wtorek, 20 marca 2012

Wiesz, chciałem Ci powiedzieć...


   
 Do niebieskich oczu pod baldachimem złotych włosów. Do mojego serca, do mojego świata, do mojego życia. Do Ciebie.


     Tyle chciałem Ci powiedzieć. Tyle słów, których już nigdy nie będę miał okazji wypowiedzieć. Tyle spojrzeń. Tyle oddechów. Tyle kroków, które przecież razem mieliśmy przejść. Tyle czasu, który mieliśmy spędzić trzymając się za rękę. Tyle czasu, który mogliśmy marnotrawić, siedząc i gapiąc się w ścianę. Tak wiele wspólnych chwil, których już nigdy nie będzie. To wszystko skończyło się zdecydowanie zbyt wcześnie, sprawy nie potoczyły się tak jak powinny. Kto tu zawinił? Dlaczego nic nie zrobiłem? Dlaczego ja nic nie wiedziałem? To ja powinienem być tam, na Twoim miejscu. To nade mną powinni płakać ludzie. Ty... 

Ty nie. Ja.

      Patrząc teraz Twoje puste łóżko chcę też opuścić swoje. Czując Twój zapach w powietrzu chcę umrzeć. Odejść, tak spokojnie i dogonić Cie w chmurach. Pewnie leżysz teraz na tej najpiękniejszej, najwygodniejszej i przyglądasz się im z uśmiechem. A ja? Ja leżę na podłodze i piszę to, czego nie zdążyłem powiedzieć Ci osobiście. Leżę w kłębach papierosowego dymu, tu obok postawiłem sobie szklankę i butelkę whisky. Upiję się, będzie mi łatwiej, może zasnę.
Wiesz, nie śpię już od kilku nocy. Nie umiem już spać, wiedząc że do końca życia będę spał sam. Nie będziesz już moją poduszką. Nie poczuję Twojego oddechu na karku. Nie usłyszę tego, jak szepczesz mi że jesteś głodny i że mam zapieprzać do kuchni po kanapki. I nigdy już nie wyjdę z łóżka, mamrocząc pod nosem jak bardzo Cie nienawidzę.
     Widzę Cie wszędzie gdzie idę. Plącze się po tym świecie ze złudnym wrażeniem, że wciąż tu jesteś. Tylko gdzieś daleko, w podróży z której wrócisz za jakiś czas i znowu przytulisz się do mnie i że znowu poczuję zapach Twoich perfum, tych które tak bardzo gryzły mnie w nos. Że znowu złapiesz mnie zębami za ucho i znowu będę krzyczał, żebyś spadał. Że wrócisz i wszystko będzie tak jak kiedyś. 

    Wiesz, często wracam do tej ostatniej nocy. Nie potrafię sobie wybaczyć tego co wtedy się wydarzyło. To moja wina. Tylko i wyłącznie. Niczego złego nie zrobiłeś. To ja i moja chora głowa spowodowały to, że nie ma Ciebie teraz obok. Pamiętasz, zawsze tak było, prawda? Zawsze to ja robiłem problem z niczego. A Ty? Ty byłeś moim Aniołem. Pilnowałeś mnie. Byłeś obok wtedy, kiedy potykałem się, a kiedy leciałem na łeb, łapałeś mnie. Wycierałeś mi oczy, kiedy płakałem. Przytulałeś, kiedy źle się czułem. Wrzeszczałeś, kiedy w lodówce nie było nic do jedzenia. Zmuszałeś mnie do pójścia na zakupy. A co mam teraz? Ważące tonę wyrzuty sumienia i pustkę. Pustkę, która otacza mnie jak poranna wiosenna mgła. Tak gęsta, że nic przez nią nie widać. Przedzierają się przez nią tylko promienie słońca. Moimi promieniami zawsze byłeś Ty. To Ty oświetlałeś mi drogę. Moje życie, które doprowadziłeś do porządku. To Ty podniosłeś mnie z dna i pomogłeś stanąć prosto i nauczyłeś mnie iść przed siebie z podniesioną głową. To Ciebie słuchałem kiedy nie wiedziałem co zrobić i to do Ciebie pierwszego szedłem, kiedy miałem problem. Do Ciebie dzwoniłem, kiedy nie mogłem zasnąć. Zawsze mnie wysłuchiwałeś. Nigdy nie zapomnę tego jak przyjechałeś w środku nocy i siedziałeś ze mną do rana, bo bałem się zasnąć po tym idiotycznym filmie.

