałbym sobie wtedy rękę uciąć, że knuje jakiś plan zemsty na tym skończonym dupku. Jimm'a poznała na naszej uczelni. Zauroczyli się w sobie, ale widać jemu szybciej to przeszło. Szczerze mówiąc, bałem się o jego tyłek, bo jak Sophie coś nie przypasuje, potrafi wydrapać oczy.
- Sophie..? - zacząłem nieśmiało.
- Cicho, daj jej spokój jeszcze – rozległo się z okolicy moich kolan.
Spojrzałem w dół i napotkałem krystalicznie niebieskie spojrzenie. Boże, obudził się i zaraz się zacznie marudzenie.
- Co cicho? - szepnąłem – Przecież ona go zabije, jak mam być cicho, zamkną ją i będzie problem.
- Nikogo nie zabije, przestań panikować – ziewnął ten na moich kolanach, przecierając oczy.
To kolejna zabawna historia. To małe, niebieskookie i złotowłose stworzenie, które właśnie się obudziło było moim światem. I to też dzięki Sophie, bo studiował z nią w jednej grupie i to dzięki niej go poznałem. Chude, małe – rzekłbym, format kieszonkowy – ale tylko moje. I to już ponad dwa lata. Biedna Sophie.
Nagle tknęło mnie przeczucie. Jak okazało się chwilę potem, zupełnie słuszne.
- Zjadłbym coś.
Przekręcił się i spadł na dywan. Podniósł się z podłogi, mamrocząc coś pod nosem i poszedł precz, zapewne do kuchni. Patrzyłem za nim, dopóki nie zniknął za drzwiami. Odwróciłem wzrok w stronę Sophie i wtedy zauważyłem że przygląda mi się uważnie.
- Co?
- Szczęściarz... - mruknęła, zakładając swoje długie, ciemne włosy za ucho.
Zbaraniałem. Co ją tak naszło?
- Czemu?
- Bo on ciebie nie zdradził!
O Chryste panie, znowu to. Codziennie to przerabialiśmy. Wywróciłem oczami, bo nie chciało mi się po raz setny wałkować tej samej roboty. W kuchni rozległ się trzask i elektroniczne piknięcie. Oho. Ten mój głupek robi żarcie. Będzie obiad. Tyle dobrego.
Podrapałem się po nosie, wstałem i usiadłem na parapecie obok Sophie. Położyłem jej rękę na ramieniu i spojrzałem w oczy.
- Ogarnij się. Proszę, doprowadź się do porządku.
Wielkie, szare oczy spojrzały na mnie wymownie.
- Dobra. Ale jutro.
- Yhm... Trzymam cie za słowo.
Za mną usłyszałem głośne mlaśnięcie. Spojrzałem przez ramie i zobaczyłem wielki talerz frytek na wysokości mojej twarzy. Pomachałem ręką za plecami, jasno dając do zrozumienia że żądam podsunięcia mi tego talerza pod dłoń. Machałem tak chwilę, nie znajdując jedzenia, więc odwróciłem się i zobaczyłem, że blondyn siedzi na kanapie i sam opycha się frytkami.
- No ej! - nie spodobało mi się.
- Co? To moje. Chcesz, to sobie zrób.
- Sam to zeżresz?
- Tak – wymamrotał z ustami pełnymi frytek.
Mruknąłem coś niezrozumiałego, dając upust swojemu niezadowoleniu. Sophie prychnęła dziwnie i podniosła się z parapetu, kierując się do kuchni. Albo wróci z herbatą, którą piła hektolitrami, albo zrobi obiad. I ja znowu pewnie nic nie dostanę. Ale obstawiałem herbatę.
- Niall, posprzątaj to! - rozległo się z kuchni.
- Yhghghmmmraz! - wymamrotał blondyn z ustami zapchanymi jedzeniem. Kawałek frytki wypadł mu na kolana.
- Jezu, jesz jak świnia – mruknąłem niezadowolony.
- A ty tak wyglądasz – odgryzł się Niall, posypując resztki frytek solą.
Bezczelny cham! Uderzyłem go lekko w tył głowy. W zamian dostałem frytką w twarz. Rzuciłem się na niego, wytrącając mu talerz z ręki. Rozległ się głośny brzęk.
- Jezu, co wy tu robicie?
Wyplątałem się z rąk Nialla i spojrzałem na Sophie, która z obłędem w oczach i kubkiem herbaty stała w drzwiach i przyglądała nam się z przerażeniem. Pociągnąłem nosem i poczułem jaśmin z dodatkiem czegoś, czego nie potrafiłem skonkretyzować.
Wyjaśniłem całe zajście podnosząc się z kanapy i specjalnie wbijając łokieć w żebra Horana, który w stu procentach zasłużył sobie na to co mu zrobiłem. Sophie wyraźnie próbowała wrócić na parapet, ale bosą stopą trafiła w rozsypane w promieniu dwóch metrów frytki. Podskoczyła, chlusnęła na siebie herbatą i zmiażdżyła mnie wzrokiem. Wyszczerzyłem zęby i wskazałem palcem na chłopaka obok.
- Co, to jego frytki, do niego miej pretensje. - rzuciłem buntowniczo.
- Co?! - zbuntował się Niall.
- No co co? Twoje frytki. Mi nie chciałeś dać. Rzuciłeś we mnie, owszem, ale ja tego nie jadłem. Sprzątaj.
I zepchnąłem go z kanapy.


- Co to za idiotyzm. Kto wymyślił filozofię?! - piekliła się Sophie, waląc pięścią w automat do napojów. Ten durny automat na naszej uczelni zawsze się zacinał. Nie wiem jakim cudem, ale zawsze walczyliśmy z tym, mimo że na wydziale było całe mnóstwo innych automatów.
- Ja nie wiem, mnie nie pytaj Sophie. Ale rozumiem twój ból.
Uparta maszyna w końcu wydała dziewczynie kawę. Schyliła się, wydłubała plastikowy kubeczek i wyprostowała się, odrzucając włosy do tyłu. Zamoczyła usta w gorącym napoju, patrząc gdzieś ponad moim ramieniem. Nagle poczułem kawę na twarzy. Sophie zakrztusiła się i prychnęła czekoladowym latte prosto w mój nos. Złapałem się za twarz, próbując potrzeć oko. Oko plus kawa nie wróży nic dobrego.
- Co ty wyprawiasz?! - powiedziałem głosem pełnym oburzenia.
Sophie wyglądała jakby zobaczyła ducha.
- Co?
- No bo... bo on... tamten... - jąkała się, poprawiając nerwowo kosmyk włosów który opadł jej na czoło.
Odwróciłem się w kierunku, w którym spoglądała Sophie. Oprócz korytarza pełnego ludzi i odpadającej lampy na suficie nie zauważyłem nic dziwnego.
- Jaki tamten? O czym ty mówisz?
- Tam idzie, zobacz! - powiedziała cicho, wskazując dyskretnie palcem na chłopaka.
Wielka burza brązowych loków opierała się o ścianę pod tablicą ogłoszeń. Nisko opuszczone spodnie, dobrze dopasowana marynarka i koszulka z kołnierzem w kształcie litery V. Twarzy nie widziałem, bo loki stały bokiem.
- No i co z nim?
- No uśmiechnął się do mnie!
Wywróciłem oczami i wyrżnąłem dłonią w czoło.
- To dlatego plujesz na mnie kawą?! Bo ktoś się do ciebie uśmiechnął? Chryste, dziewczyno, twój system wartości przeżywa jakiś kryzys?
- Zamknij się – mruknęła Sophie, czerwieniąc się. Wyczuwałem już co się święci.
- A co, podoba ci się?
- Może.
Znowu zerknąłem w stronę chłopaka. Cóż. Chude, wysokie, lokowane. Takich widywałem setki. Niech to się odwróci w moją stronę, może pyszczek ma jakiś wyjątkowy, nie wiem, ale co mi zaszkodzi spróbować.
- Czekaj tu.
Odwróciłem się od przyjaciółki i ruszyłem w stronę chłopaka. Usłyszałem za sobą świst wciąganego powietrza i ciche „co ty robisz?!”. Uśmiechnąłem się do siebie.
Stanąłem naprzeciwko burzy loków i chrząknąłem znacząco. Chłopak podniósł wzrok i prawie wgniotło mnie w ścianę, którą miałem za plecami. Owszem. Widywałem już wcześniej zielone oczy, ale nie tak bardzo jak te, nie tak świdrujące.
- Tak?
- Ty nie znasz mnie, ja nie znam ciebie. - wypaliłem zupełnie bez sensu.
- No wiem – zielone oczy przyglądały mi się z zainteresowaniem, aż się speszyłem.
- Yyy... masz chwilę? Ktoś chce cie poznać.
Zawsze odstawiałem takie numery. Czasami się opłacało, czasami nie. Zobaczymy jak będzie tym razem. Mam nadzieję że skończy się w miarę normalnie.
Ruszyłem w stronę cholernego automatu przy którym stała Sophie i przypatrywała mi się z umiarkowanym zainteresowaniem. Kiedy chłopak oderwał się od ściany i ruszył za mną, dziewczyna momentalnie zbladła i posłała mi mordercze spojrzenie. Podeszliśmy do niej.
- No. To jest Sophie, a to jest... eeee...
- Harry – wpadł mi w słowo chłopak - Miło mi cie poznać. Coś chciałaś?
Sophie była biała jak ściana. Wiedziałem że rozmyśla jak mnie zamordować.
Postanowiłem nie przeszkadzać i oddaliłem się w nawet mi nie znanym kierunku. Wyciągnąłem z kieszeni telefon i sprawdziłem powiadomienia. Cholerne ustrojstwo, wyświetlało mi wszystko: twittera, facebooka, formspringa, maile, wiadomości, połączenia i jeszcze informowało o newsach na stronie Daily Mail. Nie wiem jakim cudem, podejrzewam że to ten mój blond osioł coś tu nagrzebał a ja nie umiałem tego wyłączyć.
Zorientowałem się że dotarłem do wejściowych drzwi wydziału, postanowiłem więc wyjść na zewnątrz i zapalić. Grzebiąc w torbie potrąciłem kogoś ramieniem, ale nie przejmując się tym, zaczerpnąłem świeżego powietrza kiedy byłem już przed budynkiem i odpaliłem papierosa.
Ciekawe jak idzie Sophie i... zaraz, jak on się nazywał? Harry? Chyba. Mniejsza o to.
Podeszła do mnie jakaś dziewczyna i poprosiła o zapalniczkę. Porozmawialiśmy chwilę, ona poszła precz a ja powędrowałem na wykłady.


Siedziałem na kanapie, wpatrując się w wielkie okno. Nie wiem czego tam szukałem. Czasami miałem takie momenty, w których totalnie wyłączałem myślenie. Najczęściej wyglądałem wtedy jak idiota. Tym razem pewnie było podobnie.
Byłem w mieszkaniu sam. Niall poszedł na trening, Sophie była... W sumie nie wiem gdzie była. W tle tej pustki rozbrzmiewały słowa piosenek Edith Piaf. Piękne, francuskie piosenki. Nagle zapragnąłem odwiedzić Paryż. Byłem tam tylko raz, przez parę dni. Ale to wystarczyło żebym zupełnie oszalał na punkcie tego miasta. Było magiczne do granic możliwości. No i to wyśmienite wino do którego miałem ciche skłonności. No dobrze, w porządku. To nie były ciche skłonności ale dzika namiętność. Namiętność, z którą Sophie uparcie walczyła, bo nigdy nie pozwalałem wyrzucać pustych butelek, upierając się że zrobię z nich świeczniki. I faktycznie, kilkanaście butelek z wetkniętymi w szyjki świecami zdobiło całe mieszkanie. Kilkadziesiąt butelek natomiast zalegało na kuchennych szafkach, gromadząc kurz. Wystarczyło ruszyć jedną a kichanie przez godzinę było gwarantowane. Więc stały sobie spokojnie i czekały na jakiś specjalny pomysł. Od pół roku.
Paryż nie dawał mi spokoju, sprawdziłem nawet ceny biletów lotniczych w Internecie. Tragicznie drogie nie były, więc w moim umyśle zaczął się rysować mglisty plan wypadu na tydzień do Francji. Zapewne skrystalizowałby się do końca, gdyby nie dziki ryk, który poprzedziło trzaśnięcie drzwiami wejściowymi.
- Jest obiad?!
No tak. Niall wrócił. Gdyby nie fakt, że tak bardzo go kochałem, już dawno szlag by mnie trafił i wyrzuciłbym go z mieszkania na zbity pysk. Tolerowałem wszystkie jego wady, bo twierdziłem że „są urocze”. Trochę ich mimo wszystko było. Bałaganiarz, żarłok, ADHD – to tylko kilka z nich. Mimo wszystko najbardziej przeszkadzała mi ta jego żarłoczność. Potrafił zjeść wszystko i w każdej ilości. I wcale nie tył. Tego nie potrafiłem przeżyć. Ja zjadając hamburgera czy jakiś inny amerykański wynalazek dosłownie czułem, jak odkłada się we mnie tłuszcz i jak przybieram na wadze. Natomiast on? Żarł tyle, że gdyby przestał, głód w Afryce przestałby istnieć. A wciąż wyglądał jak szczypiorek na wiosnę.
Grzmotnął sportową torbą z plastikowymi nóżkami o podłogę, wyrywając mnie do reszty z zamyślenia i marzeń o Paryżu. Spojrzał na mnie, posyłając mi promienny uśmiech. Chwilę potem władował mi się na kolana i oparł głowę na ramieniu. Poczułem zapach dezodorantu i ciężkich perfum.
- Brałeś moje perfumy! - oburzyłem się, rzucając mu gniewne spojrzenie.
- Oj tam. Zmęczony jestem.
- I z tego powodu masz na sobie moje perfumy?
- Cicho.
Poczułem ugryzienie w szyję. Zawsze to robił, kiedy zamierzałem zrobić mu awanturę. Zmieniał błyskawicznie temat, albo właśnie gryzł mnie w szyję, uprzedzając fakt bezczelnym uciszeniem mnie. Nie powiem, działało. Natychmiast przestawałem być zły.
- Idź się wykąp, a nie lejesz na siebie wiadro perfum. Obiadu nie ma. Nie miałem czasu zrobić.
- Darmozjad! Siedzisz tu cały dzień i nie ma nic do żarcia? Co ty robiłeś?
- Ee... myślałem.
Odpowiedział mi głośny rechot. No tak. Nikt nigdy nie wierzył w moje intelektualne umiejętności. Zmarszczyłem groźnie czoło. Chyba poskutkowało, bo blondyn podniósł się ciężko z moich kolan i bezczelnie drapiąc się po tyłku zniknął za drzwiami łazienki. Postanowiłem być jednak miły, mając w planach poinformowanie go o moim wyjeździe do Paryża. Zwlokłem się z kanapy i szurając kapciami po podłodze ruszyłem do kuchni. A niech ma, zrobię mu ten obiad.
Zajrzałem do lodówki. Nie znalazłem w niej nic interesującego. Wydłubałem kostkę żółtego sera. Z szafki wyjąłem paczkę włoskiego makaronu. Włoski to był chyba tylko z nazwy.
Makaron z serem jest tłusty i tuczący, więc powinien mu się spodobać.
Akurat odcedzałem makaron, kiedy ten żarłok wsadził głowę do kuchni, pociągając nosem.
- No, dobry chłopczyk – powiedział, podchodząc do mnie z tyłu i kładąc mi brodę na ramieniu.
„Ty chamie!”, pomyślałem i chlusnąłem wrzątkiem do zlewu. Obłok pary uniósł się błyskawicznie.
- Moje włosy! Uważaj! - zaprotestował blondyn, odsuwając się gwałtownie.
Zarechotałem podle i zacząłem trzeć na tarce ser. Wrzuciłem wszystko na talerz i podsunąłem mu pod nos.
- Masz, żryj i daj mi spokój. Mało ci?!
- Hezd smadżne – wymamrotał, wpychając sobie do ust wielką łyżkę makaronu.
Spojrzałem na niego z rozbawieniem i pomyślałem sobie w duchu, że to stworzenie jest najlepszym co mnie w życiu spotkało. On i Sophie. Nie wiem gdzie byłbym teraz gdyby nie ta dwójka.
- Co jest?
Przełknął.
- Smaczne jest.
Nachyliłem się, pocałowałem go w policzek i wróciłem do salonu. Zdziwiłem się widząc rozanieloną Sophie, w piruetach okrążającą kanapę w rytm piosenki Piaf. Coś podejrzanie szybko przeszła jej żałoba po Jimm'ie. Spojrzałem podejrzliwie.
- Wyczuwam wiosnę?
Sophie zastygła w pół obrotu z zabawnie wykrzywionymi rękoma. Przyjrzała mi się z błyskiem w oczach. Wiosna była naszym określeniem na błogi stan ducha.
- Dobrze wyczuwasz. Och, jakie życie jest piękne!
- To ten z loczkami?
Sophie usiadła na kanapie, opierając nogi o blat stołu. Głowę odchyliła do tyłu i przyglądała się z zainteresowaniem malowniczemu pęknięciu, które biegło przez środek sufitu. Początkowo nam przeszkadzało, teraz postanowiliśmy je pokochać i zaakceptować. Nadawało temu, raczej poważnemu, wnętrzu jakiegoś elementu humorystycznego.
- Jaki z loczkami? - wyłonił się z kuchni Niall.
No tak, zapomniałem mu opowiedzieć o całej historii zielonookiego stworzenia z uczelni.
- Nie ważne. To jak Sophie, to on?
- Tak. Znaczy. Chyba tak, nie wiem sama. Ale raczej tak. A może nie?
Potrząsnąłem głową, próbując uporządkować sobie tą jakże skomplikowaną odpowiedź.
- Przystojny? - spytał blondyn zza moich pleców. Pytaniu towarzyszyło dziwne szuranie.
Odwróciłem się i zobaczyłem że Niall szuka czegoś w torbie, która stała tak jak zostawił ją zaraz po wejściu do mieszkania.
- Czy ja wiem... - zacząłem, zerkając badawczo na Sophie – oczy ma ładne.
- Słucham!? - blondyn wyprostował się gwałtownie i przyrżnął głową w blat szafki w korytarzu – Cholera jasna...
- Nic ci nie jest? - spytałem, podchodząc do niego.
- Nie, dobra. Żyję. Co ma ładne? Oczy?
Uśmiechnąłem się szeroko, łapiąc go za rękę i przyciągając do siebie. Spojrzałem w te przeraźliwie niebieskie oczy. Czasami przypominały mi szafiry, wielkie i jasne, czasami oceaniczną głębie, ciemną i tajemniczą. Czasami były jak sople lodu, przeważnie wtedy kiedy był czymś zdenerwowany. Teraz świeciły jakimś złym blaskiem.
- Spokojnie. Ty masz ładniejsze no!
- Rzygam tęczą...! - zauważyła z niesmakiem Sophie, która przyglądała się nam z kanapy.
Oderwałem się od Nialla i spojrzałem na nią.
- To idź do łazienki.
- Co? - spytała zbita z tropu dziewczyna.
- No jak chcesz rzygać. To w łazience, co mi kanapę będziesz brudzić.
Niall, który chyba też dopiero zrozumiał co miałem na myśli, zarżał jak koń śmiechem tak głośnym że aż sam się zdziwił i złapał się za głowę.
- Będę miał guza – stwierdził filozoficznie, i wciąż trzymając się za głowę, zniknął w naszym pokoju. Mogłem w końcu spokojnie porozmawiać z Sophie.
Usiadłem obok niej na kanapie i strzepnąłem jakieś okruszki na podłogę.
- Trzeba będzie odkurzyć. No, mów jaki on jest. Będzie coś z tego? - spytałem, wyraźnie widząc że Sophie zależy na tym żebym o to zapytał.
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Szczerze mówiąc, chciałabym.
- O proszę... - mruknąłem, bardziej sam do siebie niż do niej – A on? Wyczułaś go?
- Chyba mu się podobam.
Uśmiechnąłem się. Życzyłem Sophie jak najlepiej, zwłaszcza po takim bydlaku jakim był Jimm. Od samego początku nie pałałem do niego sympatią, a teraz, po tym wszystkim, szczerze marzyłem żeby wpadł pod autobus. Rozciągnąłem się wygodnie na kanapie.
- Wiesz, chcę jechać do Paryża.
- Och, a po co? - spytała dziewczyna, ożywiając się.
- No jak to? Po co się jeździ do Paryża?
- Oświadczać się.
- Co?! - zamrugałem oczami ze zdziwienia.
- No oświadczać się. Wszyscy zakochani chcą oświadczać się w Paryżu. I to jeszcze na tej kupie żelastwa. No na tej wieży tam.
- Ale ja się nie chcę oświadczać! - zaprzeczyłem stanowczo.
- No to po co tam się pchasz?
- Jakoś zatęskniłem za tamtym miejscem.
Sophie roześmiała się głośno i klepnęła mnie w udo.
- Nie za miejscem, przyznaj się, tylko za tamtym Francuzikiem!
- Głupia jesteś jak krowa w ciąży – oświadczyłem ponuro – pijany byłem i nic nie pamiętam.
- Jaasne jasne... - rzuciła kpiąco dziewczyna, podnosząc się z kanapy – chcesz kawę?
- No poproszę.
Usiłowałem sobie przypomnieć o jakim Francuzie ona mówi. Owszem. Mój poprzedni pobyt w Paryżu miał podobno jakieś podłoże miłosne, ale nadmierna ilość wina sprawiła, że pamiętałem tylko lotniska. No i Pola Elizejskie, ale tam też byłem pijany, tylko trochę mniej. Żadnego Francuza nie pamiętałem.
- Ej, chodź zobacz... - usłyszałem głos Sophie. Stała przy drzwiach do mojego pokoju.
Podniosłem się i ruszyłem w jej stronę, znów szurając kapciami. Uciszyła mnie, podnosząc palec do ust. Na palcach podszedłem do niej i spoglądając do wnętrza pokoju, parsknąłem śmiechem.
Niall leżał na wznak w poprzek łóżka w jednej skarpetce, dresach i bluzie zaplątanej wokół głowy. Rzeczywiście musiał być zmęczony, skoro zasnął w tak idiotycznej i rzadko spotykanej pozycji. Zatkałem sobie usta dłonią, bo zaczynałem coraz głośniej się śmiać. Zamknąłem drzwi i za Sophie wszedłem do kuchni. Dziewczyna pstryknęła czajnikiem, z szafki wyciągnęła dwa duże kubki w zebrę i oparła się plecami o lodówkę. Odwróciła się do mnie w momencie, kiedy drapałem się po nosie. W jej wzroku dostrzegłem coś dziwnego.
- Czemu ty z nim w ogóle jesteś?
Zbaraniałem totalnie i zastygłem z palcem na czubku nosa. Chryste, a tej co znowu?
- Dlaczego? Co, w ogóle o co chodzi?
- Bo mnie to zastanawia. Czy wy się kochacie?
- A nie widać?
- No właśnie widać. Ale to wszystko jest takie...
- Jakie? - przerwałem jej niegrzecznie, bo zaczynałem się denerwować. Cóż za idiotyczna rozmowa!
- Takie dziwne. Z tego co widzę, wasza miłość ogranicza się do przytulania i całowania wszędzie gdzie popadnie. Zastanawiam się czy to nie jest na pokaz.
Poczułem w gardle, jak rośnie mi przysłowiowa gula. Co to ma być? Przesłuchanie?
- Zdurniałaś do reszty? Skąd ci to przyszło do głowy?
- Nie wiem. Tak jakoś.
Przewróciłem oczami.
- To przyjmij do wiadomości, że skoro nie zasypujemy się czułymi słówkami, nie znaczy że nic między nami nie ma. W naszym przypadku częściej o tym, co jest, świadczy to jak często się wyzywamy, kłócimy czy bijemy. Powinnaś to zauważyć! Mieszkamy razem już ponad rok!
- Tak... - powiedziała powoli Sophie – w sumie masz rację. Przepraszam.
Czajnik zapiszczał na parapecie i dziewczyna zalała kawę. Po pomieszczeniu momentalnie rozległ się zapach kawy. Rzuciłem okiem za okno. Było już ciemno. Nawet nie zauważyłem upływu czasu.
- Dobrze że zrobiłaś taką słabą, ja chyba pójdę spać zaraz.
- No ja właśnie też miałam taki zamiar, jutro mam na rano...
Wypiliśmy kawę na kanapie, prawie nie zamieniając ze sobą słowa. Tknęło mnie przeczucie, że coś dziwnego wisi w powietrzu. Nie wiedziałem co. Dopiłem kawę, wyniosłem kubek do kuchni i wchodząc do pokoju, życzyłem Sophie dobrej nocy. Zamknąłem za sobą drzwi i włączyłem małą, nocną lampkę na wysokiej komodzie w rogu pokoju. Miękkie, przytłumione światło wypełniło róg pomieszczenia, rzucając delikatny blask na całą sypialnie. Przyjrzałem się zwłokom na łóżku. Nie wiem jakim cudem Niall wyplątał się z bluzy, skarpetki też już nie miał. Owinięty w miękką, niebieską kołdrę, spał na lewym boku. Nagle ogarnęło mnie przerażające zmęczenie mimo wypitej przed chwilą kawy. Zgasiłem lampkę i wpakowałem się do łóżka. Pocałowałem Nialla w łopatkę i zasnąłem jak dziecko, bawiąc się jego potwornie jasnymi włosami.



- Wpływ filozofii Platona na świat współczesny da się odczuć...
Porażająco nudny wykład z filozofii spędziłem na bazgraniu bliżej nieokreślonych rysunków na notatkach z poprzednich zajęć. Jedna przypominałaby nawet psa, gdyby nie fakt że miała rogi i wielkiego pączka zamiast nosa. Przyjrzałem się temu dziwnemu stworzeniu z rozbawieniem i spojrzałem w lewo, na Sophie. Swoim zwyczajem siedziała z prawą nogą podwiniętą pod lewe udo i klepała w klawiaturę. Zwykle robiła to z wyraźną niechęcią i znudzeniem, teraz jednak podrywała się nerwowo z każdą otrzymaną wiadomością i rozglądała się w kółko, sprawdzając czy nikt nie patrzy. Wróciłem do swoich rysunków, tworząc karykaturę konia.
- Panna Baxtor raczy powiedzieć nam, cóż takiego odkryła pani w swoim telefonie?
Głos wykładowcy zadziałał na mnie i na Sophie jednakowo. Dziewczyna ze świstem wciągnęła powietrze, rozglądając się wokół oszołomionym wzrokiem, natomiast ja podniosłem gwałtownie głowę znad rysunków i poczułem jak coś strzeliło mi w kręgosłupie. Zerknąłem ukradkowo na Sophie, która wyglądała jakby ktoś strzelił ją w twarz.
Pokręciła przecząco głową. Wykładowca też pokręcił, ale zdecydowanie z niezadowoleniem i pogardą. Nigdy nie lubiłem tego dziada. Wkurzał mnie swoimi wyszukanymi manierami i poczuciem wyższości. Dobrze. Profesor profesorem, ale... na litość boską!
Wykład na szczęście bardzo szybko się skończył, zgarnąłem moje niedorobione, zmutowane rysunki do torby i nie czekając na Sophie, wyszedłem z auli. Oparłem się o ścianę naprzeciw drzwi i czekałem na nią. Czas na papierosa i kawę, zdecydowanie.
- Ty, co ty tak klikałaś namiętnie? - spytałem, kiedy razem z tłumem studentów wyszła z auli.
- Nie, to nic takiego. - odpowiedziała, wyraźnie mnie zbywając.
- No mów!
- Nie. Słuchaj, przepraszam cie bardzo, ale pójdziesz na papierosa sam? Ja muszę... ee.. muszę coś załatwić.
I nie czekając na moją odpowiedź, obróciła się na pięcie i powędrowała przed siebie szybkim krokiem. Stałem jak głupek na środku korytarza z prawdopodobnie bardzo kretyńskim wyrazem twarzy. Złe we mnie wstąpiło. Ruszyłem przed siebie i wychodząc na zewnątrz znowu potrąciłem kogoś w drzwiach. To zaczynało wchodzić mi w nawyk. Nagle przeszła mi ochota na kolejne wykłady z historii Anglii. Z papierosem w ustach i obłędem w oczach ruszyłem na parking, szukając swojego rozpadającego się garbusa.
Trzasnąłem drzwiami, usłyszałem jak kruszy się rdza wewnątrz i opada na dno. Włączyłem silnik i radio i wyjechałem spod uczelni, pakując się prosto w korek. Zapaliłem kolejnego papierosa i z rękoma opartymi na kierownicy, wpatrywałem się w to co dzieje się za tylną szybą stojącego przede mną range rovera.
Nagle zakrztusiłem się dymem tak mocno, że oczy zaszły mi łzami i waląc jedną pięścią w klatkę piersiową, drugą przecierałem łzy. Radio skutecznie zagłuszało moje duszenie się.
Bo otóż, siedząca w czarnym range roverze przede mną, kobieta odwróciła się do tyłu, szukając zapewne torebki na tylnej kanapie. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy tą kobietą okazała się moja Sophie. Siedziała co prawda na fotelu pasażera, ale i tak – wozić się takim autem, i to beze mnie? Bezczelność. Postanowiłem ją załatwić. Miejsce po lewej stronie czarnego auta zwolniło się. Był to pas do lewoskrętu, gdzie wcale nie zamierzałem jechać, ale w obecnej sytuacji wszystko było mi jedno. Wcisnąłem gaz i moje małe autko zgrabnie zatrzymało się drzwi w drzwi z czarnym range roverem. Opuściłem szybę i wyciągając rękę przez okno, stuknąłem w drzwi auta obok.
Sophie spojrzała w dół, po czym, jakby nigdy nic odwróciła się do kierowcy. Sekundę potem chyba dotarło do niej, że w tym gracie na dole jestem ja. Przykleiła nos do szyby, wytrzeszczając na mnie oczy. Jakże zabawnie oklapł jej nos, kiedy nie odsuwając go od okna, opuściła szybę na dół.
- Co ty wyprawiasz?!
- Ja? - oburzyłem się, przekrzykując wyjące wszędzie silniki.
- A kto?!
Światło przede mną zmieniło się i musiałem ruszać, bo facet w samochodzie za mną zaczynał się już niecierpliwić i postanowił wykorzystać swój klakson.
- Pogadamy w domu!
Ruszyłem spod świateł, skręcając nie zgodnie z przepisami w prawo, zamiast w lewo, dumnie przejeżdżając pod maską czarnego range rovera. Za kierownicą siedział Harry.


Byłem akurat zajęty wycieraniem rozlanej kawy ze stolika, kiedy usłyszałem że ktoś wchodzi do mieszkania. Spodziewałem się Nialla, który gdzieś polazł, ale w drzwiach pojawiła się Sophie z szerokim uśmiechem na twarzy. Przyglądałem się jej z zainteresowaniem i brudną szmatą w ręku. Nie zamykając drzwi, powiesiła płaszcz na wieszaku i wystawiła głowę na korytarz. Chwilę później w drzwiach pojawiła się burza loków i zielone oczy. Harry. Czego to chciało w moim domu? Przez myśl zdążyło mi przelecieć że wyglądam raczej nie specjalnie. Szare, dresowe spodnie, wielka rozciągnięta bluza Nialla i stara koszulka. Plus wichura na głowie i brudna szmata w ręku. Słodko.
Nie zdążyłem pomyśleć o niczym więcej, bo chłopak podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń na powitanie. Rzuciłem Sophie jednoznaczne spojrzenie i powędrowałem do kuchni.
- Czego wy tu szukacie? - spytałem niezbyt uprzejmie.
- A co, nie możemy przyjść czasami?
- No ale znasz go dopiero... ile? Tydzień! I już do domu?
- A mam ci przypomnieć jak było z blondasem? - rząchnęła się Sophie, patrząc na mnie z wyrzutem.
- Dobra. Ale.. ale... - zająknąłem się, tracąc jakiekolwiek sensowne argumenty.
Sophie wyraźnie dała mi do zrozumienia, że to koniec rozmowy. Jak zwykle, miałem ochotę zrobić jej awanturę. A wyszło jedno wielkie nic. Moje wyrzuty sumienia przerwał Niall, który wsadził głowę do kuchni. Miał mokre włosy i ogólnie wyglądał jak siódme nieszczęście.
- Kto to jest i czemu siedzi na moim fotelu? - spytał, ocierając czoło z wody.
- To jest Harry, nowa miłość Sophie. - odpowiedziałem jadowicie, lustrując Sophie wzrokiem.
- Żadna nowa miłość! To po prostu... kolega.
- A ty czemu jesteś taki mokry? Zamknęli most i musiałeś przedzierać się przez Tamizę wpław? - zapytałem blondyna.
- Deszcz pada, jakbyś nie zauważył.
Wyjrzałem przez okno. Rzeczywiście, lało jak z cebra. Jak mogłem to ominąć?
- A faktycznie. W każdym razie – zwróciłem się do Sophie – długo tu zamierzacie siedzieć? Miałem zamiar odkurzyć.
- Odkurzać?! Ty?! - zdziwił się Niall.
- Milcz, plastiku! Sophie, gadaj.
- Nie wiem. Jutro odkurzysz.
I nie zawracając sobie głowy dalszą rozmową z nami, wyszła z kuchni, zostawiając mnie z wyjątkowo głupią miną. Od rozmyślań, jak odkurzać, nie przeszkadzając im w rozmowie, wyrwały mnie dziwne dźwięki dobiegające od strony lodówki. No tak. Znowu zgłodniał.
- Czy Ty możesz mi wyjaśnić, dlaczego ty tyle żresz?
- Bo tak – odpowiedział wymijająco blondyn z ustami zapchanymi żółtym serem.
Nagle coś złego we mnie wstąpiło. Biorąc pod uwagę fakt, że moje ciągoty do Paryża nabierały na sile, postanowiłem poszukać biletów. A że komputer miałem w salonie, tam gdzie przesiadywały te dwie papużki, kwestią rzeczy musiałem się tam zmaterializować. Zrobiłem sobie wielki kubek kawy i bezczelnie, nucąc coś pod nosem, wparadowałem do salonu i z głośnym szurnięciem odsunąłem krzesło. Posadziłem tyłek na miękkiej poduszce i wciąż śpiewając pod nosem, zacząłem szukać idealnego połączenia. Wyczułem na plecach karcące spojrzenie Sophie. Siorbnąłem głośno i z jadowitym uśmiechem odwróciłem się do dziewczyny i Harry'ego.
Dostałem zawału, bo moja przyjaciółka leżała rozwalona na kanapie z nogami przerzuconymi przez kolana chłopaka. Jakby tego było mało, trzymali się za ręce i wpatrywali w siebie tak głodnym wzrokiem, jakim patrzy afrykańskie dziecko na kilogram mięsa. Skrzywiłem się wymownie i chrząknąłem.
Sophie machnęła głową dziwnie, rzucając mi kolejne mordercze spojrzenie. Wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu.
- Co tam? - zapytałem podejrzanie uprzejmie, podnosząc kubek do ust.
Harry wyraźnie się zmieszał moją obecnością, natomiast Sophie już wyczuwała co się dzieje. Nie wiem dlaczego, ten człowiek jakoś działał mi na nerwy samą swoją obecnością. Przeważnie nikogo nie oceniałem, starałem się nie wyciągać pochopnych wniosków. Zawsze starałem się wyznawać zasadę miss universe „kocham wszystkich ludzi” ale tym razem, do cholery, po prostu nie byłem w stanie! Nie wiem dlaczego ten człowiek tak mnie denerwował. Myślę że mógł mieć na to wpływ jego czarny Range Rover, którego szczerze mu zazdrościłem. Ale mniejsza o to, Jeremy Clarkson ma Forda GT40, którego też mu zazdroszczę, a ubóstwiam tego człowieka do granic możliwości. Nie nie, nienawiść z powodu samochodu zdecydowanie odpadała.
- Kochanie, czy ty musisz tu teraz przebywać i marnować moje powietrze? - spytała uprzejmie Sophie, spoglądając na mnie z kanapy ze spojrzeniem, które jasno mówiło że mam się wynosić.
- Oh, wybacz. Harry, mam nadzieję że ci nie przeszkadzam? - spytałem, drapiąc się bezczelnie po brzuchu. Z łazienki dało się słyszeć szum odkręcanej wody. Niall.
- Nie, w porządku... - bąknął zielonooki, unikając mojego pełnego złości spojrzenia.
- Cicho – uciszyła go Sophie, patrząc na mnie – Idź precz. Proszę, idź precz.
- Zaraz, bilety kupię i pójdę – powiedziałem, bo osiągnąłem już swój cel i spokojnie mogłem się wycofać z pola bitwy.
- Jakie bilety? - spytała dziewczyna, prostując się i przyglądając się mi z zainteresowaniem – Idziemy do teatru?
- Oszalałaś? Do Paryża.
- Lecimy do Paryża?! - zawyła radośnie, całkowicie zapominając o Harry'm.
- Nie my. Ja.
Wszystkie emocje wyfrunęły z niej w ułamku sekundy. Podeszła do mnie, wyrwała mi kubek z ręki i łapiąc mnie za ramie, zaciągnęła do kuchni.
- Siedź tu i nie przeszkadzaj, cholero, bo cie zatłukę.
- Dobra dobra. Uspokój się i nie rób scen.
Mruknęła coś, co zapewne było bardzo obraźliwe i wypadła na korytarz. Otworzyłem balkonowe drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Poczułem jak jesienne powietrze wdziera mi się do płuc i wypełnia je dziwną radością. Całe szczęście że ten balkon miał zadaszenie, inaczej już byłbym cały mokry. Lało jak z cebra i najwyraźniej nie miało zamiaru przestać.
Zorientowałem się że zostawiłem w salonie kawę. Ale fakt, że wracając tam, narażałbym się na śmierć z ręki Sophie skutecznie hamował mnie przed powrotem po kubek. Oparłem się o zimną balustradę i głęboko oddychając, przyglądałem się jak facet, dowożący towar do sklepu na dole zrzuca z samochodu skrzynkę z jakimiś butelkami. Nie muszę chyba mówić, że z butelek nie zostało absolutnie nic a jesienne powietrze przecięła wiązanka tak odrażających słów, że nawet mi zwiędły uszy, a często nie przebierałem w słowach.
Zrobiło mi się zimno, i na palcach powędrowałem do swojego pokoju. Uwaliłem się na łóżku i kontemplowałem dziurę w suficie, która powstała kiedy otwierałem szampana pół roku temu. Jakoś nikomu nie spieszyło się żeby ten sufit naprawić. Póki całkowicie się nie zarwał, mógł być dziurawy tak, jak mu się podobało. Przez głowę przelatywały mi setki myśli, gdzie zdecydowana większość z nich dotyczyła Paryża. Przez tego Harry'ego nie zdążyłem zabukować biletów, co bardzo mi się nie podobało. No ludzie. Żebym we własnym domu musiał się usuwać z pola widzenia, bo Sophie coś się nie podoba. Mi się nie podobał jej nowy wynalazek w postaci tego chłopaka, a nie wywaliłem go za drzwi. Ona – owszem, nałożyła na mnie jakiś cholerny areszt domowy. Ziewnąłem potężnie i przewróciłem się na brzuch. Może przynajmniej spać mi wolno?
Odpływałem już w błogi sen, kiedy nagle coś ciężkiego rzuciło mi się na plecy. Poczułem, jak strzela mi w kręgosłupie i skrzywiłem się, próbując odwrócić się znowu na plecy. Półprzytomny, usłyszałem cichy rechot i poczułem ugryzienie w szyję. Znowu ten cholernik!
Wtuliłem twarz w poduszkę.
- Daj mi spokój... - wymamrotałem w miękki materiał.
- Nie spać! Nie spać! - krzyczał Niall, podskakując mi na plecach.
Jezu, jak on mnie nie połamie kiedyś to będzie po prostu najzwyczajniejszy cud. Przez długi czas zdążyłem już nauczyć się, że to jest jego ulubiona rozrywka, zaraz po jedzeniu. Włazić mi na plecy i usiłować połamać mi kręgosłup. Tak to jest, jak się ma jakieś cholerne ADHD.
- Nie śpię – zaprotestowałem – kręgosłup mi pęka, złaź ze mnie.
Odpowiedziało mi kpiące parsknięcie i kolejna seria podskoków. Tego już za wiele. Podniosłem się na rękach, zrzucając go z siebie. Odwróciłem się i zobaczyłem dwie białe skarpetki sterczące za łóżkiem.
„Oho, ale ja mam siłę. Z łóżka go zrzuciłem!” - pomyślałem ucieszony.
Uśmiechnąłem się tryumfalnie. Przeczołgałem się na koniec łóżka i spojrzałem w dół, gdzie ze zdziwioną miną leżał blondyn, do którego chyba jeszcze nie dotarło to co się stało.
- I co, przestaniesz? - spytałem.
Szeroki uśmiech odsłonił białe zęby przyozdobione aparatem ortodontycznym. Jeśli myślałem, że przestanie, grubo się myliłem. Nie zwracając uwagi na zwłoki leżące na podłodze, zlazłem z łóżka i powędrowałem do kuchni. W tym domu można oszaleć. Albo wyrzucają cie z pokoju. Albo nie dają ci spać. Albo łamią ci wszystkie kości. Przyrzekłem sobie w duchu że przy pierwszej lepszej okazji się stąd wyprowadzę i będę całymi dniami spał. Na kanapie w salonie. I nikt, absolutnie nikt nie będzie po mnie skakał w najmniej oczekiwanym momencie.
Nalewałem sobie akurat kolejną kawę, kiedy usłyszałem trzaśnięcie wejściowych drzwi. Albo Sophie przyprowadziła sobie kolejnego znajomego, albo Harry poszedł precz. Liczyłem na opcję numer dwa. Ulżyło mi, kiedy w kuchennych drzwiach pojawiła się Sophie bez towarzysza.
- Co to za hałasy były?
- Jakie? - spytałem, nie bardzo wiedząc o czym ona mówi.
- No jakąś chwilę temu. Coś spadło. Co zepsułeś?
- Niall'a.
- Co?! - wytrzeszczyła na mnie oczy dziewczyna.
- No co? Spadł z łóżka.
- Jezu... - mruknęła, wywracając oczami – te wasze seksy...
- Żadne seksy! - zaprotestowałem gwałtownie, wylewając kawę na podłogę – To nie był seks!
Sophie schyliła się i zaczęła grzebać w lodówce. W oczach mignął mi czerwony ślad na jej szyi. Postanowiłem się tego uczepić.
- Zresztą, ja widzę że to nie my uprawialiśmy cokolwiek... - rzuciłem jadowicie.
- Co!?
- No właśnie to.
Sophie zorientowała się chyba o czym mówię i zerknęła w lustrzany kafelek nad zlewem, jedyny taki jaki był w tym mieszkaniu. Złapała się za szyję z paniką w oczach.
- O Chryste! To zejdzie? To zejdzie, prawda!? Zejdzie! Musi zejść, no ludzie...
Zarechotałem tak podle, jak tylko umiałem najbardziej. Dziewczyna rzuciła mi mordercze spojrzenie. Mruknęła coś pod nosem i poszła do łazienki. Za oknem panował już wieczorny mrok.

czwartek, 22 marca 2012

My story.

Jezu drogi. Wciąż nie mogę pojąć, czemu lub komu zawdzięczam jakąś dziwaczną "popularność" w świecie polskich Directioners. Jest to szalenie miłe, ale naprawdę nie mam pojęcia cóż takiego zrobiłem albo robię, co zasługuje na taką uwagę i wywiera taki odzew z Waszej strony. Mimo to, dziękuję.

Miałem setki wiadomości, dlaczego lubię One Direction.
Odpowiem na nie hurtowo, opowiem Wam o sobie. Bo chyba tego oczekujecie, tak mi się wydaje.
Często piszecie, że jestem jedynym chłopakiem który słucha 1D i się do tego przyznaje. To co przeczytacie dalej, powinno wyjaśnić Wam tą sytuację.

Moja przygoda z One Direction zaczęła się w sumie nie tak dawno temu. Może w grudniu? Styczniu? Jakoś tak. Wydaje mi się że bardziej w styczniu. Wszystko tak naprawdę zawdzięczam mojej kochanej Kasi, bez której teraz nie wyobrażam sobie życia. Ale po kolei.
Jestem zwykłym człowiekiem, któremu trochę pochrzaniło się w życiu. Zaczęło się od chybionej miłości i tak naprawdę zbędnym angażowaniu się w sprawy, na które i tak nie miałem wpływu a starałem się coś zrobić. Cóż, już tak mam że staram się pomóc wszystkim, tak jak mogę. Próbowałem, nie wyszło. Nie ważne co i jak, to już rozdział zamknięty. Skończyło się to alkoholizmem, z którego powoli wychodzę. Terapią u psychologa, którą na szczęście już skończyłem. Uzależnieniem od Internetu, z którym walczę do tej pory. Z długami, z którymi do dzisiaj nie mogę sobie poradzić. Toksycznymi znajomościami, dzięki którym moja ręka czasami przypominała kaszankę. Kilkoma próbami samobójczymi.
To wszystko brzmi jak wyznanie wariata. Ale po co ja mam kogokolwiek okłamywać i ukrywać samego siebie. Nie tylko przed innymi, ale też przed samym sobą. Obiecałem sobie że nigdy nie ubiorę już maski kłamcy. I staram się tego trzymać. Gdzie w tym wszystkim One Direction?
Cóż, przyszło do mnie razem z Kasią. Ona pojawiła się znikąd, ale wywróciła mój świat do góry nogami. Jest najlepszym co mnie w życiu spotkało, jest moją przyjaciółką dla której oddam życie jak będzie trzeba. Nie, nie jest moją dziewczyną. To w zasadzie dzięki niej poznałem chłopaków z 1D. Owszem, już wcześniej słyszałem jakieś ich piosenki, coś o uszy mi się obiło, ale jakoś niezbyt mnie to interesowało. Kasia "spamowała" mi linkami do nich, piosenkami itd. Kwestią czasu pozostało tylko to, żebym i ja oszalał na ich punkcie. Na początku - standardowo: piosenki, teledyski, zdjęcia. Wszystko fajnie. Ale coś intrygowało mnie w każdym z nich. Postanowiłem poszukać głębiej.
Szukałem. I byłem naprawdę pod wrażeniem tego, jakimi ludźmi są Liam, Harry, Niall, Zayn czy Lou. Od każdego z nich "wziąłem" coś dla siebie. Każdy z nich dał mi część swojej historii, którą przypisałem też sobie. Liam... Hmmm... Od niego się zaczęło, może dlatego że mam zboczenie co do koszul w kratę i brązowych oczu. Pierwszym "solowym" występem Liama w mojej karierze directionera były oczywiście przesłuchania do X-Factor'a. Pamiętam, że mało nie padłem trupem, jak z tej chudziny z prostowanymi włosami wydarł się tak potężny i niesamowity wokal. Poczytałem, poszperałem. Biedny, nie ma jednej nerki. Ale wiele osób żyje z jedną. Ale tym, co mnie uwiodło, była jego wola walki. Odpadł z programu dwa lata wcześniej, mimo że dzieliły go metry od upragnionego celu, od zwycięstwa. Nie poddał się. Wziął się do pracy, szlifował wokal, za przeproszeniem, zapieprzał jak dziki osioł. I gdzie jest teraz? Ma światową trasę koncertową. Powinien być przykładem dla tych wszystkich, którzy poddają się po pierwszej próbie. "Nigdy nie rezygnuj z marzeń" - to pojawia się za każdym razem jak go słyszę. Nawet jeśli mówi, że na dachu odmarzają mu orzeszki.
Potem, i to znowu dzięki Kasi, pojawił się Harry i te jego cholerne loczki, które mnie fascynują i zastanawiam się jak sobie takie zrobić bez użycia lokówki. Jeśli mam być szczery - na początku nie pałałem do niego jakąś potężną sympatią, raczej mnie irytował. Ale po obejrzeniu "Year in the making" całkowicie zmieniłem podejście do tego człowieka. Potężna dawka emocji, jaka waliła we mnie jak armata, zwłaszcza w momencie w którym mówił o nieudanym występie. "To były jedne z tych momentów, kiedy nie potrafisz pogodzić się ze samym sobą. Patrzysz na złe komentarze, żeby uświadomić sobie że tak naprawdę jesteś do dupy. Ale jeśli jedna osoba mówi, że cie nienawidzi, zaczynasz się zastanawiać, dlaczego mnie nie lubi." - te słowa Harry'ego mam wyryte w pamięci i zapisane na zwykłej kartce papieru, którą noszę cały czas w portfelu. Wydaje mi się, że niepotrzebny tu jest komentarz...
Ta dwójka najbardziej na mnie wpłynęła i najwięcej inspiracji płynie właśnie od nich. Do tego co robię, do fotografii, do pracy w gazecie, do rysunków i pisania. Ale nie zapominam ani o Lou, ani o Niallu ani o Zaynie. To są wspaniali ludzie, a Horan dodatkowo jest blondynem, farbowanym, ale jest, i zazdroszczę mu tych kudłów jak sam skurw... No, bardzo mu zazdroszczę.
Lou... Z niego czerpię energię codziennie. Po to żeby się uśmiechać, po to żeby do wszystkiego podchodzić z dystansem i nikogo nie udawać. Wszystko traktować bez stresu, z uśmiechem na ustach. I żeby jeść marchew. Serio, zacząłem rąbać marchewki jak maszyna.
Niall... Ten mały chudzielec pokazał mi jak warto spełniać marzenia i nie patrzeć na uprzedzenia. Jak można otworzyć się na ludzi tylko przez rozmowę z nimi. Jak być szczerym i jak walczyć ze stereotypami. I jak łamać prawa grawitacji.
Od Zayna nauczyłem się że nie ważne, kim jesteś ani skąd pochodzisz i z jakim akcentem mówisz. Nie ważne jakiego wyznania jesteś i jakie masz korzenie. Ale jeśli robisz to w czym jesteś dobry i wkładasz w to serce, możesz zrobić wszystko i świat stoi przed tobą otworem.
Każdy z nich wniósł coś do mojego życia. Jak jest dzisiaj? Każdy dzień zaczynam dwoma piosenkami.
Po pierwsze:
Po drugie:
Te dwie piosenki dają mi tyle energii, że nawet sobie nie wyobrażacie.

Co chcę powiedzieć innym fanom? Ze smutkiem stwierdzam, że duża część uważa się za directioners tylko przez to, że każdy z chłopaków podoba im się fizycznie, patrzą na wygląd, w ogóle nie zdając sobie sprawy z tego, jakimi wspaniałymi ludźmi są. Wiem, że nikt się do tego nie przyzna, wszyscy będą twierdzić że kochają ich za wszystko. "Za wszystko" nie jest żadnym uzasadnieniem. Ale przyznajcie się sami przed sobą. Kochacie ich tylko dlatego, że są słodcy i dobrze się ubierają? Czy za to co robią dla innych, za to że spełniają swoje marzenia i dają nam mnóstwo powodów do radości każdego dnia? Jest setka innych powodów, dla których cenię sobie zarówno chłopaków jak ich muzykę.
Tak jak już kiedyś wspomniałem. Bycie Directionerem nie jest modą. Nie jest przejściowym trendem. Jest stylem życia, którego stałym elementem jest muzyka, twórczość i osobowość każdego z chłopaków.


Ohohoh... się rozpisałem. Przepraszam że Was zanudziłem na śmierć.

A co do "hejtów" - wsadźcie sobie waszą krytykę głęboko w pośladki i zastanówcie się nad tym co mówicie. I nad tym, czy macie jakiekolwiek podstawy, by osądzać kogoś, nie mając o nim zielonego pojęcia.
Amen.

wtorek, 20 marca 2012

Wiesz, chciałem Ci powiedzieć...


   
 Do niebieskich oczu pod baldachimem złotych włosów. Do mojego serca, do mojego świata, do mojego życia. Do Ciebie.


     Tyle chciałem Ci powiedzieć. Tyle słów, których już nigdy nie będę miał okazji wypowiedzieć. Tyle spojrzeń. Tyle oddechów. Tyle kroków, które przecież razem mieliśmy przejść. Tyle czasu, który mieliśmy spędzić trzymając się za rękę. Tyle czasu, który mogliśmy marnotrawić, siedząc i gapiąc się w ścianę. Tak wiele wspólnych chwil, których już nigdy nie będzie. To wszystko skończyło się zdecydowanie zbyt wcześnie, sprawy nie potoczyły się tak jak powinny. Kto tu zawinił? Dlaczego nic nie zrobiłem? Dlaczego ja nic nie wiedziałem? To ja powinienem być tam, na Twoim miejscu. To nade mną powinni płakać ludzie. Ty... 

Ty nie. Ja.

      Patrząc teraz Twoje puste łóżko chcę też opuścić swoje. Czując Twój zapach w powietrzu chcę umrzeć. Odejść, tak spokojnie i dogonić Cie w chmurach. Pewnie leżysz teraz na tej najpiękniejszej, najwygodniejszej i przyglądasz się im z uśmiechem. A ja? Ja leżę na podłodze i piszę to, czego nie zdążyłem powiedzieć Ci osobiście. Leżę w kłębach papierosowego dymu, tu obok postawiłem sobie szklankę i butelkę whisky. Upiję się, będzie mi łatwiej, może zasnę.
Wiesz, nie śpię już od kilku nocy. Nie umiem już spać, wiedząc że do końca życia będę spał sam. Nie będziesz już moją poduszką. Nie poczuję Twojego oddechu na karku. Nie usłyszę tego, jak szepczesz mi że jesteś głodny i że mam zapieprzać do kuchni po kanapki. I nigdy już nie wyjdę z łóżka, mamrocząc pod nosem jak bardzo Cie nienawidzę.
     Widzę Cie wszędzie gdzie idę. Plącze się po tym świecie ze złudnym wrażeniem, że wciąż tu jesteś. Tylko gdzieś daleko, w podróży z której wrócisz za jakiś czas i znowu przytulisz się do mnie i że znowu poczuję zapach Twoich perfum, tych które tak bardzo gryzły mnie w nos. Że znowu złapiesz mnie zębami za ucho i znowu będę krzyczał, żebyś spadał. Że wrócisz i wszystko będzie tak jak kiedyś. 

    Wiesz, często wracam do tej ostatniej nocy. Nie potrafię sobie wybaczyć tego co wtedy się wydarzyło. To moja wina. Tylko i wyłącznie. Niczego złego nie zrobiłeś. To ja i moja chora głowa spowodowały to, że nie ma Ciebie teraz obok. Pamiętasz, zawsze tak było, prawda? Zawsze to ja robiłem problem z niczego. A Ty? Ty byłeś moim Aniołem. Pilnowałeś mnie. Byłeś obok wtedy, kiedy potykałem się, a kiedy leciałem na łeb, łapałeś mnie. Wycierałeś mi oczy, kiedy płakałem. Przytulałeś, kiedy źle się czułem. Wrzeszczałeś, kiedy w lodówce nie było nic do jedzenia. Zmuszałeś mnie do pójścia na zakupy. A co mam teraz? Ważące tonę wyrzuty sumienia i pustkę. Pustkę, która otacza mnie jak poranna wiosenna mgła. Tak gęsta, że nic przez nią nie widać. Przedzierają się przez nią tylko promienie słońca. Moimi promieniami zawsze byłeś Ty. To Ty oświetlałeś mi drogę. Moje życie, które doprowadziłeś do porządku. To Ty podniosłeś mnie z dna i pomogłeś stanąć prosto i nauczyłeś mnie iść przed siebie z podniesioną głową. To Ciebie słuchałem kiedy nie wiedziałem co zrobić i to do Ciebie pierwszego szedłem, kiedy miałem problem. Do Ciebie dzwoniłem, kiedy nie mogłem zasnąć. Zawsze mnie wysłuchiwałeś. Nigdy nie zapomnę tego jak przyjechałeś w środku nocy i siedziałeś ze mną do rana, bo bałem się zasnąć po tym idiotycznym filmie.

    A co teraz? Co ja teraz mam ze sobą zrobić? Gdzie znajdę odpowiedzi na wszystkie moje pytania? Nie zobaczę już nigdy Twoich błękitnych oczu, w których czytałem jak w encyklopedii. Jesteś najmądrzejszym człowiekiem jakiego znałem. Ale teraz jesteś tam, pomagasz innym. Zostawiłeś mnie tutaj samego. Wierzę, że jest Ci tam lepiej. Ale ja tutaj już nie mam po co żyć. Byłeś wszystkim, tym wszystkim co trzymało mnie przy życiu i sprawiało, że chciałem rano wstawać z łóżka. W którą stronę mam iść? Kto podniesie mnie, kiedy znowu się potknę? Będę leżał, czekając aż podejdziesz i tym swoim ciepłym głosem powiesz, że wszystko się ułoży. 

     Nigdy nie przypuszczałem że stanie się to co się stało. Nigdy nie chciałem o tym myśleć, bałem się. A teraz to wszystko stało się rzeczywistością. To, czego tak bardzo się obawiałem. Samotność jest straszna, i to prawda co ludzie mówią. Samotność zabija. Zabija bardziej niż wojny, zabija straszniej. Zabija powoli. Czuję jak uchodzi ze mnie życie. Mam przyjaciół, owszem. Są tutaj, przy mnie. Ale to nie jest to samo. Oni nie są moim domem, oni nie są moim światem. Zawsze to Ty nim byłeś. A teraz mój świat jest gdzieś, w miejscu w którym go nie znajdę dopóki sam nie zginę. A uwierz, że chciałbym żeby stało się to jak najszybciej. Nie umiem siedzieć w tym domu sam, duszę się samotnością. Dławię się nią. Czuję jak mnie przytłacza, jak oplata mnie cienkimi nitkami bólu i przeświadczenia o winie. Im dłużej o tym myślę, tym te nitki mocniej się zaciskają. Zaczynam krwawić, ale krwawię bez końca. Nie potrafię przestać, krew nie chce się skończyć. To chyba ta resztka woli życia, która we mnie została. Staram się jej pozbyć, wiesz?
Ja wiem, że jesteś na mnie zły za to co teraz robię. Wiem, że nie chciałbyś żebym tak myślał. Ale ja nie potrafię inaczej. Nie chcę już dłużej trwać w tym strachu i paranoi w którą powoli popadam.
Słyszę Twój głos w pustym domu. Mam wrażenie że siedzisz teraz obok i kręcisz potępiająco głową. Wiem że jesteś niezadowolony. 

    Śmieszne, ostatnio oglądałem zdjęcia. I za każdym razem, odkładając jedno, brałem je z powrotem i chowałem pod poduszkę. Chcę Ciebie, chcę mieć Cie przy sobie, tak jak kiedyś. Ale doskonale wiem, że póki jestem tutaj, już nie będzie Ciebie.
Chcę, żebyś tu był i dalej mnie pilnował, tak jak robiłeś to przez cały czas. Ja sam już nie umiem iść przez życie, byłeś moimi oczami. To przez pryzmat Ciebie patrzyłem na świat. Za każdym razem zastanawiałem się, co Ty byś powiedział. Byłeś moim drogowskazem, moją latarnią morską na wybrzeżu, do której drogę zagradzało mi wzburzone morze ludzkich emocji i zachowań.
Nigdy nie poczuję Twoich włosów pod palcami. Nigdy już nie złapię Cie za rękę. Nie poczuję Twojego oddechu i Twojego ciepła. To mnie najbardziej boli. Że już nigdy nie będzie Ciebie. Jesteś w moim sercu i nie zapomnę Cie dopóki, dopóty żyję.
Ale codziennie, kiedy stoję na tym zielonym zboczu i wpatruję się w Twoje nazwisko na zimnym kamieniu, zastanawiam się czy strzelić sobie w łeb. Wybacz mi proszę to co zrobiłem. Nie chciałem, naprawdę nie chciałem. To nie powinno się tak skończyć.
Za każdym razem kiedy tam stoję, czuję zimny wiatr. Zimny wiatr, który powoduje, że łzawią mi oczy. Sam z siebie nie płaczę, nie mam już w sobie łez. Wszystko wylałem przez ten ostatni tydzień. Nie mam siły płakać. I nie chcę, bo wiem że już nie ma nikogo, kto zwinie rękaw i wytrze mi oczy. Nie ma nikogo, kto z uśmiechem zacznie mnie pocieszać. Albo bić, kiedy to już przestanie pomagać.
Tyle chciałem Ci powiedzieć. I teraz nie umiem. Nie potrafię powiedzieć tego co dzieje się w mojej głowie, w moim sercu. Tęsknie za Tobą. I bardzo Cie kocham. Niedługo się zobaczymy, obiecuję Ci. A teraz przepraszam, ale muszę coś zrobić...


Na zawsze,
Twój.

poniedziałek, 19 marca 2012

"W dwa miesiące dookoła życia"


 Kolejne opowiadanie, które piszę. Na razie wrzucam pierwszą część, nie wiem kiedy będzie kolejna, bo mam tyle planów co do wydarzeń tutaj, że sam się w nich gubię i muszę je jakoś uporządkować.
Enjoy!



       Zamknąłem drzwi za sobą i włączyłem światło. Rozejrzałem się po mieszkaniu, w którym nie było absolutnie nic nowego, ale i tak przyglądałem się mu za każdym razem z taką samą uwagą. Do tej pory nie potrafię stwierdzić, czego tam szukałem. Liczyłem na cud? Albo jakąś inną boską ingerencję? Nie mam zielonego pojęcia, do tej pory czasami się nad tym zastanawiam, i szczerze mówiąc, nic mądrego nie przychodzi mi do głowy.
Rzuciłem torbę na kanapę i zdjąłem kurtkę, mocząc wszystko wokół topniejącymi płatkami śniegu. Nie było śnieżycy, ale sypał gęsty śnieg, który skutecznie oblepiał wszystko, co nawinęło się na jego tor lotu. Oblepił więc i mnie, przez ten krótki odcinek z parkingu do domu.
W okolicy moich kolan rozległo się szczeknięcie. Spojrzałem w dół i mój wzrok napotkał wzrok mojego berneńczyka, Hadesa. Imię było zupełnym przeciwieństwem jego charakteru. Najweselszy pies jakiego w życiu widziałem, zero agresji do kogokolwiek, za to wielkie oddanie i miłość. Kucnąłem i dostałem mokrym jęzorem po twarzy. Podrapałem Hadesa za uchem, zamachał ogonem i ułożył się w swoim kącie na ulubionym kocu. Pomachał ogonem jeszcze raz i położył łeb między przednimi łapami. Zaraz zaśnie. Zawsze tak było.
Wstałem i poczułem jak coś strzeliło mi w kręgosłupie.
„Nigdy więcej koni....”
Podrapałem się po plecach i wszedłem do kuchni. Zrobiłem sobie wielki kubek kawy, wyciągnąłem z szafki popielniczkę i z takim zestawem usiadłem na niskim stoliku w dużym pokoju, na którym stał laptop. Otworzyłem komputer i czekając, aż się włączy, zanurzyłem usta w kawie. Oczywiście poparzyłem się i kolejne dwie, trzy minuty spędziłem z otwartą paszczą, czekając aż wargi przestaną mnie piec. Zapaliłem papierosa i oddałem się rozrywce, jaką było czytanie wiadomości w Internecie.

Czytałem akurat jakiś kretyński artykuł o wpływie samochodów z napędem na cztery koła na klimat Ziemi i to, jak niedługo spaliny uduszą nas jak kaczki w brytfannach, kiedy usłyszałem dźwięk wsuwania klucza w zamek w drzwiach. Normalnie pewnie bym nie zauważył, ale Hades podniósł łeb i szczeknął tak potężnie, że aż się przestraszyłem. Kochane psisko, z nim nie zginę.
Spojrzałem w stronę korytarza, zastanawiając się kogo znowu niesie i komu ja dałem ostatnio klucze. Usłyszałem rozpinanie zamka i stawianie czegoś na podłogę.
- Cholera jasna!
Dobiegło mnie z korytarza. Poznałem ten głos, należał do mojej siostry, Katie. Przypomniało mi się że ona miała klucze, pilnowała i wyprowadzała Hadesa kiedy wyjeżdżałem. Nie wiem co bym zrobił, gdyby jej nie było. Berneńczyk padłby z tęsknoty.
- Przekleństwo zapewne było spowodowane tym, że Katie, jak to miała w zwyczaju, zawsze coś zrzucała albo się przewracała lub waliła w coś głową. Tym razem było tak samo. Weszła do salonu, trzymając się za czoło i mamrocząc coś pod nosem.
- W co przyrżnęłaś?
- W ten twój idiotyczny wieszak! Kto to widział, żeby takie żelastwo wystawało na pół metra ze ściany...
Podeszła do mnie, pocałowała mnie w policzek i poszła do kuchni. Hades, machając ogonem, podreptał za nią. Wróciłem do lektury artykułu.
Grzebała w lodówce, kiedy usłyszałem dość niepokojący dźwięk. Taki dźwięk mógł oznaczać tylko jedno. Podniosłem głowę akurat w momencie, kiedy wyjąwszy mleko, zamykała chłodziarkę. Łza spływała jej po policzku. Oho.
- Co jest grane?
- Katie spojrzała na mnie przestraszonymi oczami. Jasne było że coś się dzieje, teraz pytanie, co takiego i dlaczego ona ryczy. Znaczy, nie ryczała. Na razie tylko kapało jej z oczu, ale znałem swoją siostrę i wiedziałem że to tylko mały deszczyk przed burzą. Kat potrząsnęła głową przecząco wlewając sobie mleko do kawy. Ręce jej się trzęsły. Kilka kropel mleka wylądowało na blacie. Podrapałem się po policzku, wyciągając papierosa z paczki.
- Mała, mów co się dzieje i się uspokój, bo zaraz to całe mleko będzie na podłodze... Chodź tu, siadaj, ja ci tą kawę przyniosę.
Wsadziłem papierosa do ust i mijając ją, poczułem zapach męskich perfum, jakiś dziwnie znajomy. Zastanawiające. Złapałem kubek z kawą i postawiłem przed Katie, która siedziała już na kanapie i dziwny wzrokiem wpatrywała się w Hadesa, który rozwalił się na środku dywanu i spał w najlepsze.
- Boję się.
Aż mnie przystopowało. Czego ona się może bać? Usiadłem na podłodze, kładąc rękę na brzuchu Hadesa. Pies podniósł łeb na moment, po czym układając się wygodniej zaczął chrapać. Psy mogą mieć krzywe przegrody? Spojrzałem na siostrę tak świdrującym wzrokiem, że chyba bardziej się nie dało. Jeśli ona nie powie mi tego, co chcę usłyszeć, to nie powie nikomu. A wtedy przechlapane.
- Czego ty się boisz? Co się stało?
Odpowiedziało mi milczenie. Przeciągało się z każdą minutą, coraz bardziej i bardziej. Nie wiem ile czasu spędziłem, wpatrując się w nią ze znakami zapytania w oczach. Kawa zaczynała działać i poczułem, że muszę iść do łazienki bo w innym wypadku będę miał mokre spodnie. Podniosłem się, powiedziałem że zaraz wrócę i poszedłem do łazienki.
- Harry ma raka.
Zatrzymałem się z ręką wyciągniętą w stronę klamki. Odwróciłem się na pięcie i wlepiłem w siostrę pytające spojrzenie.
- Co ma?
- Raka. – powiedziała, patrząc pusto w przestrzeń. Pociągnęła nosem.
Nagle odechciało mi się tego, co mi się chciało. Wróciłem do pokoju i usiadłem na podłodze, łapiąc dziewczynę za ręce. Spojrzałem jej w oczy. Nie żartowała na pewno, zbyt wiele bólu było w jej oczach. Mnie nie oszuka.
- Ale jak to? Mów po kolei. I spokojnie.
Katie znowu pociągnęła nosem i napiła się kawy. To, co za chwilę miałem usłyszeć, nigdy nie przyszłoby mi do głowy.
- Nie będziesz zły?
- Nie, nie będę.
- Na pewno?
Ochoczo potwierdziłem.
- Nie złość się... ale ja już dawno o tym wiem. Nie chciałam ci nic mówić, bo nie chciałam żebyś zawalił sobie życie, wiem jakbyś zareagował na to wszystko. Od razu byś rzucił całe swoje życie w kąt i chciał nam pomagać. Znam cie i wiem co potrafisz. Dlatego ci nie mówiłam.
Zdenerwowałem się.
- Jak to? Wiesz? Ile? Co!? - spytałem, niezbyt inteligentnie.
- Pół roku...
Szlag mnie trafił. Postanowiłem okazać swoje święte oburzenie. Złapałem papierosa i zapaliłem. Katie skarciła mnie wzrokiem. Nigdy nie lubiła tego, że palę.
- I nie raczyłaś mi absolutnie nic powiedzieć? I skoro tyle czasu wiesz, to czemu teraz płaczesz?
- Bo byliśmy u lekarza. Pogorszyło się.
- I...?
- Dwa miesiące.
- Co dwa miesiące?!
I wtedy zrozumiałem, o czym ona mówi. Boże kochany.
Nie wiedziałem co powiedzieć. Nigdy, przez całe dwadzieścia dwa lata życia, nie wiedziałem co się mówi w takich momentach. Co, że będzie dobrze? Nie będzie i wszyscy dobrze o tym wiemy. Ale wszyscy zawsze to powtarzają. Chryste, co to za idiotyczny sposób pocieszania.
W tym momencie powinienem coś wyjaśnić. Moja siostra od roku była związana z Harrym, jednym z wokalistów One Direction, jakoś tak jej się udało. W sumie ja też na tym zyskałem. Mianowicie pięciu niesamowitych przyjaciół. Nie wiem, czy jednak nie pasuje tutaj lepiej określenie „braci”. Katie była zakochana w Harrym po uszy, i z tego co widziałem, ze wzajemnością. Ponieważ nasi rodzice kilkanaście lat temu zginęli w wypadku samochodowym, ja mieszkałem z Hadesem, a Katie mieszkała u Harrego, dzięki ogromnej sympatii jaką darzyła ją matka chłopaka. Nie będę tutaj opowiadał całej historii ich związku, bo to nie ma sensu.
- I... i... - jąkałem się, chcąc coś powiedzieć, ale nie wiedziałem co.
Katie pociągnęła nosem po raz kolejny, ścisnęła moje dłonie i wybuchnęła płaczem. To było do przewidzenia. Nic innego mi nie zostało, jak tylko przeczekać ulewę. Może nie było to do końca grzeczne i w dobrym guście, ale wstałem i poszedłem do kuchni, rzucając w siostrę chusteczkami higienicznymi. Wróciłem do robienia kolejnej kawy, kiedy Hades, wyraźnie oburzony samotnością, oparł się przednimi łapami o blat szafki i z zawziętością próbował wsadzić pysk do mojego kubka, w który zdążyłem nasypać kawy.
- Bierz tą mordę, gdzie mi z nosem...! - skarciłem psa.
Usiadł na podłodze i przypatrywał mi się z zainteresowaniem. Rzuciłem mu chrupka, leżącego na półce.
- Masz, żryj i daj mi spokój.
Pies zamachał radośnie ogonem, złapał przysmak w zęby i wrócił na swoje miejsce. Ja z kolei zalałem sobie kawę i wciąż słysząc szloch Katie, oparłem się o lodówkę i zastanawiałem się, co mogę zrobić żebym im pomóc. Nic nie wymyśliłem. Bo co można zrobić w takiej sytuacji? Absolutnie nic.
- Mogę tu spać? - odezwała się Katie zachrypniętym głosem.
- Tu? A czemu?
- Proszę...
Oczywiście zgodziłem się, przecież nie wyrzucę swojej siostry z domu. Zwłaszcza że Hades za nią wprost przepadał. Katie poszła się wykąpać i zniknęła w moim pokoju. Ja w tym czasie opracowywałem plan. I opracowałem. Ubrałem się, założyłem Hadesowi obrożę i wyszedłem z nim na dwór. Ale zamiast do parku, zapakowaliśmy się do samochodu i powoli odjechałem z parkingu. Hades sapał mi nad uchem, kiedy jechałem wiejską drogą.




- Cześć, co się stało?
Stałem w drzwiach domu Harrego. Miałem szczęście, że akurat byli w Anglii i nie mieli dzisiaj ani koncertu, ani podpisywania płyt, ani wywiadu, ani sesji... Wymieniać można by w nieskończoność, wciąż i wciąż. Nie miałem zamiaru rozmawiać z nim w progu. Nie czekałem więc, aż łaskawie pozwoli mi wejść do środka. Wszedłem bez pytania, nawet nie patrząc mu w oczy. Po pierwsze, nie chciałem bo byłem zły. Po drugie, nie wiem czy wytrzymałbym to spojrzenie. Cmoknąłem na Hadesa, który wbiegając do mieszkania potrącił Harrego, który zachwiał się i złapał się drzwi. Cóż. Hades na pewno nie był małym pieskiem.
W salonie rzuciła mi się w oczy sukienka Katie, przerzucona przez oparcie fotela. Ta mała syfiara miała w zwyczaju zostawiać ubrania wszędzie, gdzie się dało. Hades podreptał do kuchni i zaczął obwąchiwać szafkę.
- Morda, chodź tu... - rzuciłem do psa.
- No przecież jestem! - zaprotestował Harry, pojawiając się w pokoju. Parsknąłem śmiechem.
- Nie ty, do psa mówię! Egocentryk cholerny...
Harry stał, oparty o ścianę. Rzeczywiście, teraz kiedy przyglądałem mu się z bliska, wyglądał raczej mizernie. Gdzie ja miałem oczy, nie zauważając nic wcześniej? Byłem zły sam na siebie. No ludzie drodzy. Rozumiem, że można nie zauważyć ślimaka na trawniku albo nowej fryzury u kobiety. Ale to, że ktoś umiera na naszych oczach jest rzeczą, którą zdecydowanie powinno się zauważać. Ale nie, ja, jak ta ślepa komenda, nic nie widziałem i żyłem sobie beztrosko. Pomijając fakt, że moja siostra musiała przeżywać katusze.
- Coś się stało? - spytał chłopak, poprawiając kręconą grzywkę. Włosy miał matowe i inne niż zawsze. Rzadsze, bledsze. Że też wcześniej nie zauważyłem...
Przyjrzałem mu się uważnie, wciąż próbując unikać jego wzroku. Raz kozie śmierć.
- Masz mi coś do powiedzenia? Coś, o czym powinienem wiedzieć?
- I tu nastąpiło coś, czego – szczerze mówiąc – oczekiwałem i spodziewałem się tego. Harry zmarkotniał a na jego twarzy widać było zmieszanie i lekki niepokój.
- Nie, dlaczego?
- Na pewno?
- Tak... - powiedział niepewnie.
Podniosło mi się ciśnienie. Ten bezczelny loczek będzie mi tu kłamał w żywe oczy.
- Dobra, bez owijania w bawełnę. Ja już wiem, Katie mi powiedziała. Tylko dlaczego musiałem to z niej siłą wyciągać, dlaczego ty sam nic mi nie powiedziałeś?
Harry w końcu chyba zrozumiał, że nie ma wyboru. Że stawiam go pod ścianą, spod której już nie ma ucieczki. Czułem się trochę nie w porządku, atakując go w ten sposób, ale nie miałem wyjścia.
Usiadł w wielkim, białym fotelu i wpatrzył się w ścianę przed sobą. Zadowolony z siebie Hades podszedł do niego i bezczelnie wpakował mu się na kolana. Zamachał ogonem, kiedy próbował polizać chłopaka po twarzy. Harry podrapał go za uchem, patrząc wciąż w jeden punkt. Nie dziwiłem mu się, że nie bardzo wie co powiedzieć, też bym nie wiedział.
- Nie chciałem żebyś się denerwował... - wydusił po dłuższej chwili milczenia.
- I jak myślisz, udało ci się?
- Nie wiem...
- No to wiedz, że ci się nie udało. Co ty sobie wyobrażałeś, co ja teraz mam zrobić? Co mam powiedzieć? Dlaczego kłamałeś?
Poczułem że znowu go oskarżam i zastanowiłem się jak dalej przeprowadzić rozmowę, która zdecydowanie do najłatwiejszych nie należała.
- Wiesz... To nie jest takie proste. Ale skoro już wiesz, nie możemy tego tak zostawić? Skoro wszystko wiesz, to wiesz i to że niewiele czasu mi zostało. Nie chcę się już z nikim kłócić, a na pewno nie z tobą. Wiesz już co i jak, zostawmy to i żyjmy dalej. Przynajmniej ty żyj... - zakończył nieco łamiącym się głosem. Zdenerwowałem się do granic możliwości.
- Nie, cholera, nie będzie tak jak mówisz. Chcę wiedzieć, dlaczego.
- Nie.
Ta krótka i sensowna odpowiedź zbiła mnie z tropu i obróciła moje niecne zamiary opieprzenia Harrego w ruinę. Jak się nad tym głębiej zastanowić, chłopak miał trochę racji. Nawet więcej niż trochę. Na jego miejscu pewnie zachowałbym się tak samo.
- I co teraz? Chcesz nas tak po prostu zostawić, tak? Katie, chłopaków?
- Widać muszę.
Zrobiło mi się nagle bardzo przykro. Chyba dotarło do mnie co się dzieje, że teraz jest ten moment, w którym muszę zacząć powoli godzić się z tym co czeka nas wszystkich za tak krótki czas. Jak można w ogóle pogodzić się z taką sytuacją? Moim zdaniem się nie da. Przecież to straszne. Poczułem gdzieś w głębi serca nieprzyjemny ból i zamyśliłem się.
- Chcesz coś do picia? - spytał, ni stąd, ni zowąd Harry.
- Eee... no mogę chcieć, cokolwiek.
Obserwowałem jak chłopak odpycha wielką, śliniącą się mordę Hadesa i klepiąc go po grzbiecie wstaje z fotela. Szedł normalnie, jakby nigdy nic, bezczelnie drapiąc się po tyłku. Stał przed szafką z której wyciągnął dwa wielkie kubki w renifery. Wsypywał do nich jakąś herbatę, kiedy nagle zachwiał się i poleciał na lodówkę. Oparł się o nią plecami, a ręką trzymał się za blat szafki. Zrobiło mi się gorąco z wrażenia, zerwałem się i pobiegłem do kuchni, potykając się o Hadesa, który znowu wszystko opacznie zrozumiał i najwyraźniej miał nadzieję na jakąś dziką zabawę. Czasami ten pies sprawiał wrażenie idioty.Złapałem Harrego za rękę i przytrzymałem w pionie.
- Chryste, co ci się stało?
Poprawił włosy i spojrzał na mnie. Wtedy, zupełnie na to nieprzygotowany, pierwszy raz dzisiaj spojrzałem mu w oczy i to co tam zobaczyłem, mówiło mi już wszystko. Często miałem problemy z rozszyfrowaniem ludzkich spojrzeń, ale tutaj nie miałem wątpliwości. Potężne zmęczenie, ból i niepokój. To wszystko malowało się w szmaragdowej zieleni oczu, które tak dobrze znałem. Pomyślałem że niedługo przestanę je widywać i ścisnęło mnie za gardło. Myślenie o śmierci nic nie da, trzeba skupić się na tym co jest teraz.
- Nie, nic, spokojnie, często mi się to zdarza ostatnio.
Trochę się uspokoiłem, ale do momentu aż chłopak wyszedł z kuchni, nie spuszczałem z niego wzroku. Aż strach pomyśleć gdyby przewracając się, przywalił w coś głową. Koniec świata. Zmroziło mnie na tą myśl. Wcisnął mi w ręce kubek z herbatą. Ponad parującą krawędzią naczynia przyglądałem mu się ze smutkiem.
- Harry, co teraz będzie? Jak my sobie bez ciebie poradzimy?
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem, i przepraszam...
- Jezu drogi, za co?!
- Że was zostawiam. Nie chcę.
Szlag mnie trafił. Zrobiło mi się tak przykro, jak jeszcze nigdy. Poczułem że trzęsą mi się ręce, więc zapobiegawczo odstawiłem kubek na stół. Harry, który siedział obok, zrobił to samo, w sumie nie wiem dlaczego. Poczułem jakąś dziwną siłę w sobie. Złapałem go z ramię i przyciągnąłem do siebie, przytulając go najczulej jak potrafiłem. To może się wydawać dziwne, dwóch obejmujących się facetów. Ale co miałem zrobić w takiej sytuacji? To było jedyne co przyszło mi do głowy. Na brązowe włosy chłopaka kapnęło kilka moich łez. Loki dobrze amortyzowały, więc chyba nawet nic nie poczuł. Hades podszedł do nas i wlazł mi na kolana, opierając łeb na kolanach Harrego. Dziwny obrazek. Ale w tamtej chwili to było coś, co uświadomiło mi jak wiele można stracić w jednej chwili.



Katie siedziała na parapecie, kiedy najciszej jak potrafiłem, próbowałem wejść do mieszkania. Nawet pies starał się zachowywać się cicho, co mnie osobiście zdziwiło. Spojrzałem na nią zaskoczony.
- Gdzie byłeś?
- U Harrego, a co? - odparłem, zdejmując kurtkę i odpinając psu obrożę.
- Po co?
Ton głosu Katie jasno wskazywał na to że nie była zadowolona z mojej wizyty u jej chłopaka.
- Porozmawiać. To już nie wolno?
- Wolno. Ale po cholerę tam pojechałeś?
No przecież powiedziałem, na litość boską, o co jej chodzi?
- No mówię! Porozmawiać! Chciałem się z nim zobaczyć. Pogadać. Napić się tej jego malinowej herbaty. Bo moją całą wypiłaś, chciałbym zauważyć... - rzuciłem zza psa, bo akurat wycierałem mu łapy.
- I co, porozmawialiście?
No Chryste panie, czy ona jest tępa czy jaka?
- Nie, wcale – powiedziałem, wynurzając się zza psa – Uprawialiśmy namiętny i mokry seks w twojej pościeli.
- Aha.
Zwariowałem. Nic nie wkurza mnie tak jak odpowiedź „aha”. Nic, naprawdę nic. To jest największy idiotyzm świata. No ale mniejsza o to.

Postanowiłem nie kontynuować tej idiotycznej konwersacji, minąłem Kat i poszedłem do siebie. Po czym natychmiast stamtąd wyszedłem, bo przecież to ona tam miała spać, o czym powiadomił mnie jej stanik na środku łóżka. Wróciłem do pokoju, rozsiadłem się wygodnie i włączyłem telewizor. Hades wyczuł, że czeka go miękka poduszka i bezceremonialnie wpakował mi się na kolana, pozbawiając mnie tchu, Wyciągnął się i grzejąc mnie w brzuch, zaczął chrapać. Ten pies jest niemożliwy...









piątek, 16 marca 2012

"Lot w jedną stronę" - przeredagowana całość.


Opowiadanie chyba inne niż każde. Różni się od tego, które pisałem poprzednio i od tego, które było jeszcze wcześniej. Przeglądając wiele stron poświęconych One Direction, zauważyłem że wielu z Was doprasza się o romanse i inne miłosne historie. Więc i ja takie napisałem...
To już tutaj było, ale niewiele osób miało okazję je przeczytać, bo szybko zniknęło z powodów technicznych. Brakowało fragmentu tekstu, dość istotnego, a nigdzie nie mogliśmy go znaleźć, więc teraz publikujemy wersję przeredagowaną. Enjoy. (MM)







Siedziałem w cichym samolocie, patrząc w okno i czarne niebo za nim. Błyskające światło pozycyjne na końcu skrzydła rozbłyskało w rytm muzyki w słuchawkach. To był już kolejny międzykontynentalny lot w tym roku. Zaczynało wchodzić mi to w nawyk. Już mnie to nawet nie cieszyło. Zawsze kochałem latać. Nie przeszkadzały mi nawet kilometrowe kolejki do odprawy na amerykańskich lotniskach. Teraz mnie to zwyczajnie nudziło. Wciąż te same, sztucznie uśmiechnięte stewardessy. Wciąż te same plastikowe krzesełka na lotnisku. Wciąż ci sami, znudzeni strażnicy. Ci w Europie byli przynajmniej ludzcy. Ci w Stanach przypominali Robocopa i tak samo się poruszali. Teraz mnie to nie śmieszy. Teraz mnie to nudzi. Marzyłem żeby w końcu znaleźć się w moim małym, przytulnym mieszkaniu w londyńskim City. Ta biurowa dzielnica tętniła życiem całą dobę. Dźwięki klaksonów, krzyki kręcących się jak mrówki bankierów, menadżerów i biznesmenów. Całodobowe pomrukiwanie silników flotowych samochodów. Tam było moje życie. Nie w Ameryce, w której nic nie było takie jak być powinno. Amerykanie to idioci. Mówiąc że pochodzę z Londynu, pytali w jakim stanie USA znajduje się Londyn.
Pod skrzydłem samolotu rozbłysły setki świateł. Małe, iskrzące jak zimowe niebo miasto rozpościerało się pod pachnącym nowością samolotem Lufthansy. To było naprawdę hipnotyzujące piękno. Oparłem czoło o zimną szybę okienka i wpatrywałem się w tysiące świateł. Przypominały rzekę światła. Chmury całkowicie zniknęły, musieliśmy obniżyć pułap, bo wcześniej widać było tylko mleczną warstwę chmur. W słuchawkach rozbrzmiała mi Birdy. Wsłuchiwałem się w jej słowa niczym w pieśń anioła. Poczułem że szklą mi się oczy. Łza pociekła mi po policzku. Zamknąłem powieki, oddychając ciężko. Znienawidzę te samoloty. Zbyt wiele wspomnień mnie tu nachodzi. Zawsze. Każdy lot to setki wspomnień. Wspomnień i tęsknoty za tym, co czekało mnie w Londynie. I nie mówię tu o moich ulubionych, czerwonych autobusach.
Zasnąłem ze słuchawkami w uszach.
Obudziła mnie jak zawsze uśmiechnięta stewardessa. Była zaprzeczeniem typowej Niemki. Była niesamowicie piękna. Uśmiechnąłem się zaspany, najładniej jak może uśmiechnąć się świeżo obudzony człowiek po pół doby lotu. Coś mi chyba nie wyszło, bo dziewczyna zaśmiała się i poszła budzić innych pasażerów. Podniosłem ręce aby wyprostować się po śnie. Dotknąłem palcami sufitu, a nieprzyjemne plastikowe tworzywo wydawało się drażnić opuszki moich palców. Przetarłem oczy, wydłubałem z uszu słuchawki. Bateria w moim iPodzie dawno się wyładowała. Wrzuciłem to irytujące urządzenie do sportowej torby którą miałem pod siedzeniem, mimo że zabrania się takich rzeczy w samolocie. Układania torby pod fotelem, nie wrzucania tam iPodów.
Rozejrzałem się po pokładzie. Tym razem był prawie pusty, naliczyłem zaledwie trzydziestu pasażerów. W moim rzędzie nikt nie siedział, więc miałem okazję bezczelnie podrapać się po tyłku tak, żeby nikt nie zauważył. Podrapałem się z zadowoleniem bo czułem, że bokserki przykleiły mi się do pośladków. To mnie zawsze denerwowało. Przeczesałem dłonią włosy i pozbierałem swoje rzeczy porozrzucane na fotelu obok. Automatycznie sprawdziłem telefon. Śmierdzące Blackberry, jako jedyny dawał radę z natłokiem wiadomości które namiętnie pisałem. Ale irytował mnie tak straszliwie, że chyba bardziej się nie dało. Puknąłem się w czoło, przecież i tak był wyłączony. Wyjrzałem za okno i oślepił mnie porażający blask. Było rano, lecieliśmy przez chmury, więc biel panująca za oknem o mało nie pozbawiła mnie wzroku. I oddechu. I życia. To było naprawdę niesamowite. Zasypiałem w totalnej czerni. Budzę się w morzu białości. Niesamowite...
Z głośników w kabinie popłynął komunikat kapitana. Proszę zapiąć pasy, złożyć stoliki, wyłączyć wszystkie urządzenia elektroniczne zakłócające łączność, bla bla bla. Wciąż ta sama śpiewka. Wszystko co miałem, albo się wyładowało albo było wyłączone od momentu startu w Los Angeles.
Była godzina 10:23, zbliżaliśmy się do Londynu. Lądowanie za około pięć minut, temperatura jedenaście stopni, dwunasty marca. Dziękujemy za wspólny lot i wybranie linii lotniczych Lufthansa. Wspominając masakrycznie niekomfortowe fotele klasy ekonomicznej obiecałem sobie, że więcej Lufthansą nie polecę, mimo że ma najkrótsze loty. Zapiąłem pasy i zauważyłem plamę na kolanie. Zawsze latałem w dresowych spodniach. Przynajmniej było komfortowo. I zupełnie nie obchodziło mnie to co inni o tym sądzili. Niech tłuką się w jeansach. Moje dresy były najlepsze.
Nie miałem pojęcia skąd ta plama się wzięła. Mimowolnie spojrzałem na sufit czy przypadkiem nic nie cieknie. To idiotyzm, jakby ciekło już dawno byśmy się rozbili.
Samolot idealnie wylądował na pasie lotniska Heathrow. Zbliżył się do rękawa, dało się słyszeć szum pomp hydraulicznych, pilot po raz kolejny podziękował za lot, stewardessa otworzyła drzwi i pasażerowie razem ze mną ruszyli w stronę drzwi. Cofnąłem się jeszcze na swoje miejsce, bo oczywiście zapomniałem torby. Pędem ruszyłem do drzwi, wyszedłem z rękawa i skierowałem się – jak zawsze – w stronę taśmy do odbioru walizek. Stałem tam jak idiota chyba ze dwadzieścia minut. Nie potrafiłem ustać spokojnie.
Czułem już mój Londyn, oddychałem nim. Czułem jak wsiąka przez skórę, słyszałem mój ukochany brytyjski akcent dosłownie wszędzie. Oczy mi się błyszczały, zaczynałem tupać w miejscu z niecierpliwości. Zobaczyłem w końcu swoją walizkę, złapałem ją, poprawiłem spodnie, bo mi jak zwykle spadały, narzuciłem kaptur i ruszyłem w stronę bramek. Po drodze włączyłem telefon. Wiadomość od Katie. ,,Będę po Ciebie na lotnisku, nie tłucz się taksówkami, kocham!,,
Zrobiło mi się jeszcze przyjemniej. Kochana dziewczyna, za każdym razem kiedy wracałem ze Stanów czekała na mnie na lotnisku. I za każdym razem wysyłała mi taką samą wiadomość. To było strasznie miłe. Ale momentalnie zapaliła mi się żaróweczka, rozwyła się syrena i pamięć fiknęła koziołka. Przecież ona miała urodziny! A ja zajęty tymi idiotycznymi wywiadami z durnymi Amerykanami zupełnie zapomniałem cokolwiek jej kupić. Zawsze darła się na mnie jak jej coś przywoziłem, ale ja i tak robiłem po swojemu. Obróciłem się na pięcie i wparowałem do sklepu, jeszcze w strefie wolnocłowej. Rozejrzałem się. Wszędzie w oczy piekły kiczowate pamiątki z Londynu. Pluszowe misie w czapkach brytyjskich policjantów. Pluszowe misie w czerwonych budkach telefonicznych. Pluszowe budki telefoniczne w czapkach brytyjskich policjantów. I cała kupa innych nic nie wartych śmieci. Była nawet nadmuchiwana lalka królowej Elżbiety. Zrobiło mi się niedobrze na ten widok. Czym prędzej wycofałem się z tej skarbnicy kiczu i wlazłem do sklepu, który okazał się salonem Louisa Vuittona. No cóż, średnio tam pasowałem, w czarnych trampkach, dresach i wielkiej brązowej bluzie z kapturem i podwiniętymi rękawami. Jedyne co zdradzało że tam pasuje to błyszczący, wielki Diesel na prawej ręce. Sprzedawca, jak sroka, wypatrzył błyskotkę i ruszył w moim kierunku. Postanowiłem oszczędzić mu niepotrzebnych wstępów i powiedziałem że szukam prezentu dla przyjaciółki. Oczy mu się zaświeciły, chyba stwierdził że trafił na frajera.
- Ależ oczywiście, zapraszam tędy.
Ruszyłem za tym złodziejem moich pieniędzy, które pewnie zaraz tu zostawię w ilości zatrważającej. Wystawił mi chyba ze dwadzieścia torebek. Zachwalał towar, mówił że mają takie największe celebrytki na świecie.
Uśmiechnąłem się tylko kpiąco.
- Miały, w zeszłym sezonie. Nie ma pan nic na ten sezon?
Wyraźnie zauważyłem jak zmieniła mu się mina i nastawienie. Wciąż uśmiechając się, odwróciłem się w stronę wyjścia. Rzuciły mi się w oczy wielkie portfele, prawie tak duże jak kopertówki. Katie namiętnie zapominała o portfelu. Takiej kobyły raczej nie zapomni. Prędzej zapomniałaby słonia.
Wyszedłem ze sklepu z ładnie zapakowanym portfelem. Brakowało mi rąk. Torba przerzucona przez ramię, walizka stukająca kółeczkami za mną, to wielkie pudło z prezentem i jeszcze telefon. Przelazłem z całym tym oprzyrządowaniem przez bramki i poczułem że coś rzuca się na mnie i prawie przewraca. Telefon wyleciał mi z ręki kiedy łapałem się jakiejś rury, nie wiem skąd rura na środku lotniska. Torba pacnęła o posadzkę a ja szeroko otworzyłem oczy i zobaczyłem roześmianą twarz Katie ze łzami w oczach. Ludzie wokół patrzyli się na nas tak jakbyśmy zaczęli tańczyć balet irlandzki w przebraniu niedźwiadka koala.
Postawiłem ją w końcu i wytrzeszczyłem oczy ze zdziwienia. Wciąż wytrzeszczony musiałem spytać.
- Słodki Jezu... co ty masz na sobie?!
Katie wyraźnie się zmieszała, ale zaraz potem zaczęła się śmiać. Miała na sobie wielką, ciemno niebieską bluzę, wysokie sportowe buty za kostkę, podarte dżinsowe spodnie i pikowaną, szarą kamizelkę. Oprócz spodni, nic nie było damskie.
- Zaspałam, szybko szybko, a że nic nie miałam pod ręką to złapałam jego ciuchy no i wyglądam jak wyglądam.
- Dobra, jedźmy już, bo mam dość lotnisk do końca życia.
Pozbierałem kawałki telefonu z podłogi, podniosłem walizkę i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Usłyszałem tupot stóp za naszymi plecami. Dosłownie sekundę potem rozległ się krótki dźwięk ustawiania ostrości i dostaliśmy lampą błyskową po oczach. Raz, drugi i trzeci. Bardzo elegancko podniosłem dłoń i wystawiłem środkowy palec i z uśmiechem pomaszerowaliśmy dalej. Człowiek człowiekowi wilkiem, paparazzi paparazzi paparazzi. Ja to jedno, Katie to drugie. Nie chcieliśmy sławy. Sama przyszła.
Opuściliśmy terminal lotniska i wyszliśmy na piętrowy parking. W twarz uderzyło mnie zimne, marcowe powietrze. Zatrzymałem się w miejscu. Chłonąłem Londyn każdym porem skóry, nosem, oczami, uszami. Oddychałem tym miastem. Trzy miesiące w Stanach Zjednoczonych totalnie wyprały mnie z brytyjskości. Przyłapywałem się na tym, że myślałem nawet po amerykańsku. Nie potrafię tam mieszkać. Londyn był moim domem, to tutaj było wszystko co kocham, zostawiałem to bardzo niechętnie. To właśnie przez to powroty tak mnie cieszyły. Była tu Katie. I był tu on.
Stałem i wdychałem miasto nosem. Zakręciło mi się przed oczami, więc ruszyłem przed siebie. Wkrótce zobaczyłem błyszczące BMW Katie i wtedy poczułem, że naprawdę jestem w domu. To auto było pełne wspomnień. To dzięki niemu poznałem smak miłości. I to takiej prawdziwej. Jeśli sprzedałaby to auto, zamordowałbym ją. Było pamiątką, miejscem kultu. Bynajmniej dla mnie.
Katie pstryknęła pilotem, BMW zapiszczało radośnie alarmem i błysnęło kierunkowskazami, jakby witając się z nami. Wrzuciłem walizki na tylne siedzenie i rozsiadłem się na fotelu pasażera. Katie przekręciła kluczyk, auto zamruczało przyjemnie i wyjechaliśmy na ulicę. Patrzyłem na znajome ulice, na wielkie pudła autobusów, na przechodniów, na stoiska z fish&chips. Byłem u siebie i w końcu byłem szczęśliwy. Ale do pełni szczęścia brakowało mi jeszcze jednej rzeczy. Rzeczy, która wciąż była ode mnie zbyt daleko. Dzieliło nas całe miasto. W takiej sytuacji to jak trasa z Ziemi na Księżyc.
- Chcemy kawę?
Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo słowa Katie zadziałały na mnie jak strzał w twarz.
- Co?
- Czy chcemy kawę. Bo nie wiem czy tu zjechać czy jedziemy do domu prosto...
- Dobra, chcemy, możesz zjechać, jakoś wytrzymam. Ej, coś dzwoni!
Telefon dziewczyny dzwonił na desce rozdzielczej.
- Kto to, weź zobacz, bo mi za mało rąk.
- Twoje kochanie, odebrać?
- Nie, niech dzwoni, dojedziemy do Starbucksa to zadzwonię. Teraz czekaj, bo tu chyba nie można jechać...
W końcu udało nam się zaparkować wielką landarę na chodniku, wyleźliśmy z samochodu i weszliśmy do kawiarni. Stały element, kilka spojrzeń w naszą stronę i ukradkowe uśmiechy. Tak, to też sprawiało że czułem się jak w domu. Dopóki nikt do mnie nie podchodził, było w porządku. Jakaś dziewczyna przy barze rzuciła Katie zawistne spojrzenie, na co ona tylko wyszczerzyła zęby i usiedliśmy przy stoliku. Zamówiliśmy latte, zawsze takie pijemy. Wielka kawa z syropem miodowo-czekoladowym, mistrzostwo świata.
Katie patrzyła na mnie roziskrzonym wzrokiem znad parującej filiżanki.
- Opowiadaj jak było. Znowu tak samo? Czy coś się wydarzyło?
Spojrzałem w jej piękne oczy i znowu zrobiło mi się miło i swojsko.
- Cóż... Oprócz faktu, że prawie nas zastrzelili w Detroit, było raczej normalnie...
- Co zrobili?!
- No nie wrzeszcz, tu ludzie siedzą! Zastrzelili. Bo wiesz że Detroit to jeden wielki śmierdzacy slums. Tam się nie da żyć. A uparliśmy się że zrobimy materiał z centrum, za Linią.
- Za czym?
- Za Linią. To taka ulica która dzieli nowe i stare Detroit. To stare to katastrofa, przestępczość większa niż w całej Ameryce razem wziętej, bieda, bezrobocie...
- Dobra dobra.
Katie przerwała mi, bo nie lubiła jak zaczynam swoją dziennikarską paplaninę.
- O, przepraszam. No w każdym razie... Wzięliśmy busa, sprzęt, dostaliśmy nawet obstawę policyjną. Rozłożyliśmy się z kamerą, Lucy zaczęła coś tam mówić i wtedy się rozpętało piekło. Padły strzały, jakiś gliniarz złapał mnie za łeb i ciągnie do ziemi. Dobrze że kamera była włączona, mamy dobry materiał, no ale mniejsza. W każdym razie, ci nasi gliniarze zaczęli strzelać, tamci przestali, wszystko się szybko skończyło. Ale w naszym busie było sześć pocisków, jakiś wielki kaliber, policja mówiła że oni sami tam broń produkują, rozumiesz to? Niesamowita sprawa. Jakby nie to że kazali nam od razu wyjeżdżać z miasta, siedziałbym tam i robił dalej materiał. A tak... cóż, na gliny nie ma siły. Zwinęliśmy się i wróciliśmy pod eskortą na lotnisko.
Katie wpatrywała się we mnie z przerażeniem na obliczu.
- Jezu... I... i co? Nic wam nie jest?! I co to za Lucy? Mam mu powiedzieć że go zdradzasz?!
Spojrzałem zdziwiony.
- No jak widać, przecież siedzę tu, nie mam dziury w głowie, nic mi nie jest. Reszta tak samo. A Lucy... Lucy to nasza amerykańska partnerka, z Bostonu czy skądś tam. Pomagała nam z tubylcami.
Napiłem się kawy, pomlaskałem zadowolony i spojrzałem na telefon. Nic tam nie było. Zmartwiłem się.
- A właśnie! - przypomniało mi się – Ja mam coś dla Ciebie, dawaj kluczyki, bo potem zapomnę i będzie, dawaj, zaraz wrócę.
Wyrwałem kluczyki z dłoni Katie i popędziłem do samochodu. Wyjąłem pięknie zapakowany portfel, zamknąłem auto i wróciłem do środka. Stanąłem przed stolikiem, wyprostowałem ręce z paczką i z zacieszem na ustach złożyłem jej życzenia. Jak to było do przewidzenia, dziewczyna spojrzała na mnie obrażona.
- Mam cie trzasnąć? Mówiłam ci żebyś mi nic nie kupował, nienormalny jesteś czy co?!
- Dobra, nie jęcz tylko otwieraj.
Umościłem się na krześle, poprawiłem sobie bluzę i patrzyłem na reakcję Katie. Rozerwała opakowanie, zdjęła wieczko pudełka i wywaliła oczy. Podniosła wzrok na mnie, wzrok, w którym malowała się chęć mordu. W takich momentach naprawdę się jej bałem. Usłyszałem pstrykanie aparatu. Rozejrzałem się, zobaczyłem jak przy sąsiednim stoliku błyszczy wycelowany w nas obiektyw. Mruknąłem pod nosem, że nienawidzę paparazzi, chociaż w sumie sam nim jestem.
Katie wciąż mordowała mnie wzrokiem, nie patrząc na to że ktoś robi jej zdjęcia. Wyjęła portfel z pudełka, spojrzała znowu na mnie, znów na portfel. Po czym błyskawicznie wstała, przytuliła mnie, trzymając w ręku puste pudełko. Odwróciła się, rzuciła nim w natrętną muchę dziennikarską wciąż strzelającą nam zdjęcia po czym złapała torebkę, nowy portfel, mnie i wyszliśmy na ulicę.
- Chryste, jak ja nienawidzę tych debili... Życia nie mają! - bulwersowała się, otwierając samochód.
- Takie nasze życie teraz... Ty masz tylko takie ze złej strony. Ja mam obie strony. Jestem za i przed obiektywem. To jest trochę trudniejsze do ułożenia... Miałaś zadzwonić, pamiętasz?
- Nie ważne, w domu sobie z nim porozmawiam.
Nie protestowałem, wiedziałem że zła Katie to taka, której lepiej nie wchodzić w paradę. I za to ją tak kochałem, za tą stanowczość. Nie wiem czemu.
- Wiesz że zrobią z nas parę? Wiesz, nie?
- Tak, wiem... - odburknąłem, dłubiąc w telefonie – Ale co tam, my wiemy swoje, nie? I nikt nam nie odbierze tej wiedzy – zakończyłem filozoficznie. Katie parsknęła śmiechem i wyjechała w sam środek londyńskich korków. Siedząc w swoim kochanym Subaru czułbym się tutaj doskonale. Siedząc jako pasażer, czułem się dziwnie bezbronny i nie raz przyłapywałem się na tym że wduszałem dywanik stopą w miejscu, w którym powinien być hamulec. Katie twardo parła naprzód. Cóż, wielkie, czarne BMW X6 robiło wrażenie na innych kierowcach, więc często ustępowali jej miejsca. A jakie wielkie było ich zdziwienie, kiedy za kierownicą pojawiała się drobna i chuda kobietka. Podrapałem się po nosie, patrząc na rowerzystę obok.
- Chcesz coś załatwić jeszcze, czy jedziemy do Ciebie?
- On jest w domu, czy nie wiesz?
- Przypadkiem wiem... - odpowiedziała Katie.
- No i...? - dopytywałem się, bo Katie mówiła teraz cicho i spokojnie, jakby ze smutkiem.
- No i nie ma...
Posmutniałem momentalnie. Rzadko tak szybko traciłem humor.
- Jak to nie ma? Co, znowu wyjechali?
- Tak. Wracają pojutrze. Wiem że obiecał ci że będzie czekał na ciebie w domu, ale musieli jechać. Jakieś charytatywne coś mieli, koniecznie musieli tam być.
- Wszyscy...?
- Tak. Przykro ci jest, rozumiem... ale musisz też zrozumieć ich. Czy on zabrania ci wyjeżdżać? On wyjechał na trzy dni. Ciebie nie było trzy miesiące...
- Wiem – burknąłem wciąż smutny – więc nic nie mówię, po prostu się stęskniłem.
Zapatrzyłem się w wielki masyw Tower które właśnie mijaliśmy. To było jedno z moich ulubionych miejsc w tym mieście.
- Jedźmy do domu, Kat... - poprosiłem.
Nie odezwała się aż do momentu, kiedy uściskałem ją przed wejściem do mieszkania. Stałem na schodach i patrzyłem na znikające światła BMW. Odwróciłem się do drzwi, znalazłem klucze na dnie torby, otworzyłem ciemnoczerwone drzwi i wepchnąłem przodem wielką walizkę. Zatrzasnąłem za sobą drzwi i skierowałem się do kuchni. Przechodząc przez niewielki salon, zatrzymałem się. Pachniało tu nim. Stałem na środku pokoju. Wszędzie widziałem jego rzeczy. Bluzy. Buty. Nawet skarpetki. Ten cały bałagan który wiecznie robił. Czułem jego perfumy w powietrzu. To mieszkanie bez niego było puste. Nie ważne ile rzeczy by tu było, ono zawsze będzie puste. Usiadłem na kanapie i wziąłem do ręki jego bluzę. Zaszkliły mi się oczy. Włączyłem Radio One, wstałem, ubierając jego bluzę i wszedłem do kuchni. Wciąż ze łzami w oczach spojrzałem na nasze zdjęcie na lodówce. Nie wytrzymałem. Poszedłem prosto do sypialni, położyłem się na łóżku i zwinięty w kłębek zasnąłem niespokojnym snem. Byłem w domu, ale czułem się tu sam.
Mimo ogromnego zmęczenia po długiej podróży, wciąż się budziłem, co kilkanaście minut. Za każdym razem miałem nadzieję że kiedy się obudzę, zobaczę jego śpiące oczy obok. Że będę mógł pogłaskać go po grzywce, wtedy tak śmiesznie marszczył nos przez sen. Nic się nie zmieniło. Wciąż byłem sam w tym mieszkaniu, które nagle przestało być dla mnie czymś, czym zawsze było. Samotność jest straszna. Podniosłem się po kolejnej pobudce i złapałem za telefon. Kilka wiadomości, to z redakcji, to jakiś spam. Od niego wciąż nic.
Katie zawsze znosiła te wyjazdy lepiej. Kiedy Harry wyjeżdżał, dzielnie się trzymała. Może przez to że widywali się częściej niż ja z nim. Ja wyjeżdżałem na co najmniej miesiąc, zawsze. A wracając nie marzyłem o niczym innym jak przytulić się, poczuć bliskość i po prostu być. Tym razem tak nie było, może przez to czułem się tak wybrakowany. Położyłem się na plecy, patrząc w sufit. Nic tam nie było. Ale mimo to już nie zasnąłem.
Rano zadzwoniłem do Katie. Obudziłem ją, jak to zwykle miałem w zwyczaju. Obiecała że do mnie przyjedzie, że bardzo mnie jej brakowało i że spędzimy cały dzień razem, tylko najpierw pojedzie coś tam pozałatwiać. Pomyślałem że przez ten czas zdążę posprzątać. Wpadłem w taki szał sprzątania, że z mieszkania zniknęła połowa rzeczy, która normalnie powinna wciąż tu być. Zniknęło nawet zdjęcie z lodówki, bo za każdym razem kiedy je mijałem, myślałem o tym żeby odrąbać sobie łeb tasakiem do mięsa.
Usłyszałem dzwonek do drzwi akurat w momencie, kiedy spod wanny wystawały mi tylko pośladki, bo próbowałem wydłubać zapodziane tam podstawki na mydło. Przestraszyłem się, przydzwoniłem głową w rant wanny i trzymając się za potylicę, otworzyłem drzwi. Katie, jak zwykle świetnie ubrana, stała w progu z wielką miską truskawek.
- Skąd żeś wzięła truskawki w marcu?!
- Cześć! Nie wiem, nie znam się, czary mary, magia. Kat potrafi, mówiłam Ci. Wpuścisz mnie, czy mam tu stać do wieczora?
Przepuściłem ją w progu.
- Co ty taki zmordowany? Masz worki pod oczami. Jeszcze nie odespałeś lotu?
- Wcale nie spałem... znaczy, tutaj. W samolocie spałem jak zabity. Tu w domu... - głos mi się załamał – jakoś nie mogę... tak sam...
- Rozumiem, rozumiem – powiedziała dziewczyna – ale nie ma co się podłamywać, masz truskawki, śmietanę jakąś masz? Bo tak same to ja nie lubię.
- Nie wiem, sprawdź w lodówce, ja od rana tu sprzątam, nawet nic nie zjadłem jeszcze w zasadzie...
- To zostaw to sprzątanie, jedz truskawki, na kolacje sobie coś zamówimy albo gdzieś pójdziemy.
Nie protestowałem, zwłaszcza że od sprzątania bolały mnie już plecy. Rozwaliłem się na czerwonej kanapie, zażerając się truskawkami. Katie podeszła do lodówki, otworzyła ją, po czym nagle zamknęła znowu, nic z niej nie wyciągając.
- Ej, coś tu brakuje...
- Nooo, zdjęcia – wyciapałem z ustami pełnymi truskawek – zdjęcia nie ma.
- Jezu, co się dzieje?
- Nic, przeszkadzało mi w sprzątaniu.
- I je wyrzuciłeś?! Przecież to było najsłodsze zdjęcie...
- Nie wyrzuciłem, w szufladzie jest, tam pod radiem, nie panikuj, wszystko jest.
- Śmietany nie ma.
- Cukier masz, z cukrem zeżresz.
Katie również nie protestowała, złapała cukierniczkę, ulokowała się obok mnie i patrząc w telewizor jedliśmy truskawki. W końcu zrobiło mi się już niedobrze, po takiej ilości każdy by odpuścił. Spojrzałem na telefon, leżący na niskim stoliku. Mała żółta lampka nie pulsowała, znaczy, nic tam nie ma. Spuściłem wzrok, patrząc się na swoje kolana.
- Czy ja mam krzywe kolana?
- Co?! - Katie była wyraźnie zdziwiona pytaniem, które w zasadzie miało prawo dziwić...
- No mam?
- Jesteś nienormalny – mruknęła, wstając i znikając w łazience.
- Tęsknisz za nim? - zawołałem przez drzwi. Usłyszałem odkręcaną wodę.
- No oczywiście że tak. Ale daje radę, ty też dasz, zobaczysz. Jutro się zobaczycie.
Jutro... Jutro to nie dzisiaj. To wciąż tyle czasu. Zdecydowanie zbyt dużo.
Dzień z Katie minął zdecydowanie za szybko. Przegadaliśmy całe popołudnie, kolacją nie zaprzątając sobie głowy, po prostu zamówiliśmy pizzę.
- Pamiętaj, jutro się widzicie. I masz się wyspać, bo wyglądasz jak trup! - zawołała Kat zatrzaskując drzwi auta i odjeżdżając, kiedy stałem na balkonie z papierosem.
Obiecałem sobie że się wyśpię. I faktycznie, nawet się wyspałem. Wizja nowego dnia i wyczekiwanego spotkania tak mnie zajęła, że nie miałem czasu myśleć o tym żeby nie spać, po prostu zasnąłem na kanapie.
Obudziłem się rano tak połamany, że myślałem że nie wstanę. Jednak jakoś wstałem, po czym położyłem się na dywanie i leżałem tak jakoś dwadzieścia minut, zanim nie przypomniałem sobie że dzisiaj to dzisiaj. Momentalnie wszystko przestało mnie boleć i ruszyłem pod prysznic. Pomęczyłem się z włosami, ubrałem się w cokolwiek i usiadłem przy stole, czekając. Czekałem i czekałem. Czas zaczynał mi się dłużyć. Postanowiłem zrobić sobie kawę. Kiedy próbowałem zdjąć puszkę kawy z najwyższej półki, do której nawet ja byłem zbyt niski, usłyszałem w zamku szczęk klucza. Zawał serca to nic w porównaniu z tym co wtedy przeżyłem. Puszka poszybowała prosto w dół, z brzękiem waląc w kafelki. Otworzyła się, tocząc się po idealnym półkolu. Wysypana kawa stworzyła półksiężyc, i jeśli stałoby się to w innej sytuacji, zapewne by mnie to zafascynowało. Teraz miałem to w nosie. Z impetem odwróciłem się i już zamierzałem biec do drzwi, kiedy zaczepiłem łokciem o patelnię, która z kolei zaczepiła o talerz. I patelnia, i talerz, stojące na zlewie, wykonały piękny piruet w powietrzu i trzasnęły o posadzkę. Zrobiłem krok w przód, prosto w świeżo rozsypaną kawę. Czując ziarenka kawy pod stopą podreptałem do korytarza, w którym właśnie zmaterializował się mój prywatny cud świata. Zobaczył mnie i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Stał tam, w mojej ulubionej, blado fioletowej koszuli, luźno zarzuconym na szyi szarym szaliku i czarnej torbie przewieszonej przez ramię. Stałem tak, nie wierząc we własne szczęście. W końcu. Po ponad trzech miesiącach był tutaj, stał przede mną, śmiał się. Wielkie brązowe oczy błyszczały tak pięknie, że poczułem jak rozmiękają mi kolana. Mało brakowało a zemdlałbym tam ze szczęścia. Cudowne włosy roztrzepane wiatrem, najpiękniejszy uśmiech świata. To wszystko było moje. Wystartowałem jak odrzutowiec z lotniskowca, rzuciłem mu się na szyję, spychając na drzwi. Trzasnęły donośnie, kiedy wisiałem tak na nim i ryczałem ze szczęścia. W pewnym momencie pomyślałem, że chyba zaraz uduszę to moje stworzenie. Rozluźniłem uścisk, odsunąłem zapłakaną twarz od pachnącej perfumami szyi i spojrzałem prosto w głębokie jak Rów Mariański, brązowe oczy. Rozpłynąłem się. Pocałowałem go w nos, wciąż wpatrując się w przeraźliwie cudowne oczy. Mogłem tak całymi dniami. Nic więcej do szczęścia mi nie było teraz potrzeba. Był tutaj, przy mnie, czułem go, czułem jego oddech, zapach. Był tu, przy mnie. Mój i tylko Liam. Jakiś czas temu przyrzekłem sobie, że nigdy go nikomu nie oddam. Nie podzielę się nim, nikt nie będzie w stanie mi go odebrać.
Wciąż łzy ciekły mi po policzkach.
- Cześć... tęskniłem, wiesz? - wyszeptał mi do ucha.
Ten cudowny głos. Nie raz przez niego płakałem, słuchając jak śpiewa. Jak wita się ze mną rano lub mówi mi dobranoc. Rozczulał mnie. Czułem się wtedy tak bardzo bezbronny. Ale on był przy mnie, pilnował mnie. Był moim przyjacielem, moją miłością, moją opoką i podporą.
Wybuchłem płaczem znów rzucając się mu na szyję. Nigdy za nikim tak nie tęskniłem jak za nim.
Nie wiem ile czasu staliśmy w korytarzu, wtuleni w siebie. Dziesięć minut, dwadzieścia, może nawet godzinę. Nie ważne. Dla mnie wciąż było to zbyt mało.
- Możesz mnie puścić..? Muszę do łazienki, bo nie wytrzymam.
Wypuściłem go z objęć, i patrzyłem jak idzie korytarzem i znika za drzwiami łazienki. Ruszyłem się, poszedłem do salonu i usiadłem na kanapie, wpatrując się w drzwi za którymi był Liam. Pragnąłem go całym sercem, całym umysłem. Nigdy do nikogo nie czułem tak wiele. On był pierwszy. I to wszystko dzięki Katie. Będę jej za to wdzięczny do końca życia. I jeszcze dłużej.
- Daj mi spodenki, w torbie są gdzieś...! - wykrzyknął Liam z łazienki.
Wstałem, rozpiąłem zamek torby i wyciągnąłem koszykarskie krótkie spodenki, biało czerwono czarne. Otworzyłem drzwi, wsadziłem do środka rękę ze spodenkami, poczułem jak mnie w nią ugryzł. Roześmiałem się i wróciłem na kanapę. Położyłem głowę na poduszkę, wciąż śmiejąc się do siebie. Teraz czułem się szczęśliwy. Usłyszałem, jak wychodzi z łazienki a chwilę potem zobaczyłem szeroki uśmiech nad swoją twarzą. Usiadł obok, położył mi rękę na brzuchu i pocałował mnie w czoło. Położyłem swoją dłoń na jego dłoni, trzymając ją mocno, jakbym bał się że zaraz zniknie. Bardzo szybko zasnąłem. Nawet przez sen czułem jego obecność. W końcu był.
Obudziłem się gwałtownie. Otworzyłem szeroko oczy i ze zdziwieniem stwierdziłem że wciąż jesteśmy w takiej pozycji w jakiej zasnąłem. Liam miał otwarte oczy.
- Już nie śpisz? - spytałem, ziewając i przeciągając się rozkosznie.
Spojrzał na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, też ziewnął.
- Wcale nie spałem. Pilnowałem czy śpisz.
Usiadłem gwałtownie, jakbym kij połknął.
- Żartujesz sobie ze mnie? W łeb mam ci dać? Co to znaczy, że nie spałeś?
Liam złapał mnie za rękę, spojrzał mi w oczy. Nic nie powiedział. Wstał i poszedł do kuchni, zrobić kawę. Rozsypana, ta wczorajsza, wciąż była na podłodze. Powiedziałem żeby nie sprzątał, ja to zrobię, żeby coś zjadł i poszedł spać. Próbował protestować, co poskutkowało tym że wmusiłem w niego kanapkę i kakao.
- Co tu robi ta łyżka?! - spytał, wskazując palcem na łyżeczkę z mojej kawy, której nie zdążyłem wrzucić do zmywarki. Zacząłem śmiać się tak głośno, że mało ze ściany nie spadł obraz. Wrzuciłem łyżeczkę do zlewu, złapałem go za rękę i zaciągnąłem do łóżka.
- Jak wyleziesz stąd wcześniej niż... - spojrzałem na zegarek, była dziesiąta – wcześniej niż o ósmej wieczorem, to ci nakopie. Zobaczysz.
- Dobra, idę, idę, już się nie denerwuj bo ci żyłka pęknie – powiedział Liam, ściągając koszulkę i pakując się do łóżka. Zadowolony z siebie wyszedłem z sypialni, zamykając za sobą drzwi.
Złapałem za telefon, wybrałem numer Katie i próbowałem się do niej dodzwonić. Odebrała za czwartym razem.
- No ile można, co ty tam wyprawiasz? - spytałem bez ogródek.
- No wiesz... - zaśmiała się – wrócili. To trzeba było sobie odrobić te kilka dni.
Wywróciłem oczami, patrząc przez okno
- Jesteś niepoważna! Ja się z nim nie widziałem trzy miesiące, a całą noc przespałem jak dziecko! A ty co? Ty już, musiałaś, nie?! - oburzyłem się, śmiejąc się do słuchawki.
- No to ty, ja mam inaczej – ripostowała Kat – co teraz robicie?
- Liam śpi, ja siedzę i nie mam pomysłu na siebie, do redakcji dopiero pojutrze...
- Śpi!? Jak to śpi?
- No bo całą noc nie spał, mówi że mnie pilnował. Przecież to jest takie urocze, że aż mi niedobrze.
- No faktycznie... - potwierdziła Katie – no ale jednak. Sam widzisz ile dla niego znaczysz.
- Tak... wiem. To najpiękniejsze co mnie w życiu spotkało. Ej, dobra. To robimy coś wieczorem?
- Wpadacie do nas? Zadzwonię zaraz do reszty, może się uda coś zrobić.
- Tylko pochowaj łyżki! - powiedziałem, i rozłączyłem rozmowę.
Z sypialni usłyszałem jakieś dziwne dźwięki. Po cichu podszedłem do drzwi, uchyliłem je i wsadziłem łeb do środka. Liam chrapał w najlepsze, wiercąc się jak owsik. Wszedłem do środka, usiadłem na narożniku łóżka i zapatrzyłem się na zamknięte powieki. Znowu zaczął się wiercić na łóżku, przekręcając się plecami w moją stronę. Położyłem się obok, delikatnie bawiąc się włosami Liama. Pachniały lawendą i czarną rzepą. Niesforne loczki odstawały każdy w inną stronę. Odsunąłem rękę, kiedy zachrapał i znowu obrócił się twarzą do mnie. Stwierdziłem że starczy tej zabawy, czas wziąć się do pracy. Pocałowałem tą chodzącą cudowność delikatnie w policzek, po cichu wyszedłem z pokoju i poszedłem do salonu. Podłączyłem laptop, otworzyłem i wcisnąłem przycisk zasilający. Ekran rozbłysnął elektryczną bielą. Sprawdziłem pocztę, jakieś teksty, recenzje i propozycję wywiadów. Wciąż te same śmierdzące wiadomości. Co dziwne, nie było spamu. Jakoś mnie to nie obeszło zbytnio, przerzuciłem kilka stron z wiadomościami, obowiązkowa kontrola Twittera i Facebooka. No i jak to bywa w takich przypadkach, utonąłem w tych portalach i zdałem sobie sprawę, jak jest już późno, kiedy zadzwonił mi telefon. Redaktor. Pościemniałem coś o terminie oddania materiałów na nowy numer, uświadomiłem sobie że już dziewiętnasta i zaraz pewnie będzie dzwonić Katie. Zamiast niej zadzwonił jej Wymarzeniec.
- No co jest? - spytałem.
- Bądźcie na dwudziestą, okej?
- Nie okej. L śpi, i nie mam zamiaru mu przeszkadzać, jak się obudzi to przyjedziemy.
Coś zaszurało za mną, spojrzałem przez ramię, Liam stał oparty o ścianę i próbował poprawić sobie włosy.
- Dobra, inaczej. Już wstał. Zrobimy ze sobą porządek, i wpadamy do was, może tak być?
- Może może, dobra, to czekamy.
Biiiip biiip biiip. Rozmowa zakończona.
Odwróciłem się do chłopaka i łącząc palce pod brodą patrzyłem mu w oczy. Uśmiechnął się pod nosem i poszedł do łazienki. Ja do szafy. Jak to zawsze bywa, połowa wylądowała na podłodze, bo rzadko zdarzało mi się układać wszystko tak jak powinno być ułożone, raczej wszystko było upchnięte byle jak i tylko trzeba było to prasować. Spojrzałem na jej zawartość. Cóż, wypadałoby zrobić pranie bo już prawie nic nie zostało.
- Ej, Misiek – darłem się do Liama w łazience – masz może jakąś czystą koszule? Bo moje dziwnym trafem są wszystkie brudne a tą bordową zostawiłem w Stanach.
- Nie wiem, zobacz w torbie – L zaczął kaszleć.
- Co ty tam wyprawiasz? - spytałem, nachylając się nad jeszcze nie rozpakowaną torbą podróżną.
- Szampon! Szampon mi do ust wleciał...!
Zarechotałem kpiąco i wywaliłem zawartość torby na dywan. Rzuciła mi się w oczy bluza w biało granatową kratkę, w sumie wyglądała jak koszula, ale była bluzą z kapturem. Stwierdziłem że on i tak pewnie ubierze tą swoją cudowną koszulkę z napisem Saint Louis, przy której Katie zawsze dostaje ataku śmiechu. Wciąż nie wiem czemu. Mnie ona nie śmieszy.
Liam wyszedł z łazienki w otoczeniu kłębów pary i zapachu lawendy. Mokre włosy oklapły i grubymi strąkami opadały mu na oczy. Niedbale zawiązany na biodrach ręcznik sprawił że zacząłem się szatańsko uśmiechać. Złapałem bluzę i wparowałem do łazienki, zatrzymując się po drodze przy nim i gryząc go w szyję. Stęknął, bo jak zwykle przesadziłem, i poszedł się ubierać a ja szybko wziąłem prysznic. Usłyszałem znajomy dźwięk. Oho, włączył prostownicę, dzisiaj nie będzie loczków. To dobrze, podobało mi się jak miał proste włosy. Tylko czemu kochał te prostownice bardziej niż ja? I po co były mu dwie, i to jeszcze różowe?! Wyszedłem spod prysznica, założyłem czapkę – taki mam sposób na suszenie włosów, wsadziłem na stopy skarpetki i skierowałem się do kuchni. Wsadziłem sobie do ust kawałek jabłka i mlaskając w najlepsze spojrzałem przez okno. Zmierzchało, Londyn świecił się całą swoją mocą. Oddalony London Eye oświetlony jak choinka na Boże Narodzenie zdawał się emanować tak wielką radością, prawie identyczną, jaka była teraz w moim sercu. Zrobiłem duży wdech, uśmiechnąłem się sam do siebie i w szybie zauważyłem że Liam idzie w moją stronę. Oparłem dłonie na parapecie i wciąż patrzyłem przez okno.
Poczułem, jak na brzuchu splata mi dłonie, oparł brodę na moim ramieniu. Poczułem niewyobrażalnie piękny zapach lawendy i perfum Diora.
- Co tak patrzysz?
- Wiesz... wciąż czasami trudno mi uwierzyć w to co się dzieje. W to że tu jesteśmy, razem. Ale czasami boje się że to może się kiedyś skończyć.
Liam przytulił się do mnie, pocałował w ucho.
- Nie skończy się, zobaczysz. Obiecuje.
Odwróciłem się i spojrzałem w orzechowe oczy.
- Nie obiecuj, po prostu bądź tutaj i mnie nie zostawiaj.
Dostałem buziaka, Liam potarmosił mi włosy. Czas był już się zbierać do Katie i Loczka. Ustaliliśmy że dzisiaj nie pijemy, ja jutro muszę być w redakcji a Liam przecież nie może. Wybór padł na moje auto, mimo że L straszliwie protestował.Schodząc na ulicę, wciąż się kłóciliśmy o to, czemu nie pojedziemy taksówką.
- Po pierwsze, jak pojedziemy taksówką, na miejscu będziemy mieli tłumy paparazzi, wiesz jak to jest. Dwa, że jak tak zrobimy, to na pewno się uchleję, przecież wiesz jak to jest jak się spotkam z Loczkiem. Poza tym, człowieku, trzy miesiące jej nie widziałem! Tęskniłem za nią! Mam nadzieję że jej nie dotykałeś? - spytałem podejrzliwie.
- Nie, przecież wiesz że ona mnie przeraża...
- To bardzo dobrze.
Byłem w stanie dać Liamowi cały świat. Dosłownie wszystko. Ale jednej rzeczy nie oddałbym mu za żadne skarby świata. Moje błyszczące, czarne Subaru Impreza WRX. Najcudowniejszy pojazd na świecie, który kochałem całym sercem i wszystkim innym. I to nie przez to że wypruwałem sobie flaki podczas pierwszych miesięcy pracy w BBC. To przez to jak ten samochód kochał mnie. Byliśmy dla siebie stworzeni. Ja dbałem o nią, myłem ją co dwa dni, serwowałem jej najlepsze oleje i paliwa. A ona odpłacała mi bezawaryjnością i idealnym prowadzeniem, potężnym zastrzykiem mocy i tym, że Liam miał taką zabawną twarz kiedy nią jeździłem, a on siedział obok.

Widok otwierającej się powoli bramy garażowej wywołał u mnie falę radości. Najpierw zobaczyłem grube sportowe opony na błyszczącej podłodze, która odbijała podwozie. Błysnęły mi czerwone sprężyny zawieszenia. Pojawiły się srebrne, siatkowe wloty powietrza. Potem najpiękniejsze światła, jakie kiedykolwiek ktoś zaprojektował. Logo Subaru na masce. Wielki jak bramy piekieł wlot powietrza na masce. Brama otworzyła się całkiem a ja stałem i upajałem się widokiem mojego maleństwa. Spojrzałem dumny na Liama, który obserwował całą scenę z bezpiecznej odległości. Na jego twarzy malowało się przerażenie wymieszane z rozbawieniem, które zapewne wywołał wyraz mojej twarzy.
- Wiesz że jedziemy dłuższą drogą...? - spytałem jadowicie.
Liam nie odpowiedział. Ruszyłem do auta, wsiadłem za kierownicę, rozkosznie oplatając zamszową, grubą sportową kierownicę palcami. Zaciągnąłem się wnętrzem, przymknąłem oczy. To auto działało na moje zmysły tak samo jak Liam. Byli na równi. To zabawne, ale czasami był zazdrosny o moje auto. Zwłaszcza jak całymi dniami siedziałem w garażu i skakałem wokół niej jak wokół własnego dziecka. Wsunąłem kluczyk w stacyjkę i przekręciłem zapłon o jeden stopień. Deska rozdzielcza radośnie rozbłysła kontrolkami a na ekranie nawigacji pojawił się napis DAJ CZADU, który ustawiłem sobie zaraz po kupnie mojej dziewczynki. I zawsze się do niego stosowałem, co skutkowało wielkim kartonem mandatów. Nie ważne. Przekręciłem kluczyk do końca, wciskając delikatne jak tulipan sprzęgło. Spod maski wydobyło się rżenie trzystu koni mechanicznych. Muzyka dla moich uszu, poczułem ciarki na plecach, kiedy wciąż na luzie dodawałem gazu. Silnik bulgotał leniwie. Dwu i pół litrowy bokser budził się do życia. Wcisnąłem gaz do połowy, akurat kiedy Liam stał przed maską, grzebiąc coś w telefonie. Silnik zaryczał radośnie, jak pies który cieszy się na widok właściciela. Liam podskoczył przerażony aż spadła mu czapka. Zaśmiałem się tak głośno i podle, że zrobiło mi się głupio. Wrzuciłem bieg i powoli wytoczyłem się z garażu. Wcisnąłem guzik od bramy, zaczęła się zamykać, Liam wsiadł do auta i zatrzasnął drzwiczki.
- Ostrożnie! - wrzasnąłem, kiedy trzask był zbyt głośny jak na moje wymagania.
- Dobra dobra, nienormalny jesteś i tyle. Jedź. Ale na litość boską, powoli i spokojnie! - poprosił, zapinając czteropunktowe pasy.
- Sam w to nie wierzysz. - mruknąłem pod nosem i wtoczyłem się na ulicę, ostrożnie, żeby nie zarysować przedniego spojlera. - Sam w to nie wierzysz. - mruknąłem pod nosem i wtoczyłem się na ulicę, ostrożnie, żeby nie zarysować przedniego spojlera.
Wyprostowałem koła i wcisnąłem pedał gazu. Auto posłusznie przyspieszyło. Z prędkością naddźwiękową pokonywało każdy metr asfaltu. Spojrzałem na Liama. Wyglądał tak, jakby miał zaraz zejść. Zwolniłem lekko, żeby sprawdzić reakcję. Krew napłynęła mu znowu do twarzy i przestał być blady, nawet nieco się rozluźnił. Poczułem w sobie wpływ szatańskiej mocy, przerzuciłem bieg na wyższy i widząc przed sobie pustą drogę, wdepnąłem gaz do oporu. Silnik zaryczał cudownie, kiedy włączyły się obie turbosprężarki. Auto wystrzeliło do przodu jak rakieta Scud. Liam zacisnął zęby i spojrzał na mnie wzrokiem przerażonego dziecka. Tego nie lubiłem, bo od razu miękło mi serce i odejmowałem gaz. I teraz nie było inaczej.
- Czy ty zawsze musisz tak robić? – spytał
- Dobrze, przepraszam Miśku, ale wiesz że mi tego brakowało...
- Wiem. Ale proszę cie, dojedźmy do Katie w jednym kawałku.
Dalszą drogę pokonałem już spokojnie, rzadko kiedy przyspieszając ponad setkę. Auto wyraźnie się nudziło, zwłaszcza że drogi było wyjątkowo puste jak na tą porę dnia.
Zdjąłem rękę z kierownicy i podetknąłem ją Liamowi pod nos. Złapał ją swoją dłonią i potrząsnął głową. No tak. Znowu, poprawna jazda. Ułożyłem ręce na kierownicy w pozycji za kwadrans trzecia, jak na egzaminie. Zbliżaliśmy się do Katie, było widać zjazd na jej ulicę.
Zbliżaliśmy się do Katie, było widać zjazd na jej ulicę.
Zatrzymałem się przed domem Katie, wyłączyłem silnik i spojrzałem na siedzący obok cud świata. - Idziemy?
Zamiast odpowiedzi dostałem buziaka w policzek i Liam wysiadł z auta. Zamknąłem drzwi, kliknąłem pilotem i podeszliśmy do drzwi. Wcisnąłem dzwonek, i zamiast zobaczyć otwierające się drzwi, usłyszałem tylko krzyk Loczka.
- Włazić, włazić!
Według zaproszenia, Liam otworzył drzwi i momentalnie uderzył nas zapach smażonych skrzydełek kurczaka, popisowej twórczości Kat. Wszyscy równie mocno je lubiliśmy, więc na stole zawsze leżały tysiące kawałków kurczaka. Zdjąłem kurtkę, wieszając ją na ściennym wieszaku.
- Czyje buty tak śmierdzą? - spytałem, wchodząc do salonu, który łączył się z otwartą, dużą kuchnią. Dużo się tu zmieniło przez trzy miesiące mojej nieobecności. Teraz było tu zdecydowanie mniej sprzętów, dekoracji i innych śmieci, które Kat namiętnie kolekcjonowała. Widocznie Harry przejął inicjatywę dekoratorską. Ściany miały teraz ładny, beżowy kolor, nowe meble i wielki telewizor. To już zdecydowanie była sprawka Hazzy, bo nie wierzyłem w to że Kat kupiłaby telewizor sama.
- Pewnie moje, jak zawsze – usłyszałem znajomy głos dobiegający zza pleców. Odwróciłem się i dostałem pięścią w brzuch.
-Ty idioto, nie rób mi tak, wiesz że nie lubię, co ty wyprawiasz... - mruknąłem pod nosem, witając się po misiowemu z Louisem, który jak zwykle miał za krótkie spodnie.
- Dobra dobra, już nie płacz. Jak tam, hamburgerze? - spytał, puszczając mnie. Zrobił zdecydowanie coś z włosami. A nazywał mnie tak za każdym razem jak wracałem ze Stanów. Wcale tak nie wyglądałem, więc zmrużyłem oczy i kazałem mu iść do diabła. Usiadłem na kanapie, patrząc jak Katie walczy z kurczakiem. Liam usiadł obok i złapał mnie za rękę, opierając głowę na moim ramieniu. Lou spojrzał na nas, uniósł brwi.
- Dwa gołąbeczki, kurde...
- Zazdrościsz? - wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu.
- Nie? Tobie? Fu! - zmarszczył nos Lou i podszedł do Kat, żeby wyżerać jej kurczaki z patelni.
Coś niewielkiego i jasnowłosego wpadło mi na kolana z taką prędkością, że nie do końca byłem pewny co to takiego. Dopiero jak usłyszałem najdziwniejszy rechot na świecie, wiedziałem że to coś co właśnie na mnie skacze to Niall.
- Cześć kartoflany łbie, nie skacz tak następnym razem bo mi kolana połamiesz, tłusta pało...! - przywitałem się z nim po swojemu.
- Ahahaa, połamię połamię, zobaczysz - potrząsnął włosami, klepnął mnie w czoło i usiadł obok.
Przyjrzałem się chłopakowi po mojej lewej stronie. Wyraźnie wyprzystojniał przez te trzy miesiące jak mnie nie było. Zawsze był jak taki młodszy brat, słodki dzieciak z lekkim adhd. Wszyscy czuliśmy się odpowiedzialni za to blond szataństwo. Teraz obok mnie siedział bardzo fajny chłopak z burzą blond włosów i przeraźliwie błyszczącymi oczami. Pewnie jakby nie Liam obok, zapomniałbym się i zaczął Nialla podrywać. Taka tam słabość do blondynów.
- Co tak patrzysz, mam coś na twarzy?
- Eee... nie, sorry, tak sobie myślę po prostu – odparłem, reflektując się że przypatruje się mu dość bezczelnie.
- Ona mówiła – powiedział Niall wskazując prostacko palcem Katie – że cie zastrzelili. To jakim cudem tu jesteś?
- Co mówiła?! - Liam otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na mnie.
- A skąd ja mam wiedzieć co ona mówiła! Jej się zapytaj, nie mnie.
- Kat, co Ty mówiłaś młodemu, że co zrobili?
- Kto?
- No nie wiem właśnie, coś zrobili.
Katie podrapała się końcówką łyżki w czoło. Wyraźnie nie potrafiła sobie przypomnieć co kto zrobił i o co właściwie nam wszystkim chodzi. Zdenerwowałem się.
- Zaraz, stop, co to za wariactwo teraz? Kto mnie zastrzelił?
- Aaaa, to! - ucieszyła się Kat – No mówiłeś sam że cie zastrzelili sześć razy!
Złapałem się za głowę. Na litość boską!
- Jezu drogi... Nikt mnie nie zastrzelił, a na pewno nie sześć razy, bo wtedy zdecydowanie by mnie tu nie było. A ty się uspokój – powiedziałem Liamowi, który tak mocno ściskał moją dłoń, że zbielały mu knykcie. Rozluźnił uścisk. - No, tak lepiej... No, w każdym razie...
I znowu opowiedziałem całą przygodę za Linią w Detroit.
- O Boże, jak w filmie z Arnoldem! - wykrzyknął podekscytowany Niall, skacząc na miękkiej poduszce.
- Mhmmm... - mruczał Louis, rozwalony na dywanie z ustami pełnymi kurczaka. Coś mi nie pasowało. Było nas jakoś mało. Louis na podłodze, Katie na fotelu z kieliszkiem wina w ręku, Liam z kanpką, Niall z chipsami i ja ze szklanką coli i kurczakiem. Jak to możliwe że dopiero teraz to zauważyłem?
- Ej... - spytałem powoli – czemu nie ma Harry'ego i Zayna? Co to teraz? I czemu nikt nie zauważył?
- Wszyscy zauważyli, to ty jesteś taki tępak i nie widziałeś – burknęła Katie znad kieliszka.
- Wcale nie! - zaprotestowałem.
- Tak... - mruknął Niall, z ustami pełnymi chipsów i rozsypujący wszędzie okruszki.
- Będziesz to sprzątał! - wrzasnęła Kat, machając kieliszkiem. Odrobina wina prysnęła na jej białą bluzkę. Wszyscy w tym samym momencie wybuchnęliśmy śmiechem, Kat zrobiła się czerwona i przeklinając pod nosem poszła się przebrać. Usłyszeliśmy szamotaninę na schodach i do salonu dosłownie wleciał Harry, zatrzymując się na ścianie.
Ciemne loki jak zawsze opadały mu na oczy. Poprawił włosy, spojrzał się po nas, duszących się wciąż ze śmiechu, zobaczył mnie, pomachał mi ręką i podreptał do kuchni. Postanowiłem się przywitać, zresztą, zaczynały boleć mnie plecy od tej kanapy, która, mimo że bardzo ładna, była cholernie twarda. Wstałem, strzepnąłem na dywan okruszki z kurczaka, korzystając z nieobecności Kat i poszedłem do kuchni. Spojrzałem na chłopaka który wyżerał właśnie sałatkę z miski tak zachłannie, jakby nie jadł nic od pół roku.

- Co? - spytał.
- Nie nic, nic. Cześć Harry – powiedziałem, przytulając się. Znowu pachniał jabłkami. Ten zapach zawsze mi się podobał i nie raz próbowałem przekonać Liama, żeby zaczął używać takich szamponów, ale on się uparł na swoją lawendową rzepę i na nic się zdawały moje prośby.
- Jak tam w Stanach? Słyszałem że cie zabili? - zachichotał pod nosem, widząc moją minę.
- Tak, tak właśnie. Zabili mnie, umarłem, a teraz chodzę po świecie jako zombie. Jeszcze jakieś mądre komentarze? - zdenerwowałem się i zajrzałem do lodówki, sam nie wiem właściwie po co, bo byłem tak objedzony że uszami mi się wylewało. Złapałem puszkę mrożonej kawy, pstryknąłem wieczkiem i napiłem się napoju, który był tak zimny że zabolały mnie zęby.
- Nie no, żartuję, przecież aż tak durny nie jestem. - usiadł na blacie kuchennym i wlepił wzrok w ścianę przed sobą. Jeden loczek opadł mu na czoło tak, że przypominał jednorożca. Zakrztusiłem się kawą. - Wiesz, reszta chłopaków już wie, tobie jeszcze muszę powiedzieć...
- O Chryste, co? - spytałem, widząc jak spoważniał.
- No bo wiesz... W sumie znam Katie już trochę czasu, jesteśmy razem, kochamy się... Chciałem...
- Co, oświadczyć się jej? - zarechotałem.
- No tak.
Zamurowało mnie. Usiadłem naprzeciwko i spojrzałem w zielone oczy. Nie żartował.
- Ee... no to super, stary! W końcu jakaś męska decyzja!
- No wiem, wiem, oni też tak powiedzieli...
- Kiedy?
- Wczoraj.
- Co? Wczoraj chcesz się jej oświadczyć?
- A, nie. No oświadczyć to dzisiaj.
Jezu, akurat dzisiaj. Akurat dzisiaj, kiedy ja jestem obżarty kurczakiem, ledwo się ruszam, ubrany jestem jak nie wiem co, dzisiaj, kiedy miałem zamiar leżeć martwym bykiem i nic nie robić. To ten musiał wymyślić oświadczyny.
- Ale ja nic nie mam! Nic dla was nie mam, nic nie wiedziałem... No jak to tak, weź poczekaj do jutra, coś kupie, bo tak bez prezentu?!
- Liam kupił, spokojnie.
- No ale to on, a ja?!
- Ale za twoje pieniądze.
Spojrzałem na Liama, który leżał na kanapie i wyżerał chipsy z miski Nialla. Już ja mu w domu powiem co myślę o podbieraniu moich pieniędzy. Uśmiechnąłem się sam do siebie i zwróciłem się do Loczka.
- Dobra, mniejsza o to. Ale czemu tak mało radośnie jakoś...? Siedzisz tu, żresz tą sałatkę jakby zaraz miał skończyć się świat i mulisz. Pokaż pierścionek!
Chłopak wsunął rękę do kieszeni jeansów i wcisnął mi w rękę czarne, małe pudełeczko. Otworzyłem je i mało nie padłem na zawał.
- Większych nie robią? Stary, to jest większe od niej...
- Chciałem większe, nie mieli nic akurat, a jeździłem po wszystkich jubilerach w Londynie.
No tak. Czemu mnie to nie zdziwiło, to dalej nie wiem. Stałem z tym pierścionkiem, kontemplując jubilerską sztukę pod światło, kiedy do salonu wpadła Katie. Nie słyszałem jej na schodach. Spojrzałem na nią, ona na mnie, zobaczyła pierścionek i podeszła do nas. Zauważyłem że Loczek momentalnie pobladł, a ja wściekłem się sam na siebie że stałem jak debil z tym cacuszkiem na widoku.
- Oh, ale ładne! Komu to kupiłeś? - spytała, patrząc na mnie ciekawie.
- Eeee... eee... ja... - zająknąłem się, unikając jej wzroku i patrząc na ścianę za nią.
Odwróciła się i spojrzała na Liama, który właśnie tłukł Louisa poduszką.
- Jemu? Przecież to damskie...
- Nie no...
- To komu? Siostry nie masz. A jak się orientuję, twoja mama nie nosi takich rzeczy. Masz jakąś dziewczynę?!
Harry gwałtownie zeskoczył z blatu, wyrwał mi z ręki pierścionek i łapiąc Kat za rękę wyciągnął ją na środek salonu. No to teraz będzie – pomyślałem.
Cała trójka, bijąca się poduszkami, umilkła i wlepiła wzrok w parę na środku pokoju. Loczek stanął przed Katie, klęknął i wystawił pierścionek przed siebie.
- Miało być inaczej, ale ten debil wszystko zepsuł... - powiedział powoli, wskazując głową na mnie. Poczułem się wyjątkowo bezużyteczny. Ale wciąż przypatrywałem się im z radością w oczach. Obserwowałem, jak Katie blednie, potem robi się czerwona, łapie się za twarz, robi się niebieska, potem znowu blada i z trudem łapie oddech.
- Kat... zapytam prosto z mostu. Zostaniesz moją żoną? Tak na serio...
Dziewczyna podskoczyła, zaczęła piszczeć i zalała się łzami. Piszczała tak, że zacząłem się zastanawiać czy słychać ją w Paryżu.
- O Chryste, tak tak taaaak! - wrzeszczała Katie – koniecznie! Teraz, zaraz, tu, już!
Rzuciła się na chłopaka, teraz już przyszłego męża, zwalając go na plecy. Śmiała się przez łzy, on zaczął kaszleć. Wszystko to wyglądało tak komicznie, że w końcu wszyscy się na nich rzuciliśmy i leżąc tak na dywanie, każdy cieszył się ich szczęściem. Zastanowiło mnie tylko kto przez cały czas tej kotłowaniny łapał mnie za tyłek.
Zbliżała się czwarta rano. Patrzyłem na Liama, który spał obok. Był tak uroczy kiedy spał. Przesunąłem dłonią po policzku chłopaka i poczułem, że muszę zapalić. Ubrałem spodnie, ciepłą kurtkę i wyszedłem na balkon. Czemu znowu nie byłem w stanie spać? O dziewiątej rano muszę być w redakcji. Co oznacza wyjazd z domu najpóźniej o siódmej, ranne londyńskie korki to koszmar. Usiadłem na wiklinowym fotelu na tarasie, zapaliłem papierosa i przymknąłem oczy słuchając miasta. W oddali słyszałem wyjącą syrenę radiowozu, niedaleko przelatywał samolot rycząc silnikami. Usłyszałem krzyk, więc otworzyłem oczy. Widziałem jak patrol policji zatrzymał jakąś pijaną nastolatkę. Wyrywała się kiedy próbowali wsadzić ją do samochodu. Spojrzałem w czarne jak smoła niebo, na którym widać było strzępki chmur. Od kilkunastu dni byłem bardzo niespokojny. Nie wiedziałem co to powodowało. Wciąż czułem jakiś wewnętrzny niepokój, bałem się, czułem że przyszłość może nie być kolorowa. Praca? Nie, to niemożliwe, idzie idealnie, materiały są świetne, felietony ukazujące się w niedzielnej prasie są bardzo poczytne, wypłatę mam bardzo dobrą. Jestem z Liamem, kochamy się. To na pewno też nie to. Katie? Reszta chłopaków? Nie wiem, tam raczej też wszystko w porządku. Co się dzieje, na litość boską? Kolejna noc na kawie i papierosach. Prawie bez snu. Wahania nastroju i zaburzenia snu zaczynały mnie męczyć. Nade mną zaszumiał kolejny samolot zbliżający się do lotniska. Nagle zapragnąłem wsiąść na pokład i polecieć do Paryża, gdzie mieszkała moja przyjaciółka z czasów elementary school, Martha. Bardzo dawno jej nie widziałem.
Może z nią jest coś nie w porządku?
Wróciłem do salonu i złapałem telefon. Wybrałem jej numer, zadzwoniłem. Odebrała, powiedziała że jest w pracy i że zadzwoni jak wróci. No tak. Pani doktor w końcu.
Wróciłem z kubkiem kawy na taras, zapaliłem znowu. Siedziałem tak z przymkniętymi oczami, słuchając otulonego nocą Londynu. Nie mogłem zasnąć, wciąż i wciąż.
- Co tutaj robisz...? - usłyszałem za sobą głos Liama. Otworzyłem oczy i obróciłem się na fotelu w jego stronę. Stał, zawinięty w koc i trząsł się z zimna.
- A ty? - odpowiedziałem niezbyt rozgarniętym pytaniem.
- Wstałem do łazienki, widziałem że pali się światło to postanowiłem sprawdzić. Co jest? Wejdź do środka, przecież tu jest zimno, przeziębisz się i problem gotowy.
Podniosłem się ciężko z fotela, rzucając okiem na panoramę miasta. Wszedłem do salonu i spojrzałem na niego. W jego brązowych oczach malowało się niezrozumienie ale i troska. Usiadł na kanapie, łapiąc mnie za rękę. Usiadłem mu na kolanach i patrzyłem nieprzytomnym wzrokiem w przestrzeń.
- Wiesz, jakoś się czymś martwię i nie do końca wiem co to jest... Jakieś takie... takie idiotyczne przeczucie, ale nie wiem co to jest. Serio nie wiem, nie ważne ile bym o tym myślał. Jakbym się czegoś bał, ale nie potrafię uściślić czego się boję. To dość przerażające nawet...
Poczułem jak Liam kładzie rękę na moich złożonych dłoniach.
- Ej, spokojnie. Ze wszystkim sobie poradzimy, tak? Cokolwiek by się działo, masz mnie. Ej, spójrz na mnie. Poradzimy sobie, rozumiesz?
Przytuliłem się do niego najmocniej jak potrafiłem. Jego poloczkowane włosy wcisnęły mi się do oka. Znowu. Wstałem, zamknąłem drzwi na balkon i wsadziłem głowę do lodówki. Wygrzebałem jogurt i sięgnąłem do szuflady po łyżkę.
- Ekhm...
A no tak. Łyżka. Zamknąłem szufladę i zeżarłem jogurt palcem. Czasami niemożność używania łyżek naprawdę mnie denerwowała, ale czego się nie robi dla miłości, prawda?
- Idziesz spać dalej? - spytałem, bo widziałem że Liam zasypiał na kanapie.
- Tak, pójdę... idziesz?
- Nie... Pójdę się wykąpać, zjem coś jeszcze i pojadę do redakcji. Mam kupę roboty.
- Ja mam dzisiaj spotkanie w studio... nie wiem o której wrócę...
- Ok, rozumiem. Śpij dobrze Miśku.
Zaczekałem aż zamknie za sobą drzwi. Wszedłem pod prysznic i stałem tam, czując jak woda spływa mi po plecach. Wciąż zastanawiałem się czym spowodowany jest ten niepokój. Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa. Ubrałem się i z mokrymi włosami zszedłem na dół. Spojrzałem na zegarek. Było pół do szóstej. Po co ja tak szybko jadę do redakcji? Nie wiem. Ale może jak się czymś zajmę to nie będę się zastanawiał co mnie martwi.
Zbiegłem po schodach, wyprowadziłem samochód i odjechałem nawet nie zamykając bramy. Przyłapałem się na tym że nawet nie wiem dokąd jadę. Jechałem po prostu przed siebie, a może to Subaru samo wybierało trasę? Nie wiem nadal.
Jechałem po prostu przed siebie, a może to Subaru samo wybierało trasę? Nie wiem nadal.
Zatrzymałem się na jakieś stacji benzynowej, kupiłem sobie wielką kawę i usiadłem na masce paląc papierosa. Patrzyłem na świt nad Londynem stojąc na jakiejś zapyziałej statyjce, której pracownik dziwnie przypatrywał się mojej Subaru. Postanowiłem stąd odjechać, więc po prostu wsiadłem i odjechałem. Pod redakcją byłem o ósmej rano. Nie wiem jakim cudem tyle czasu zabrał mi dojazd tutaj. Na tej stacji tyle siedziałem? Możliwe w zasadzie...
Dzień jak każdy po powrocie ze Stanów. Setki rozmów, walka z zacinającymi się komputerami, konwersja materiałów wideo, doklejanie dźwięku, wycinanie wywiadów... A wszystko powinno być zrobione na przedwczoraj. W połowie dnia poczułem że nie mam już siły. Trzy miesiące w Stanach może i brzmią jak jakiś urlop, ale to naprawdę ciężka praca. Z tych trzech miesięcy, miesiąc spędziliśmy w samolotach. Połączenia międzystanowe to katastrofa. Te samoloty to katastrofa. Ci ludzie to katastrofa. Cała Ameryka Północna to w zasadzie katastrofa. Całe dnie spędzone na załatwianiu przepustek, upoważnień, zezwoleń, samochodów, busów, samolotów, ludzi do wywiadów, spanie w lichych hotelach, jedzenie na stacjach benzynowych... To potrafiło człowieka wykończyć. I owszem, wykończyło. Nie miałem już totalnie siły.
Chciałem zadzwonić do Nialla. Te kretyńskie dowcipy zawsze poprawiały mi humor. Dzwoniłem kilka razy, nie odebrał. Cóż, pewnie wszyscy siedzą w studio.
Szlag mnie jasny trafił na miejscu w pewnym momencie. Nie wytrzymałem, powiedziałem mojej partnerce że źle się czuje i żeby kryła mnie przed szefem. Wsiadłem do windy, zjechałem na sam dół i pędem poleciałem do samochodu. Złapałem za telefon, wybrałem numer Liama i wyjeżdżając spod budynku BBC próbowałem się dodzwonić. Wszystko na nic. Czułem że zaraz eksploduje mi łeb. Obraz powoli rozmywał mi się przed oczami, jeszcze jak na złość wjechałem w największy korek w mieście. Okna otworzyłem na oścież i paliłem papierosa za papierosem, mimo że do tej pory nie paliłem w samochodzie. Coś się ze mną działo, nie czułem się nawet w jednym procencie dobrze. Na skrzyżowaniu depnąłem do oporu i skręciłem pod prąd, żeby skrócić sobie czas jazdy. Mało co nie potrąciłem starszej kobiety na przejściu, ktoś zaczął na mnie trąbić. Całe szczęście że w pobliżu nie było policji. Ale pewnie pocztą dostanę mandat z kamer miejskich. Trudno. Zobaczyłem aptekę i pomyślałem że kupie sobie jakieś proszki na ból. Wcisnąłem hamulec a kochane auto stanęło prawie w miejscu, zakręciłem również prawie w miejscu i zaparkowałem przed apteką. Kupiłem najsilniejsze proszki jakie mieli. Wyszedłem, wyjąłem z samochodu butelkę wody i zeżarłem pół opakowania tabletek naraz. Usiadłem na masce i czekałem aż zaczną działać. Nie wiem czy to podświadomość, czy efekt placebo czy one naprawdę zadziałały, ale poczułem się trochę lepiej. Obok apteki była jakaś chińska restauracja, a mi zaczynało burczeć w brzuchu. Sprawdziłem czy mam prawo zostawić tu samochód, miałem, więc wlazłem do tej knajpy i usiadłem przy stoliku. Rozejrzałem się po restauracji. Nie przypominam sobie żebym był tutaj wcześniej. Za barem oświetlonym słabym światłem papierowych lampionów uwijał się mały, zabawny skośnooki człowieczek. Okna, przysłonięte czerwonymi muślinowymi zasłonami stwarzały bardzo prywatną atmosferę. Ciemne, brązowe stoliki i krzesła idealnie dopełniały klimatu. Jeśli będzie tu dobre jedzenie, na pewno polecę tą restauracje w moim niedzielnym felietonie.
Reszta posiłku upłynęła w całkowitej ciszy. Ciszy, którą przerwał mój telefon. Wydłubałem komórkę z kieszeni płaszcza, i nie patrząc na ekran, odebrałem, wciąż wpychając sobie w usta kolejne porcje ryżu i kurczaka.
- Słucham?
- Cześć – usłyszałem Liama.
- Jezu, w końcu, co ty nie odbierałeś telefonu, co się stało?
- Nie nic... po prostu nie słyszałem. Kiedy wracasz do domu?
- Będę... za jakieś czterdzieści pięć minut – powiedziałem, bo wyraźnie słyszałem że coś jest nie w porządku – Szybciej nie dam rady...
- Dobra, będę czekał, do zobaczenia.
Rozłączył się. Co to się wydarzyło. Nie miałem pojęcia. Przeprosiłem Betty, powiedziałem że muszę już uciekać. Położyłem pieniądze na stoliku, powiedziałem do widzenia małemu kelnerowi i wyszedłem na ulicę. Zaczęło padać. Moje Subaru stało i mokło w deszczu. Czekało na mnie, dzielne maleństwo. Wsiadłem, przekręciłem kluczyk, wyjechałem tyłem i ruszyłem prosto do domu. Nie licząc faktu, że prawie staranował mnie jakiś idiota w Fordzie Fiesta, trasa do domu minęła szybko i bez problemu. Schowałem auto i tupiąc po schodach wszedłem do mieszkania. Zrzuciłem buty i płaszcz, rozejrzałem się po salonie i z niepokojem stwierdziłem że Liama tu nie ma. Kuchnia też była pusta. Zajrzałem na balkon i tam rzeczywiście siedział, na fotelu, z kolanami przysuniętymi do twarzy i wpatrywał się nieprzytomnym wzrokiem w pustkę przed sobą. Miał spuchnięte i zaczerwienione oczy. Chrystusie niebieski...
- Ej ej ej, co jest? - spytałem, siadając na mokrej podłodze. Siedział tam w mokrym ubraniu a z włosów kapały mu kropelki wody. Poczułem jak mokną mi momentalnie spodnie na tyłku. L otworzył usta żeby mi odpowiedzieć, ale stwierdziłem że nie będziemy siedzieć tutaj w deszczu.
- Chodź do środka, ej, zobacz na siebie... Wstań, proszę cie i chodź do środka.
Wstał, łapiąc mnie za rękę. Coś było zdecydowanie nie tak. Szedł za mną zupełnie mechanicznie, jakby był szmacianą lalką, kukiełką. Stanął przy oknie i spojrzał na mnie pustymi oczyma.
- Chryste... - jęknąłem w duchu – zdejmuj te mokre ciuchy, zaraz będziesz chory, ile ty tam siedziałeś...?!
- Jak dzwoniłem to tam siedziałem już.
Od jego telefonu minęło ponad czterdzieści minut. Podreptałem do sypialni, otworzyłem szafę, złapałem ręcznik i suche ubrania i wróciłem do salonu. Liam wciąż stał oparty o ścianę w mokrym ubraniu. Wkurzyłem się. Zdjąłem z niego mokre ubrania, wytarłem mu włosy ręcznikiem, wcisnąłem mu przez głowę suchą koszulkę i posadziłem go na kanapie. Zrobiłem ciepłą herbatę i wsadziłem mu ją w ręce. Usiadłem na podłodze, opierając ręce na kolanach chłopaka.
Spojrzałem mu w oczy szukając odpowiedzi. Pierwszy raz nic w nich nie zobaczyłem.
Pierwszy raz nic w nich nie zobaczyłem. Siedziałem tak wpatrując się w brązowe oczka i czekałem aż dowiem się co się wydarzyło.
Ukrył twarz w kubku z herbatą. Czułem jak trzęsą mu się kolana. Wydłubałem zza kanapy koc, przykryłem Liama i usiadłem obok, patrząc pytająco.
Odchrząknął.
- Nie dałem rady dzisiaj.
Przewróciłem oczami, bo ta odpowiedź nic mi nie dała. Wciąż czekałem.
- Nie zaśpiewałem dzisiaj ani jednej piosenki dobrze. Nie potrafiłem. Nie trafiałem w melodię, zapominałem tekstu, wokal mi się trząsł... To była porażka... ja nie chcę już więcej śpiewać...
Spojrzałem prosto w oczy chłopaka.
- Posłuchaj mnie. Ty śpiewasz najlepiej z was wszystkich. Dobrze o tym wiesz. Nie ważne jak źle byś dzisiaj zaśpiewał, jutro będzie tak jak zawsze. Pamiętasz? Kiedyś też tak już było. I co? Dwa dni później napisałeś całą piosenkę, ułożyłeś muzykę i prześpiewałeś ją przy mnie, już zapomniałeś? Słońce, jesteś najlepszy w tym co robisz.
Ująłem ręce Liama w dłonie, spojrzałem mu w oczy bardzo wymownie.
- Jesteś moim największym skarbem. A ja twoim największym fanem. Przecież dobrze wiesz że nie będzie źle...
- Będzie. Niall się wściekł. Powiedział że jeśli jutro nie zaśpiewam, to nie chce mieć ze mną do czynienia.
Wywaliłem oczy na wierzch. Niall? Ten mały blondas byłby w stanie tak powiedzieć?
- A reszta?
- Nic nie mówili. Ale widziałem ich wzrok. Nie byli zadowoleni, Zayn nawet wyszedł...
Wściekłem się momentalnie. Złapałem za telefon i zadzwoniłem do Nialla. Miał szczęście, że nie odebrał, bo inaczej ciężko by z nim było.
Miał szczęście, że nie odebrał, bo inaczej ciężko by z nim było. Już nie miałem siły przekonywać Liama do swojej racji.
- Może idź się połóż do łóżka? Trzęsiesz się. Ubierz jakąś ciepłą bluzę i do łóżka. Ja muszę napisać jeszcze parę rzeczy, ale proszę cie, idź się połóż...
- No... dobra. Dobra – wstał szybko i pomaszerował prosto do sypialni. Pokręciłem głową niezadowolony, wyciągnąłem komputer. Włączyłem laptop i radio. Leciała jakaś francuska piosenka. Znowu zapragnąłem zobaczyć Paryż. Pomyślałem że może pojadę tam na weekend. Wszedłem na stronę linii lotniczych i przejrzałem loty. Było ich zatrzęsienie, zarezerwowałem sobie bilety, zrobiłem przelew i zadzwoniłem do Marthy że w jutro będę w Paryżu.



Lot był krótki. W końcu nie jest to międzykontynentalny lot, jakich ostatnio mnóstwo odbywałem. Na Rue Dauphine dotarłem bardzo szybko, taksówka z lotniska jechała dwadzieścia pięć minut. Przywitałem się z Marthą i dziwnie zmęczony położyłem się spać.
Wstałem rano. Znalazłem list od Marthy w którym informowała, że musiała pojechać do kliniki, pilny przypadek. Wyjąłem laptop, otworzyłem plik tekstowy i zacząłem pisać. Ciepły pokój, zielono kawowe ściany, muzyka, przytłumione światło lampki z Ikea. Rozejrzałem się. Co tak naprawdę to wszystko dla mnie znaczy? Po co przywiązuję się do rzeczy, przedmiotów które tak naprawdę nic dla mnie nie znaczą. Upiłem łyk kawy. Bez kawy nie wyobrażam sobie życia. To jedna z niewielu rzeczy, która jeszcze sprawia mi radość.
Zminimalizowałem edytor tekstu i spojrzałem na śmiejącego się ze zdjęcia Liama który wisi mi na plecach na tle Central Parku w Nowym Jorku. To zdjęcie było jedno z moich ulubionych.
Spojrzałem w przeraźliwie brązowe oczy. Co tam znalazłem? Radość. Radość z życia. Falujące włosy zdawały się krzyczeć, jak bardzo są szczęśliwe. Zastanowiłem się czy w moich zimnych, szarych oczach ta radość jest. Wydaje się że jest jej coraz mniej.
Liamowe oczka dodawały mi siły wtedy kiedy jej potrzebowałem. Dawały mi radość, wspierały mnie, mówiły to co akurat trzeba było powiedzieć. Ale dokąd to wszystko zmierza? Ja już nie widzę sensu.
Kolejny łyk kawy. Prawie poczułem jak rozszerzają się moje źrenice i prawie usłyszałem szum krwi tętniczej kiedy podniosło się ciśnienie. Kocham ten stan. Przypomina mi najwspanialsze chwile w moim życiu. Kiedy kawa i papierosy trzymały mnie przy życiu, kiedy znajdowałem w tym relaks i chwilę dla siebie. Do pełni szczęścia brakowało mi tylko samolotu.
Usłyszałem dźwięki ulubionej piosenki. Przymknąłem oczy. Poczułem jak odpływam.
Z otępienia wyrwał mnie dzwonek telefonu.
- Czemu cie nie ma? - spytał zaaferowany Liam.
- Bo nie... - wymamrotałem półprzytomny.
- A gdzie jesteś?
- W Paryżu, a co?
- Że co?! - wrzasnął głos po tamtej stronie.
- No w Paryżu.
- A. No to fajnie że cokolwiek o tym wiem. Cześć.
Biip... biip... biip...
Nagle poczułem straszliwe wyrzuty sumienia. Przecież powinienem mu powiedzieć że wyjeżdżam. Wstałem, ubrałem płaszcz i zszedłem na dół, do sklepu. Kupiłem papierosy, bo już mi się kończyły, świeże pieczywo i moim łamanym francuskim poprosiłem o płatki śniadaniowe. Papierosy i bułki kupowałem tu często, więc wiedziałem jak to powiedzieć. Poproszenie o truskawkowe musli z jogurtowymi dropsami, i to po francusku, przysporzyło mi zdecydowanie więcej problemów. Wróciłem jeszcze po butelkę wina. Wszedłem do mieszkania. Przez to kilkanaście minut przez które mnie nie było, moja przyjaciółka zdążyła wrócić i właśnie szukała czegoś w szafce.
- Ej, gdzie są płatki? Zjadłabym coś.
- Zeżarłem – odpowiedziałem – ale tu masz nowe. Swoją drogą, fraise muesli avec du yaourt.
- O, brawo! Nauczyłeś się?
- Ta. Trudniej się już nie dało?! - zdenerwowałem się, wsadzając sobie papierosa do ust.
- Daj mi też, zostawiłam swoje w aucie.
Wyciągnąłem w jej stronę paczkę, złapała papierosa, wetknęła go w zęby i przypaliła zapalniczką w motylki. Usadowiliśmy się przy niskim stoliku przy oknie z widokiem na kawałek Sekwany.
- No, to opowiadaj co u ciebie, bo widzę że nie najlepiej...
Tak. Ona zawsze czytała ze mnie jak z otwartej książki. Opowiedziałem jej wszystko.


Następnego dnia wysiadłem z autobusu z Heathrow. Katie nie miała jak odebrać mnie z lotniska, a auto zostawiłem w domu. Musiałem więc tłuc się tym wstrętnym pudłem. Portfel z pieniędzmi zostawiłem w Paryżu, miałem przy sobie tylko paszport i inne dokumenty. Bez biletu przez cały Londyn da się przebić bez kontroli biletowej. Właśnie się o tym przekonałem. Spojrzałem na mój dom, tonący w wieczornej szarości. Okna w naszym mieszkaniu były czarne. Pomyślałem że L śpi. Wlazłem po cichu do mieszkania i zajrzałem do salonu. Pusto. Kuchnia, balkon i sypialnia też były puste. W łazience nie paliło się światło. Liama nie było w domu.
Zadzwoniłem od razu. Nie odebrał. Próbowałem chyba z dziesięć razy. W końcu wyłączył telefon. Mało nie osiwiałem z nerwów. Zrobiłem sobie herbatę. Usiadłem przy stole w kuchni, włączyłem w telefonie wielokrotne wybieranie i pijąc herbatę liczyłem na to że telefon w końcu połączy się z telefonem Liama. Wszystko na nic. Zdenerwowałem się jeszcze bardziej.
Wyłączyłem wybieranie numeru Liama, wybrałem numer Katie. Odebrała od razu.
- Nie wiesz co się z nim dzieje?
Dziewczyna od razu zrozumiała że mówię o L.
- Nie mam pojęcia... a co?
- Nie wiem właśnie, wróciłem do domu z lotniska, patrzę, a tu pusto jest. Nie odbiera telefonu, w końcu wyłączył. Nie wiem co się dzieje...
- Co ty robiłeś na lotnisku?!
- Wróciłem z Paryża, przecież ci mówiłem że lecę na weekend...
- A no tak, rzeczywiście. Zapomniałam.
Cała Katie.
- Norma. Naprawdę nie wiesz co się z nim stało?
- Nie wiem.. zadzwoń może do Nialla. Ja się zapytam Harryego.
Usłyszałem jak Katie drze się przez pół domu.
- On mówi że nie wie.
- Dobra, dzięki, będę dzwonił dalej, może Lou wie.
Rozłączyłem się. Zadzwoniłem do Louisa, odebrał dopiero za trzecim razem. Coś mi zaśmierdziało.
- Lou, gdzie jest Liam...?
Po tamtej stronie zapadła cisza.
- Wiesz, prawda? Powiedz mi, gdzie on jest!
- U mnie.
Ulżyło mi. Wiedziałem gdzie jest, wiedziałem że jest u przyjaciela, że nic mu nie jest i że nic sobie nie zrobił.
- Daj mi go do telefonu, proszę cie.
- On powiedział że nie będzie z tobą rozmawiał. Nie wiem co zrobiłeś, ale jest naprawdę wściekły.
Wpadłem na pomysł.
- Dobra, Lou, powiedz mu tak. Ja powiedziałem że mam to w nosie, i żeby robił sobie co mu się podoba. A ja zaraz się ogarnę i przyjadę po niego. Ok?
- Ok, coś wymyśle.
Wylazłem na balkon i zapaliłem papierosa. Patrzyłem na tonące w mroku miasto i rozświetlony London Eye. Zastanawiałem się jak przeprosić L. Nie miałem pomysłu. Jeszcze nigdy nie było takiej sytuacji. Nie wiedziałem co zrobić.
Wylazłem na balkon i zapaliłem papierosa. Patrzyłem na tonące w mroku miasto i rozświetlony London Eye. Zastanawiałem się jak przeprosić L. Nie miałem pomysłu. Jeszcze nigdy nie było takiej sytuacji. Nie wiedziałem co zrobić. Dopalający się papieros sparzył mnie w palce. Wrzuciłem niedopałek do popielniczki, złapałem płaszcz i zszedłem po auto.
Wyjechałem spod domu z piskiem opon, denerwując się bardziej niż kiedykolwiek. Co ja mam mu powiedzieć. Pewnie i tak nie będę w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Włączyłem radio. Mówili coś o jakiejś wizycie polityka ze Stanów. Pewnie będzie trzeba zrobić materiał. Miałem w nosie chwilowo wszystkich polityków świata, łącznie z naszym tępawym premierem na czele. Samochód rozchlapywał kałuże we wszystkie strony. Nie zauważyłem zmiany świateł, przeciąłem skrzyżowanie na czerwonym, z każdej strony odezwały się klaksony. Czarne jak noc Subaru pruło przed siebie nieustraszone, a w środku ja z wielkim mętlikiem umysłowym.
Żeby dojechać ode mnie z domu do mieszkania Louisa musiałem przebić się przez cały Londyn. O tej porze nie było z tym większych problemów. W południe było to prawie niewykonalne.
Jechałem na pamięć, prosto przed siebie i wciąż zastanawiałem się jak sprawę rozwiązać.
Zadzwonił telefon. Wyrwał mnie z otępienia tak brutalnie, że automatycznie wcisnąłem hamulec zatrzymując się na środku ulicy. Zjechałem na bok i wyszarpnąłem komórkę z kieszeni. Wyświetliło mi się ,,Katie home,,. Jezu Chryste, też nie ma kiedy dzwonić.
- Co?! - wrzasnąłem bezczelnie do słuchawki.
- Eee... - usłyszałem po tamtej stronie. To nie była Kat.
- Harry, na litość boską, nie masz kiedy dzwonić? Ja tu przeżywam koszmary, a ty dzwonisz! Koszmarnie dzwonisz...! - zakończyłem nieco kulawo.
- Jakie koszmary znowu? Ej, zamknij się bo mam ważną sprawę.
- No ale szybko, proszę... - jęknąłem do słuchawki.
- Dobra, będzie szybko. Za tydzień w sobotę. Ślub.
Zatkało mnie totalnie, bo nie wiedziałem o czym on mówi.
- Jezu, jaki ślub, o czym ty do mnie mówisz? - spytałem bębniąc palcami w kierownicę.
- No mój! Znaczy, mój i Katie.
- Co tak szybko? Oszaleliście?! - spytałem, rozglądając się wokół, bo właśnie coś mnie tknęło – Boże, czekaj, bo ja tu nie mogę stać coś mi się wydaje...
- Jak nie możesz stać?
- No autem!
- A to gdzie ty znowu jedziesz?
Zdenerwowałem się. Co za bezczelny pytajnik...!
- Nie twój interes, kudłata małpo. Co z tym ślubem?
- Dobra, zadzwonię jutro i na spokojnie pogadamy. Ok?
- Dobra dobra, cześć, pozdrów Kat.
Rozłączyłem rozmowę, wrzuciłem wsteczny, wróciłem na ulicę i znowu z piskiem opon ruszyłem przed siebie. Namącił mi w głowie totalnie. Nie dość że Liam, to jeszcze teraz ten ślub zorganizowany w ekspresowym tempie. Ludzie drodzy, pogięło totalnie. Rozumiem, dwa miesiące, trzy. Ale półtorej tygodnia? No nie wierzę w to.
Z ogromną prędkością wjechałem w potężną kałużę. Samochodem rzuciło w lewo, potem w prawo i mało nie padłem tam na zawał. Kątem oka zauważyłem, że cała kałuża, wzniecona w powietrze impetem mojego Subaru wylądowała na jakiejś kobiecie która akurat szła obok. Opanowałem się, zwolniłem i zdecydowanie uważniej obserwowałem drogę przed sobą.
Opanowałem się, zwolniłem i zdecydowanie uważniej obserwowałem drogę przed sobą.
Do mieszkania Lou dotarłem po około pięćdziesięciu minutach. To i tak dobry wynik, nawet jak na tak puste ulice. Zaparkowałem samochód, zanim wysiadłem upewniłem się że żaden z nich nie stoi w oknie. Zapaliłem papierosa bo ręce mi się trzęsły z nerwów. Byłem tak zły na siebie, że bardziej się nie dało. Wypaliłem pół, zakrztusiłem się dymem, wrzuciłem papierosa do studzienki kanalizacyjnej, zamknąłem auto i podszedłem do drzwi.
Spodziewałem się że otworzy Louis. Nic podobnego. Drzwi otworzyły się i stanął w nich nie kto inny, tylko Liam z wyrazem zdziwienia na twarzy. Zrobiło mi się przykro, bo znowu miał opuchnięte oczy. A to zdarzało się tylko wtedy, kiedy płakał.
Bez słowa wyszedł, wsiadł do auta i czekał.
- Dzięki, Lou – krzyknąłem w głąb mieszkania i usiadłem za kierownicą.


Londyńskie Kew Garden, oranżeria ślubna. Siedziałem w pierwszym rzędzie, mimo że do ślubu zostało jeszcze ponad trzydzieści minut. Katie kazała mi tu czekać. Co dziwne, bo jej tu nie było. Poczułem wibracje telefonu w kieszeni marynarki. Wydłubałem komórkę, odebrałem. Katie.
- Chodź tu! Musisz mi pomóc, chodź tu!
- Ale dokąd?
- Tu, za oranżerią, masz taki budynek techniczny. Chodź tu.
- Dobra, idę, spokojnie.
Wylazłem spomiędzy rzędów krzeseł, skierowałem się tam dokąd kazała mi iść Kat. Na szczęście były tam tylko jedne drzwi, więc nie musiałem się zastanawiać w które wejść. Bez pukania wlazłem do środka i powitał mnie krzyk. Katie stała w sukience ślubnej. A raczej jej połowie, bo nie potrafiła sama doczepić dolnej części. Dwie druhny które zapewne będą skakały wokół niej też miały z tym problem. Jedna siedziała na fotelu i załamywała ręce, inna stała i bacznie obserwowała sukienkę.
- No no... zawsze mówiłem że masz ładne nóżki kobieto...
- Cicho, lepiej mi tu pomóż, bo ja nie wiem jak to działa – mruknęła Katie, śmiejąc się pod nosem.
- A skąd ja mam wiedzieć?! Co to, ja to szyłem czy co?
Ładny bukiet kwiatów trafił mnie prosto w twarz.
- Bezużyteczny jesteś, won!
No i na tyle zdał się mój spacer. Wyszedłem i wróciłem na swoje miejsce. Harry stał przy pięknie ozdobionym stole, opierając się o ścianę. Wydawał się być całkowicie rozluźniony, ale ciekawe jak było w środku. Podszedłem, przywitałem się, pochwaliłem bardzo dobrze skrojony czarny garnitur, w którym wydawał się jeszcze chudszy niż normalnie.
- No i jak? Nerwy?
- Czy ja wiem... nie wiem – bąknął Harry – raczej tak. Ale nie bardzo. Albo i bardzo? Sam nie wiem... - paplał trzy po trzy. Roześmiałem się i odwróciłem się do Liama, który stał obok mnie i wbijał mi palec w żebra.
- Co?
- Nic, zaczepiam. Tak po prostu.
Spojrzałem na zegarek. Już czas. Spojrzałem na Harryego. Pobladł, ale trzymał się równo. Podszedł do ołtarza. Ludzie siedzieli już na miejscach, rozpoznawałem znajomych, rodzinę młodych, był nawet Simon. Usiadłem na krześle, złapałem Liama za rękę i wbiłem wzrok w plecy Harryego. Kapela siedząca pod ścianą zagrała marsz weselny i wszyscy odwrócili się w stronę wejścia do sali. Drzwi otworzyły się szeroko. Stała tam Katie w pięknej, białej sukience, którą widziałem już wcześniej. Ale teraz, sukienka w całości prezentowała się olśniewająco. Klasyczny kloszowy dół i koronkowa góra. Wysoko upięte włosy miała związane perłami a na szyi błyszczał delikatny srebrny łańcuszek. Białe kwiaty, które niedawno trafiły mnie w twarz, idealnie dopełniały całości.
Kat szła z dumnie zadartym czołem, lekko uśmiechając się pod nosem. Podeszła do ołtarza. Idealnie prezentowali się razem. Biel i czerń. Ona i on. Moi przyjaciele, którzy teraz już nie mają wyjścia, będą razem do końca. Nie wątpiłem w to.
Zaczynałem się wiercić na krześle, bo śluby mnie nudziły, nawet jeśli był to ślub Katie. W końcu padło sakramentalne tak. A kiedy składałem im życzenia, przyszedł czas na prezent.
- Słuchajcie. Wiem że to tak nie koniecznie w porządku, ale mam dla was prezent od nas wszystkich - kiwnąłem głową na stojących za mną Liama, Nialla, Zayna i Louisa – Idziecie z nami?
Młodzi spojrzeli po sobie zdezorientowani.
- No ok – mruknęła Katie, przepraszając innych gości i idąc za nami.
Obeszliśmy oranżerię wokół, kazałem Katie i chłopakom poczekać, a sam poszedłem kawałek dalej, do dużej stodoły. Wychodząc przed oranżerię usłyszałem pisk Katie i oburzony krzyk Harryego.
- Co to ma być!?
Prowadziłem za ładną, srebrną uprząż prezent dla młodej pary. Dorodna klacz konia fryzyjskiego, dwuletnia. Katie piszczała jak oszalała i od razu przykleiła się do klaczki. Harry natomiast był wściekły i stał w miejscu tupiąc i warcząc na wszystko wokół. Zaczęliśmy się z niego śmiać i wyciągnąłem z kieszeni prezent dla niego. Nowy model Breitlinga, jakaś tam limitowana edycja. Oczy mu się zaświeciły, złapał mnie pod ramię i wszyscy poszliśmy na kolację. Kat została z koniem, wciąż piszcząc jak oszalała. Niall na widok tortu dostał ślinotoku i sam zeżarł połowę, wywołując tym falę śmiechu wszystkich gości..
Ostatnie dwa miesiące były niezwykle burzliwym okresem w życiu wszystkich nas. Chłopaki dzień w dzień siedzieli w studio robiąc nową płytę, Katie oddała się pracy w stajniach królewskich opiekując się przy okazji swoją ślubną klaczką, którą ochrzciła imieniem Lacanta. Skąd wzięła to imię, nikt nie wiedział a ona sama nie potrafiła się wytłumaczyć. Ja natomiast jeździłem z ekipą po Europie, robiąc materiał o biedzie w krajach wysoko rozwiniętych. Kilka dni wcześniej dostałem wiadomość o tym że nasz materiał o slumsach Detroit został nagrodzony Brytyjską Nagrodą Dziennikarską, więc posypały się granty i zlecenia na nowe materiały. Moja ekipa uwijała się jak w ukropie z nawałem materiałów, które piętrzyły się przed nami jak nieprzebyta ściana.
Siedziałem akurat w Austrii na balkonie hotelu układając z Samem pytania na wywiad, kiedy zadzwonił mój telefon. Dzwoniła Katie.
- Cześć pracusiu! Słuchaj. Kiedy będziesz w Londynie teraz? Wszyscy tu tęsknimy!
- Będę za trzy dni, musimy wymienić sprzęt, bo kamery padają nam jak muchy. A co?
Kat zapiszczała jak małe dziecko.
- Spotkamy się, prawda? Nawet na obiad...?
- Oczywiście że tak! Specjalnie sobie poukładam terminarz tak, żeby jeden dzień mieć dla was. Może być?
- Super! Daj znać jak będziesz już w domu! Do zobaczenia.

Lot z Wiednia do Londynu był krótki, ale tylko przez to że cały przespałem. Lądując na londyńskim lotnisku już nie potrafiłem doczekać się spotkania z przyjaciółmi. Liam odebrał mnie z lotniska, pojechaliśmy do domu i prosto stamtąd wybraliśmy się do Ivy, miejsca spotkań brytyjskiej śmietanki celebryckiej. Postanowiliśmy zaszaleć i mimo że obiad tam wyszedł nas końcowo o wiele za dużo, nie żałowaliśmy. Do czasu.
Z Katie i Harrym spotkaliśmy się przed restauracją. W krzakach po przeciwnej stronie ulicy jak zwykle czaił się tłum paparazzi. Dumnie przemaszerowaliśmy przez wejście mijając po drodze Jerremy'ego Clarksona z żoną a w kącie sali zauważyłem Victorię Beckham. Kto by pomyślał, jeszcze dwa lata wcześniej nawet nie marzyłem żeby znaleźć się w tej restauracji. Zajęliśmy nasz stolik i rozmowa pochłonęła nas bez reszty. Harry wcisnął mi w ręce iPoda z nowymi piosenkami. Wsadziłem słuchawki w uszy i zacząłem cieszyć się jak dziecko. Płyta była naprawdę świetna. Jeśli tym razem też dostaną Brit Award, wcale się nie zdziwię. Katie rozpływała się nad pracą w stajni, Liam natomiast pożerał mnie wzrokiem tak, że w pewnym momencie zawstydziłem się i na moich policzkach pojawiła się dorodna czerwień.
- Czy ty wiesz – pytała Katie – ile oni pracują? Wiesz? Od rana do nocy! Codziennie!
- Wiem – mruknąłem – wiem, z tym że ja pracuję dwadzieścia cztery na dobę. Ostatnio w Niemczech ukradli nam kamerę. W Polsce odkręcili koła od naszych busów i musieliśmy jechać po nowy samochód jakimś autobusem. Nie pamiętam jak to się tam nazywało. We Francji Sam dostał w twarz od jakiejś rozwścieczonej Rumunki na placu w Paryżu. Ja nie wiem, dzikie kraje jakieś...
- No dobra, dobra. To widzę że ja mam najlepiej – powiedziała Katie, dłubiąc widelcem w pieczeni.
- No masz, zdecydowanie – potwierdził Liam, bawiąc się włosami.
Rozmawialiśmy bez opamiętania. Na dworze zaczynało zmierzchać. Spojrzałem na Liama. Byliśmy umówieni z adwokatem, chodziło o akt własności mieszkania czy jakąś inną bzdurę, do której właściciele budynku się przyczepili.
- Wiecie... musimy już powoli spadać – zacząłem – mamy spotkanie dzisiaj jeszcze, a zanim dojedziemy, to trochę czasu minie. Słuchajcie. Ja mam taką propozycję. Jutro rano muszę stawić się w redakcji i złożyć faktury za wszystkie pierdoły z podróży. Ale popołudnie mam wolne. Wpadniecie do nas?
Katie wyraziła aprobatę, powiedzieliśmy sobie do widzenia, kelner przy wejściu oddał nam płaszcze i wyszliśmy na zimny londyński wieczór. Katie i Harry zostali jeszcze w Ivy, bo Katie zażądała deseru. Schodziliśmy właśnie z dywanu na wejściu do restauracji, kiedy przed wejściem zatrzymała się wielka czarna limuzyna a ze środka wyszedł nie kto inny, tylko Madonna. Królowa pop we własnej osobie. Mało tam na zawał nie padłem. Zobaczyć ją na żywo, to niesamowite wrażenie. Niestety, nie tylko ja się tak ucieszyłem.
- Patrz, Madonna! - powiedział radośnie Liam.
Ivy ma to do siebie, że na ulicy przed nią zawsze jest duży ruch. Ponadto jest okupowana przez paparazzi żądnych dobrych zdjęć. Mocne światła zamontowane przed nią dostatecznie oświetlały chodnik. Coś przefrunęło między mną i Liamem, rozpychając nas na boki. Zauważyłem tylko żółto czarny pasek Nikona. Jakiś szurnięty paparazzo rzucił się w stronę Madonny. Pomyślałem sobie że to szczyt bezczelności, kiedy inny rozpędzony fotograf wpadł prosto na Liama.
Czas błyskawicznie zwolnił.
Wiedziałem co się stanie, i wiedziałem że nie zdążę już go złapać. Wszystko widziałem w zwolnionym tempie. Zupełnie jak na filmie.
Liam runął plecami na ulicę. Widziałem ogromne przerażenie w jego oczach. Chwilę potem mój świat się załamał. Jakiś samochód przychamował, on sam zaczął podnosić się z ziemi. Myślałem że to już wszystko. Jak bardzo się wtedy pomyliłem...
Z drugiej strony, rozpędzone auto wjechało wprost w podnoszącego się z ziemi chłopaka. Myślałem że mi się wydaje, że to jakiś kretyński żart. Auto zatrzymało się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Liama nie było. Widziałem tylko czerwony ślad hamowania audi. Zrobiło mi się niedobrze.
Przy samochodzie ktoś wrzasnął. Wiedziałem już co to oznacza. Rzuciłem się w tamtą stronę. Dobiegając do samochodu zwolniłem. Czułem zapach świeżej krwi, tak bardzo znienawidzony przez wielokrotne reportaże wojenne. Rozpoznawałem ten zapach wszędzie. To jedna z tych rzeczy której nie zapomina się przez całe życie. Słodkawy, dławiący zapach. Poczułem jak tracę siłę w kolanach. Oparłem się dłonią o tylne drzwi audi, w którym wciąż siedział kierowca. Nie spojrzałem kto to jest. Widziałem tylko pękniętą przednią szybę i kilka czerwonych kropel wokół pęknięcia.
Powoli przesunąłem się do przodu. I wtedy poczułem, że moje życie właśnie się kończy.
Kolana się pode mną ugięły.
Liam leżał na ulicy. Zupełnie jakby spał. Jedyne, co było niepokojące, to powiększająca się kałuża krwi wokół jego głowy i nienaturalnie ułożona ręka. Wciąż opierając się o maskę auta tego mordercy, klęknąłem przy chłopaku. Nie wiedziałem co zrobić. Przeszedłem wszelkie możliwe kursy pierwszej pomocy, miałem nawet szkolenie wojskowego sanitariusza przed wyjazdem do Iraku. A teraz nie widziałem co zrobić. Bałem się go dotknąć. Czułem jak dławię się własnymi łzami.
Usłyszałem za sobą krzyk. To Katie.
- O Boże... nie... - to Harry.
Odwróciłem się do nich i wtedy dopiero dotarło do mnie że całe dłonie mam we krwi. Poczułem że mi słabo.
- Pomocy... pomóżcie mi... - wykrztusiłem z siebie. Ktoś obok wzywał karetkę. Nie wiem jak długo klęczałem przy Liamie. Zatraciłem rachubę czasu. Widziałem tylko śpiącą twarz chłopaka i czerwień wokół. Do moich uszu dotarły dźwięki syren. Nie widziałem jeszcze świateł. Po przeciwnej stronie ulicy ktoś przepędzał fotoreporterów, którzy jak hieny rzucili się na nową sensację. Wzrosła we mnie nienawiść. Wstałem i ruszyłem w stronę jednego z nich. Poczułem jak Katie i Harry łapią mnie za ramiona i próbują zatrzymać. Wyszarpnąłem się im i rzuciłem z pięściami na paparazzo. Harry złapał mnie za kurtkę i odciągnął od fotoreportera. Kipiałem wściekłością. Zauważyłem karetkę i sanitariuszy przy Liamie. Próbowałem się tam dostać, ale drogę zagrodził mi policjant, który wziął się nie wiadomo skąd.
- Puść mnie ty łajzo! - krzyczałem nie wiem do kogo, bo nie byłem pewny kto mnie trzyma – Puść mnie! Liam! - darłem się jak opętany.
Poczułem silny uścisk na ramieniu. Ktoś zaprowadził mnie do karetki. Posadzili mnie na stopniu i dostałem jakiś zastrzyk. Momentalnie się uspokoiłem. Wciąż widziałem kilku lekarzy którzy kręcili się wokół Liama. Kierowca auta zniknął.
- Zabiję... - mruknąłem do siebie.
Katie, która nagle pojawiła się koło mnie, spojrzała na mnie smutnymi i zapłakanymi oczyma.
- Co?
- Zabiję... tego kto to zrobił... tego kto prowadził to auto...
- Spokojnie.
- Nie. Nie będę spokojny.
Podszedł do mnie policjant. Poprosił o dokumenty. Kat wyjęła mi je z kieszeni, bo ja sam nie byłem w stanie. Policjant spojrzał na mnie, posłał miłe spojrzenie. Prychnąłem kpiąco. Katie złapała mnie za rękę i wzięła na bok, do stojącego przy płocie Harryego. Miał nieprzytomny wzrok i nerwowo skubał zamek kurtki. Spojrzał na mnie i posłał mi krzywy uśmiech. Podszedłem prosto do niego i przytuliłem się.
- Jezu... - jęknęła Katie, patrząc w przestrzeń.
Odwróciłem się. Zobaczyłem sanitariuszy z noszami. Były przykryte czarnym workiem.
To już koniec.
Niemożliwe stało się możliwe. Chyba zemdlałem.


Mijał już czwarty dzień od feralnego wieczoru w Ivy. Czwarty dzień, kiedy próbowałem umrzeć nie robiąc absolutnie nic. Siedziałem na łóżku, ściskając kurczowo bluzę Liama. Wpatrywałem się w nią tak, jakbym miał nadzieję na to że właściciel tej bluzy zaraz pojawi się w środku. Nie spałem. Leżałem zwinięty w kłębek przytulając się do pachnącego perfumami Diora materiału. Dzień po dniu kiwałem się w przód i w tył, nie będąc do końca świadomym upływu czasu. Dla mnie on zatrzymał się cztery dni temu. Mój czas zatrzymał się wraz z piskiem opon czarnego audi.
Pokój przesiąkł już całkowicie zapachem papierosowego dymu. Nigdy dotąd nie paliłem w mieszkaniu, Liam zawsze tłukł mnie za to poduszką. Teraz nie miał kto na mnie wrzeszczeć i bić mnie po głowie. Na podłodze wokół łóżka leżało zatrzęsienie pustych paczek po papierosach. Walały się puste butelki po polskiej wódce, która dziwnie zaczynała mi smakować. Śladu po jedzeniu nie było. Przy życiu utrzymywał mnie tylko alkohol i papierosy. Nic więcej.
Czasami przenosiłem się do salonu, gdzie siedziałem na kanapie wpatrując się w zdjęcie wiszące na lodówce. Wszystkie popielniczki w domu były przepełnione, nie chciało mi się ich wyrzucać. Papierosy gasiłem wszędzie gdzie się dało. W kwiatkach. W pustych szklankach. W wannie. Jedyną rzeczą która nie była brudna od papierosowego popiołu był dywan, ten biały, puchaty. Bałem się że stanie w płomieniach i wszystko inne zaraz się spali. Po czym spojrzałem na niego łapczywie. Może to dobry sposób żeby w końcu się zabić? Rzuciłem na dywanik palącego się papierosa. Zaśmierdziało topiącym się sztucznym tworzywem, pojawiła się malutka smuga dymu i koniec. Tyle było z mojego wymarzonego pożaru. Miałem nadzieję że skończę jak Amy Winehouse, pijąc codziennie aż w końcu wysiądzie mi organizm i przekręcę się. Dołącze do Liama.
Chciałem strzelić sobie w łeb. Nie miałem czym, jak na złość dostęp do broni w Wielkiej Brytanii wcale nie jest taki prosty.
Wyjść na ulicę...? Rzucić się pod samochód? Nie, to odpadało, tam byli ludzie. Miałem jakiś wstręt do ludzi.

Siedziałem przy balkonowym oknie, wpatrując się na skąpaną we wczesnym, letnim słońcu panoramę Londynu. Patrzyłem na to miasto które dało mi tyle cudownych chwil. I w jednym momencie wszystkie te momenty wydarło, zamieniając je w stertę martwych zdjęć i bolesnych wspomnień. Zapaliłem kolejnego papierosa i w tym samym momencie usłyszałem pukanie do drzwi. Codziennie kilka razy próbowała dotrzeć do mnie Katie. Nie chciałem z nią rozmawiać. Czułem się winny tego co się stało. Przecież mogłem coś zrobić.
- Otwórz te drzwi, proszę cie... - usłyszałem.
Nie wiem dlaczego wstałem i otworzyłem drzwi przed Katie. Może coś mną pokierowało, naprawdę nie wiem. Stałem tam, trzymając wciąż klamkę i patrzyłem na nią opuchniętymi oczyma.
- Chryste panie, jak ty wyglądasz... - wyszeptała, patrząc na mnie. Była naprawdę przerażona.
Nie wiem jak wyglądałem, to było mało ważne. Kat weszła do mieszkania i rozejrzała się. Na widok butelek po wódce i kilkunastu paczek papierosów, pełnych popielniczek i wszechobecnych niedopałków jęknęła.
- Co to ma znaczyć? - burknęła, wskazując na szklane butelki.
- Wódka... co...?
Wtedy dopiero uświadomiłem sobie jak bardzo jestem nieogarnięty i nieprzytomny. Poprawiłem sobie ręką włosy i usiadłem na kanapie, podciągając kolana pod brodę i znów się wyłączając.
- Jaka wódka, oszalałeś? Co Ty ze sobą robisz, człowieku...
- Nic.
Klapnęła na kanapie obok mnie, złapała mnie za rękę. Wyszarpnąłem się i schowałem dłonie pod stopy. Spojrzała zdziwiona, ale już więcej mnie nie dotykała. Odwróciłem się do niej i przypatrzyłem się dokładnie. Wyglądała dobrze, jakby nic się nie stało. Zawsze czuło się od niej dużą siłę. Teraz też ją czułem.
Już otwierała usta, kiedy spytałem czy ma dla mnie papierosy. Nie mam pojęcia skąd mi przyszło to do głowy, nie wiedziałem przecież że przyjdzie. Mimo że przychodziła codziennie, tylko jej nie wpuszczałem. Co zdziwiło mnie jeszcze bardziej, to fakt że rzeczywiście miała. Wcisnęła mi do ręki trzy paczki czerwonych Marlboro i zapalniczkę.
- Zapalniczkę mam.. - powiedziałem, lekko się uśmiechając. Uśmiech na pewno mi nie wyszedł, więc znowu ukryłem twarz między kolanami.
Kat siedziała obok i milczała. Wiedziałem że chce ze mną rozmawiać, chce mnie wesprzeć. Ale ja nie chciałem pomocy, chciałem umrzeć i nie być dłużej tu, gdzie nie ma Liama. Ten świat stał się zupełnie obcym i pustym miejscem.
- Harry chciał przyjechać, wiesz?
Nie wiedziałem.
- Chciał tu posiedzieć z tobą i porozmawiać. Lou też. I reszta. Ale ty nikogo nie wpuszczałeś.
Przerwałem jej dość niegrzecznie, pytaniem zupełnie nie na temat.
- Co z gazetami? Już trąbią?
- Tak... niestety...
- Zdjęcia?
- Tylko plecy sanitariuszy, policja, samochody... no i my.
Zdziwiłem się.
- My?
- Tak. Gdzieś było zdjęcie jak okładasz tego fotografa pięściami i Harry ciągnie cie za płaszcz. Jeszcze było jakieś zdjęcie gdzie wszyscy stoimy pod płotem tam. Zanim zemdlałeś.
Miałem w nosie te zdjęcia. Co do fotografa, nie żałowałem że obiłem mu twarz.
- Coś mu zrobiłem?
Kat zaśmiała się ponuro.
- Złamałeś mu nos, ma podbite oko i rozcięty łuk brwiowy. Nieźle go urządziłeś.
- Sam się prosił.
Katie pokiwała głową w niemej aprobacie. Spojrzała w okno. Po chwili odezwała się znowu.
- Co teraz będzie?
Spojrzałem na nią oczami zupełnie nie wyrażającymi nic. Były puste jak ten dom, jak moje serce.
Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć. W radio, które grało cicho w kuchni od kilku dni bez przerwy usłyszałem Viva La Vida. Złe we mnie wstąpiło. Zerwałem się z kanapy, złapałem urządzenie i z całej siły cisnąłem o podłogę. Piosenka ucichła. Wróciłem na kanapę zupełnie jakby nic się nie stało. Kat siedziała tam, zasłaniając sobie usta dłonią.
- Nie wiem co będzie. Znaczy, wiem. Tylko nie wiem kiedy.
- Co?
- Umrę.
Katie wstrzymała oddech i spojrzała na mnie błagalnie.
- Nie mów tak... nie możesz, przecież...
- Umrę – przerwałem – nie chcę już żyć. Nie mam po co, rozumiesz? Nie mam dla kogo. On był wszystkim co trzymało mnie w tym mieście, na tym świecie. Jedyne o czym teraz marzę, to umrzeć i dołączyć do niego, wiesz? Nie rozumiesz tego. Nigdy nie straciłaś nikogo bliskiego. Jesteś z Harrym. I będziesz. A ja co? Jestem sam jak ten pieprzony palec i nie mam po co żyć... nie chcę... - powtórzyłem, zapalając papierosa.
Dziewczyna siedziała obok, przestraszona. Zaczęła przekonywać mnie że to nie prawda, że nigdy nic nie wiadomo, że może poznam kogoś, kto mi zastąpi Liama. Wściekłem się bezgranicznie.
Nikt mi go nie zastąpi. Nigdy! A teraz wynoś się stąd, nie chcę nikogo oglądać...!
- Spokojnie, prze...
Nie dałem jej dokończyć. Wściekłość we mnie narastała z każdą sekundą.
- Wyjdź stąd. I nie wracaj póki nie będę chciał. Rozumiesz? Powiedz im że ich też nie chcę widzieć. Nie chcę nikogo!
Katie wstała, powstrzymując z trudem łzy.
- Dobrze... dobrze, przepraszam. Nie rób nic głupiego, pa...
- Złapała torebkę z oparcia kanapy i wyszła. Zatrzasnąłem za nią drzwi i oparłem się o nie plecami.
To już koniec, mam dość. Straciłem Liama, straciłem przyjaciółkę. Co ja robię? To wszystko jest moja wina. Tylko moja, niczyja więcej. To ja muszę ponieść karę.
Złapałem telefon, włączyłem go. Powiadomień były dziesiątki.
Napisałem wiadomość i wysłałem ją do każdego z najbliższych mi osób. Zayn. Niall. Lou. Harry. Katie.
Wiadomość brzmiała: nie szukaj mnie, bo nigdy mnie nie znajdziesz. Odchodzę by być. Kocham Cię.
Podszedłem do szafki w łazience. Otworzyłem ją, pogrzebałem trochę, wróciłem do sypialni. Naciągnąłem na siebie wielką, brązową bluzę. Liam bardzo ją lubił.
Prawie duszkiem wypiłem butelkę whisky, którą znalazłem obok łóżka. Położyłem się na łóżku, uśmiechnąłem się.
- Idę do ciebie Miśku...
Zasnąłem.
Rano w moim mieszkaniu roiło się od policji. Drzwi, wyłamane z zawiasów, smętnie wisiały na kawałku metalu. Na kanapie siedziała cała piątka. Chłopaki i Katie. Wiem, zrobiłem im świństwo. Ale zrozumieją to.
Znów byłem szczęśliwy.
I po raz ostatni, ubrany w czarny plastikowy worek, opuściłem moje mieszkanie.


Koniec.