    A co teraz? Co ja teraz mam ze sobą zrobić? Gdzie znajdę odpowiedzi na wszystkie moje pytania? Nie zobaczę już nigdy Twoich błękitnych oczu, w których czytałem jak w encyklopedii. Jesteś najmądrzejszym człowiekiem jakiego znałem. Ale teraz jesteś tam, pomagasz innym. Zostawiłeś mnie tutaj samego. Wierzę, że jest Ci tam lepiej. Ale ja tutaj już nie mam po co żyć. Byłeś wszystkim, tym wszystkim co trzymało mnie przy życiu i sprawiało, że chciałem rano wstawać z łóżka. W którą stronę mam iść? Kto podniesie mnie, kiedy znowu się potknę? Będę leżał, czekając aż podejdziesz i tym swoim ciepłym głosem powiesz, że wszystko się ułoży. 

     Nigdy nie przypuszczałem że stanie się to co się stało. Nigdy nie chciałem o tym myśleć, bałem się. A teraz to wszystko stało się rzeczywistością. To, czego tak bardzo się obawiałem. Samotność jest straszna, i to prawda co ludzie mówią. Samotność zabija. Zabija bardziej niż wojny, zabija straszniej. Zabija powoli. Czuję jak uchodzi ze mnie życie. Mam przyjaciół, owszem. Są tutaj, przy mnie. Ale to nie jest to samo. Oni nie są moim domem, oni nie są moim światem. Zawsze to Ty nim byłeś. A teraz mój świat jest gdzieś, w miejscu w którym go nie znajdę dopóki sam nie zginę. A uwierz, że chciałbym żeby stało się to jak najszybciej. Nie umiem siedzieć w tym domu sam, duszę się samotnością. Dławię się nią. Czuję jak mnie przytłacza, jak oplata mnie cienkimi nitkami bólu i przeświadczenia o winie. Im dłużej o tym myślę, tym te nitki mocniej się zaciskają. Zaczynam krwawić, ale krwawię bez końca. Nie potrafię przestać, krew nie chce się skończyć. To chyba ta resztka woli życia, która we mnie została. Staram się jej pozbyć, wiesz?
Ja wiem, że jesteś na mnie zły za to co teraz robię. Wiem, że nie chciałbyś żebym tak myślał. Ale ja nie potrafię inaczej. Nie chcę już dłużej trwać w tym strachu i paranoi w którą powoli popadam.
Słyszę Twój głos w pustym domu. Mam wrażenie że siedzisz teraz obok i kręcisz potępiająco głową. Wiem że jesteś niezadowolony. 

    Śmieszne, ostatnio oglądałem zdjęcia. I za każdym razem, odkładając jedno, brałem je z powrotem i chowałem pod poduszkę. Chcę Ciebie, chcę mieć Cie przy sobie, tak jak kiedyś. Ale doskonale wiem, że póki jestem tutaj, już nie będzie Ciebie.
Chcę, żebyś tu był i dalej mnie pilnował, tak jak robiłeś to przez cały czas. Ja sam już nie umiem iść przez życie, byłeś moimi oczami. To przez pryzmat Ciebie patrzyłem na świat. Za każdym razem zastanawiałem się, co Ty byś powiedział. Byłeś moim drogowskazem, moją latarnią morską na wybrzeżu, do której drogę zagradzało mi wzburzone morze ludzkich emocji i zachowań.
Nigdy nie poczuję Twoich włosów pod palcami. Nigdy już nie złapię Cie za rękę. Nie poczuję Twojego oddechu i Twojego ciepła. To mnie najbardziej boli. Że już nigdy nie będzie Ciebie. Jesteś w moim sercu i nie zapomnę Cie dopóki, dopóty żyję.
Ale codziennie, kiedy stoję na tym zielonym zboczu i wpatruję się w Twoje nazwisko na zimnym kamieniu, zastanawiam się czy strzelić sobie w łeb. Wybacz mi proszę to co zrobiłem. Nie chciałem, naprawdę nie chciałem. To nie powinno się tak skończyć.
Za każdym razem kiedy tam stoję, czuję zimny wiatr. Zimny wiatr, który powoduje, że łzawią mi oczy. Sam z siebie nie płaczę, nie mam już w sobie łez. Wszystko wylałem przez ten ostatni tydzień. Nie mam siły płakać. I nie chcę, bo wiem że już nie ma nikogo, kto zwinie rękaw i wytrze mi oczy. Nie ma nikogo, kto z uśmiechem zacznie mnie pocieszać. Albo bić, kiedy to już przestanie pomagać.
Tyle chciałem Ci powiedzieć. I teraz nie umiem. Nie potrafię powiedzieć tego co dzieje się w mojej głowie, w moim sercu. Tęsknie za Tobą. I bardzo Cie kocham. Niedługo się zobaczymy, obiecuję Ci. A teraz przepraszam, ale muszę coś zrobić...


Na zawsze,
Twój.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz