(Siedziałem nad tym do 7 rano. Stwierdziłem że skończę to pisać za wszelką cenę. No i skończyłen. Thriller psychologiczny o One Direction - tego jeszcze nie było.... Miłego czytania, Maciej M)
[...]
W końcu tak najłatwiej było
zidentyfikować zwłoki.
- Wrzuć to w wyszukiwanie, ja
zobaczę czym tego biedaka pocięli. Może coś znajdę.
Szczerze mówiąc, bardzo w to
wątpiłem. Tak nadpalone zwłoki nie dawały szans na identyfikację
jakichkolwiek znaków czy śladów.
- Piłą, a czym innym? Przeciąć
kręgosłup wcale nie jest tak łatwo... - mruczała Rosie znad
klawiatury w którą klepała zawzięcie.
- Samurajski miecz... gilotyna...
ewentualnie siekiera...
- Widziałeś gdzieś tam samurajski
miecz?! Albo gilotynę?!
- Ok. Gilotyny nie. Ale miecz
morderca mógł wynieść. O ile...
Lokalizator zabrzęczał oznajmiając
koniec wyszukiwania. Rzuciłem się do ekranu potrącając nogą
szafkę z narzędziami chirurgicznymi. Skalpele i inne przyrządy
zadzwoniły w szklanych pojemnikach.
- Prawie dziewięćdziesiąt sześć
procent zgodności... - powiedziała smutno Rosie.
- Mamy go. Chryste. Przecież to
będzie koniec świata.
- Co robimy? Jest czwarta rano.
- Nie wiem. Idziemy się napić
kawy?
Wyszliśmy na korytarz, w przejściu
zdejmując rękawiczki i wrzucając je do pojemnika na odpady
medyczne. Pstryknąłem ekspresem, zaszumiało a w powietrzy rozniósł
się zapach świeżej kawy. Rosie usiadła na plastikowym krześle,
które zatrzeszczało ze starości. Cóż, wyposażenie i stan
budynku nie były pierwszej młodości. Wcisnąłem jej w ręce
filiżankę kawy i ziewnąłem potężnie.
- Wiesz, że taka zgodność to
jasny dowód. Mamy tożsamość.
- Ale może coś... coś się
pomieszało? - spytała Rosie, podnosząc na mnie wzrok. Nie
potrafiłem rozszyfrować tego spojrzenia.
- Co? Rosie, sama wiesz jak dokładne
są te wyniki. Nie ma szans żeby nastąpiła pomyłka.
- No tak... Ale możemy jeszcze coś
sprawdzić?
- Chcesz badać szkielet?
Oczyszczanie kości trochę potrwa. No chyba że chcesz to zrobić
kwasem, ale istnieje ryzyko uszkodzenia struktur kostnych. I szlag
trafi wszystko.
- Masz rację. Nie wiem czemu tak
się zachowuje, przepraszam.
Dziewczyna wyglądała na przygnębioną.
Podrapała się po przedramieniu.
- Maxxie, proszę cie, skończysz to
sam? Chciałabym wrócić do domu. Przepraszam, ale... nie dam rady
już dzisiaj nic zrobić. Dasz radę?
- Jasne, zostało mi tylko wypisać
raporty i sprawozdania. Załatwię to w godzinę. Resztę załatwią
gryzipiórki.
Gryzipiórkami określaliśmy
wszelkiego rodzaju stażystów, praktykantów i niższy personel.
Najczęściej to oni odwalali czarną robotę.
Rosie wstała, zdejmując kitel.
Powiesiła go na wieszaku, wzięła kurtkę i ruszyła w stronę
wyjścia. Patrzyłem na podeszwy jej butów tak długo aż zniknęły
za drzwiami, a wtedy powlokłem się na powrót do laboratorium.
Papierki. To jest to czego w tej pracy nienawidziłem najbardziej.
- Narzędzie zbrodni wciąż nie
jest znane. Stan zwłok nie pozwala na określenie go. Morderca
wiedział co robi, podpalając zwłoki. I wiedział jak to zrobić.
Podejrzewam że to ostra piła do metalu lub zwykła siekiera. Na tą
ostatnią wskazywałoby ukośne przecięcie kręgosłupa.
- Rąbał na ślepo...
Siedzieliśmy z Rosie w gabinecie
prokuratora w towarzystwie naszego szefa i adwokata rodziny
Tomlinsonów. Nikt nie został jeszcze powiadomiony z wyjątkiem
wcześniej wspomnianego adwokata. A raczej szalenie atrakcyjnej pani
adwokat, która mimo pewnej czterdziestki na karku, wyglądała co
najwyżej na trzydzieści. Takich spotkań i ja, i Rosie przeszliśmy
już kilkadziesiąt. Przeważnie była z nami rodzina, bo większość
przypadków nie budzi tylu wątpliwości co ten konkretny.
Pani adwokat wyraźnie była
zniesmaczona zdjęciami, które leżały przed nami na szklanym
blacie stołu. Przedstawiały zwłoki w stanie znalezienia ich w
piwnicy, potem dość makabryczne zbliżenia nadpalonych tkanek a na
końcu oczyszczony szkielet. Oczyszczenie kości dało nam
stuprocentową pewność co do tożsamości ofiary. Złamanie na
kości piszczelowej idealnie zgadzało się z historią lekarską
Tomlinsona.
- Przepraszam, ale ja nie jestem w
temacie – odezwała się cicho Rosie, wciąż dziwnie smutna –
ale jak macie zamiar powiedzieć rodzinie co się stało? Jego
przyjaciołom? Światu?
Pani adwokat wyraźnie nie chciała
odpowiadać na to pytanie. Widać to było po jej spojrzeniu i
postawie. Kobieta w końcu zebrała się w sobie.
- Najpierw powiadomimy rodzinę,
zresztą telefon wykonam zaraz po spotkaniu. Rodzina zdecyduje, co
dalej. Przyjaciele z zespołu i cały zarząd firmy nagraniowej
dowie się później. Opinia publiczna w końcu zrozumie co się
stało, ale uważam że sami nie powinniśmy niczego podawać do
mediów.
- Pani widziała co dzieje się w
sieci? - mruknąłem niezbyt uprzejmie, bawiąc się odznaką.
- Proszę? - adwokat spojrzała na
mnie.
- Czy widziała pani jak sieć
trzęsie się od plotek i przypuszczeń. Ludzie spekulują co stało
się z denatem. Sama doskonale pani wie, jak zgubna jest ludzka
ciekawość. W końcu wszystko wyjdzie na światło dzienne, a wtedy
ani na pani, ani na nas, ani na rodzinie, ludzie nie zostawią
suchej nitki.
- Co proponujesz? - zwrócił się
do mnie szef, patrząc uważnie.
- Ja nie mam tu nic do gadania,
badam zwłoki, nie jestem rzecznikiem prasowym. Ale mimo wszystko
wystosował bym notkę prasową. Możemy zrobić konferencję.
Powinniśmy. - uzupełniłem, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Szef spojrzał w okno. Natomiast pani
adwokat nie wyglądała na zadowoloną naszymi pomysłami.
- Przykro mi, ale nie macie prawa do
takich wystąpień bez zgody mojej i rodziny. To podlega pod
paragraf, jeśli rodzina...
- Droga pani – przerwał jej szef,
lekko zdenerwowany – doskonale znamy prawo, sami je stanowimy i
egzekwujemy. Nie musi pani nam mówić co nam wolno, a czego nie
wolno.
Ja wolałem się nie wtrącać. Rosie
wciąż milczała, wpatrując się w czubki swoich butów.
- Panie prokuratorze? Zna pan nasze
stanowisko. I stanowisko tej pani – szef wskazał gestem na
adwokat – jakie decyzje?
Prokurator był sztywnym i do bólu
profesjonalnym człowiekiem. Widać było że wie co robi.
- Pani jest psychologiem policyjnym,
zgadza się? - zwrócił się do Rosie.
- Tak, panie prokuratorze.
- Droga pani Smith – tym razem
spojrzał na panią adwokat – proszę natychmiast wezwać tutaj
rodzinę, z naszych informacji wynika że są w Londynie. Mamy opiekę psychologa, są to więc odpowiednie warunki
żeby rodzina zapoznała się z sytuacją. Zapewne dotarcie tutaj
zajmie im trochę czasu, zatem zapraszam na przerwę.
Wstaliśmy i wyszliśmy na korytarz.
- Nie lubię tej baby... - mruknęła
Rosie, wskazując na adwokata.
Kobieta drżącymi rękoma szukała
czegoś w telefonie. Znalazła, przyłożyła aparat do ucha i
odwróciła się do nas plecami, podchodząc do okna. Nie słyszałem
co mówiła.
- Zdenerwowana jest. Spójrz na nią.
- A ty byś nie była?
- Owszem. Ale ktoś, kto jest
adwokatem powinien trzymać nerwy na wodzy. I tak jej nie lubię.
Rosie była dziwna. Od momentu kiedy
ustaliliśmy tożsamość ofiary, była zupełnie inna, bardziej
nerwowa i przygaszona niż zwykle. Miałem nadzieję że to nie ma
nic wspólnego z Brownem, którego sprawa karna toczyła się w
sądzie. Na nasze szczęście Johanson nie przyjął tej sprawy i
byliśmy prawie w stu procentach pewni, że dostanie krzesło.
Wnieśliśmy o najwyższy wymiar kary.
Kilka tygodni sprawa została zamknięta
z wyrokiem kary śmierci.
- Rodzina jest w drodze. Jeszcze nic
nie wiedzą, więc proszę panią o pomoc.
Adwokat Smith stała obok nas, nie
zauważyliśmy kiedy podeszła. Jej miękkie półbuty i dywan na
podłodze skutecznie wygłuszały kroki.
- Służę wszystkim co mogę
zaoferować – burknęła Rosie spod nosa.
- Dziękuję.
Pani adwokat odeszła i zniknęła w
drzwiach prowadzących do toalety.
- Teraz pójdzie poprawić makijaż
i włosy. Będzie starała się wyglądać jak najbardziej poważnie.
Nie będzie chciała pokazać przy klientach, że dała dupy.
Widziałeś jak łatwo szef ją uciszył? Gówno, nie adwokat...
Spojrzałem na Ros do granic możliwości
zdziwiony. Rzadko wyrażała się tak o innych ludziach. Usłyszałem
jakiś hałas przy windach. Spoglądając w tamtą stronę zobaczyłem
szefa, prokuratora i dwoje ludzi. To musieli być rodzice ofiary.
Kobieta była zdenerwowana i zdezorientowana. Mężczyzna o mocnych
rysach twarzy i brązowych włosach nie dawał po sobie poznać
zdenerwowania. Akurat kiedy mijali drzwi toalety, wyszła z nich
adwokat Smith. Rzeczywiście, Rosie miała racje. Włosy miała
upięte inaczej, w gładki kok z tyłu głowy a czerwień jej szminki
zastąpił bladoróżowy błyszczyk.
- A nie mówiłam? - powiedziała
Ros, wstając.
Poprawiłem kołnierz koszuli i
wszedłem do gabinetu prokuratora za rodziną. Małżeństwo usiadło
przy szklanym stole razem z prokuratorem, szefem i adwokat Smith. My
z Rosie staliśmy za krzesłem szefa, patrząc w okno naprzeciw.
Teraz będzie ten moment, kiedy trzeba powiedzieć rodzinie co się
stało. Będziemy zmuszeni patrzeć na wstrząs, łzy i walenie się
ich życia. Nie codziennie traci się członka rodziny. Zwłaszcza
dziecko. Dwadzieścia jeden lat to przecież żaden dorosły.
Poczułem nić współczucia do rodziców chłopaka który zginął w
tak makabrycznych okolicznościach. Natychmiast wyparłem to uczucie
z podświadomości. Jestem na służbie, jestem śledczym.
Angażowanie się emocjonalne w sprawy zawodowe nie wchodziło w grę
absolutnie.
Pierwszy odezwał się prokurator.
- Drodzy państwo, zanim przejdę do
rzeczy, chciałbym przedstawić szefa wydziału kryminalnego
londyńskiej policji, pana Jonathana Rossa oraz dwóch jego
śledczych, pana Maxa Righta i panią Rosie Ryan. Pan Right jest
uznanym kryminologiem i patologiem, natomiast pani Ryan jest
wybitnym psychologiem policyjnym i wzorowym śledczym.
Na te słowa i ja, i Rosie skinęliśmy
głowami. Widać było niepokój, jaki wymalował się na twarzach
państwa Tomlinson po tym, jak usłyszeli kim jesteśmy. Teraz kolej
Ros.
Państwo Tomlinson, tak jak
wspomniał prokurator, nazywam się Rosie Ryan, jestem psychologiem.
Domyślają się państwo, dlaczego zostali tutaj wezwani?
Pani Tomlinson wpatrywała się w Rosie
otępiałym wzrokiem pełnym strachu i niezrozumienia. Jej mąż
natomiast zacisnął dłonie na poręczach fotela.
- Rozumiem. Drodzy państwo, chcę
teraz żebyście spokojnie i bez zbędnych emocji wysłuchali tego,
co mamy wam do powiedzenia. Jeśli chcielibyście w trakcie przerwać
lub czegoś się napić, proszę po prostu to zrobić, w porządku?
Z oczu kobiety popłynęła łza.
Najpierw jedna, potem druga. Standardowa sytuacja. Zaczynali rozumieć
co się dzieje, zaczynała docierać do nich brutalna i bolesna
prawda.
- Państwa syn zaginął sześć dni
temu, nie dając znaku o planowanym wyjeździe bądź wyjściu,
zgadza się? - kontynuowała Ros.
Tomlinsonowie pokiwali głowami
twierdząco. Rosie podała kobiecie chusteczki.
- Czy mają państwo jakieś
podejrzenia, co mogło stać się z państwa synem?
Przeczące kręcenie głowami. Kolejny
standard. Rodzina zamordowanych przeważnie stara się ukryć przed
sobą prawdę.
- Niestety, mam dla państwa złą
wiadomość. Państwa syn, Louis, został zamordowany cztery dni
temu.
Urwała po tych dwóch zdaniach.
Specjalnie dawała czas rodzinie, aby ta przetrawiła podaną im
informację. Przy okazji dawało jej to czas na zaobserwowanie
reakcji rodziców i odpowiednie zaplanowanie dalszej rozmowy. Ojciec
zacisnął ręce na oparciach tak mocno, że zbielały mu knykcie.
Nie umknęło to Rosie, w tej chwili tak skupionej na pracy jak to
tylko możliwe. Kobieta natomiast wybuchnęła histerycznym płaczem,
zaciskając dłoń na dłoni Ros. Kolejna standardowa sytuacja.
Milczenie trwało około pięciu minut, w czasie których Rosie
poczyniła swoje obserwacje i mogła kontynuować.
- Państwo Tomlinson, teraz musi
porozmawiać z wami mój kolega, Maxxie. Możecie mówić mu po
imieniu, na pewno nie będzie miał państwu tego za złe.
Poinformuje was o szczegółach. Gdyby coś było niejasne, proszę
pytać.
Kolejny standardowy zabieg.
Wprowadzenie elementu bezpośredniej relacji przez unikanie
formalnych zwrotów, poczucie swobody i niejakiego koleżeństwa
dodawało rodzinom ofiar odwagi i skłaniało do rozmowy. Dłonie
pana Tomlinsona rozluźniły się lekko, jego żona natomiast powoli
przestawała płakać, zmieniając wyraz twarzy na surowy i zimny.
Większość się tak zachowywała.
Czas było zacząć działać. Ale tym
razem nie zasypałem rodziny szczegółami bogatymi w niezrozumiałe
dla nich słownictwo. Dziwna atmosfera panująca wokół tej sprawy
zadziałała również na mnie.
- Tak jak mówiła Ros, nazywam się
Maxxie i jestem kryminologiem. Proszę powiedzieć, czy państwa syn
ostatnio zdradzał jakieś dziwne zachowania? Był zdenerwowany?
Przestraszony?
Ros, stojąca obok, wyciągnęła notes
i zaczęła notować. To wszystko co teraz powie rodzina mogło mieć
znaczący wpływ na przebieg sprawy.
- Nie... - zaczęła kobieta. -
wrócili z trasy, byli w Ameryce... Lou tak chciał tam pojechać
znowu... Nie wrócił z lotniska. Myśleliśmy że został u
któregoś z chłopców na noc lub pojechał do Ell... Eleanor, jego
dziewczyny. Ale kiedy nie wrócił na kolejny dzień, zaczęliśmy
się martwić. Dzwoniliśmy po chłopakach, dzwoniliśmy do
Eleanor... Wszyscy mówili że z lotniska ochroniarz odwiózł go do
domu.
- Znali państwo tego ochroniarza? -
spytałem, słysząc skrobanie długopisu Ros.
- Tak, sami go zatrudniliśmy, to
był nasz stary przyjaciel.
- Jak się nazywał?
- Hugh Morris, przesympatyczny facet
– wtrącił pan Tomlinson.
Kiwnąłem Ros głową żeby
natychmiast sprawdziła faceta. Odeszła kilka kroków i zaczęła
stukać w klawiaturę małego laptopa, z którym się nie rozstawała.
- Czy pan Morris był z chłopcami w
trasie?
- Nie – odpowiedział twardo
ojciec – nie było go. Prosto od nas z domu pojechał po Louisa na
lotnisko. Kilka godzin potem zadzwonił i mówił że wszystko jest
w porządku, ale Lou chciał gdzieś jeszcze pojechać i że
zostanie z nim. Potem przestał odbierać telefon. Do tej pory nie
mamy od niego żadnych wiadomości, telefon nie odpowiada a w domu
nikt go nie widział.
- Przepraszam państwa na moment.
Pani Smith, zechce pani poinformować o szczegółach prawnych? -
musiałem jakoś zająć rodzinę żeby móc swobodnie porozmawiać
z Ros. Wyszliśmy na korytarz, podczas gdy adwokat Smith rozmawiała
z rodziną.
- I co? Sprawdziłaś go?
- Tak. Są dwie możliwości. Albo
to on zamordował chłopaka i zniknął jak kamień w wodę, albo
mamy gdzieś drugie ciało.
- Nikt go nie widział?
- Nikt.
Zastanowiłem się.
- Auto?
- Czarny Range Rover, diesel.
Zarejestrowany na jego nazwisko, widnieje w ewidencji firmy
ochroniarskiej – czytała Ros z ekranu komputera.
- GPS?
- Nie ma.
Wiele firm rejestrujących swoje auta,
zwłaszcza te luksusowe, umieszczało w nich nadajnik GPS,
pozwalający namierzyć pojazd w dowolnej chwili.
- Cholera ciężka. Widział ktoś
ten samochód?
- Chłopaki z drogówki już to
sprawdzają.
- Dobra, niech szukają. Słuchaj,
sprawa jest nieciekawa. Jeśli to nie on zamordował Louisa, sam
jest już martwy. Nie wydaje mi się żeby to było przypadkowe,
zbyt wiele rzeczy jest tu nieustalonych i niejasnych. Wracamy,
skończmy to spotkanie i musimy pogadać zresztą.
Reszta w tym przypadku oznaczała
detektywa, dwóch innych śledczych i w razie potrzeby konferencję
telefoniczną z posterunkami w całym kraju.
Po spotkaniu rodzinę do domu odwiózł
funkcjonariusz, sprawdzając czy małżeństwo wchodzi do domu. Smith
ustaliła z nimi, że na razie nie poinformują nikogo o zdarzeniu,
łącznie z menadżerem zespołu ani jego członkami. Prokurator z
miejsca przydzielił nam śledztwo, dając pełną decyzyjność.
W trakcie drogi na komisariat, Rosie
wydawała się nieobecna. W końcu odezwała się cicho.
- Wiesz... to nie jest przypadek.
Będzie tego więcej.
- Czego?
- Morderstw. Coś mi tu wyraźnie
nie pasuje. Nie wiem co to jest, ale mam przeczucie że na tym
jednym się nie skończy.
Dojechaliśmy na miejsce. W drzwiach
podeszła do nas Christina, rzeczniczka i główne źródło
informacji o tym, co wiadomo a co nie.
- Znaleźliśmy samochód pasujący
do opisu auta tego ochroniarza. Nie ma tablic, więc nie możemy
sprawdzić, szukamy po numerach seryjnych, ale prawie na pewno to
ten. Czarny Range, diesel. Do tego w środku znaleźliśmy jakieś
papiery z nazwiskiem Morris, więc prawie zupełnie nie ma
wątpliwości. Właściciela ani śladu. Broni nie znaleziono,
zresztą Morris nie miał zarejestrowanego pozwolenia ani nie był
hobbystą.
- Jakieś rzeczy osobiste? - spytała
Ros, tupiąc obcasami po schodzach.
- Prawie nic, nie licząc wełnianej
czapki i pary sportowych butów, Nike, rozmiar dziewięć.
- Dobra Chrisi, wszystkie papiery do
mnie na biurko, wołaj mi bandę.
Weszliśmy do naszego gabinetu,
czekając aż przyjdzie reszta. Otworzyłem szafkę, wziąłem
butelkę wody i nalałem do dwóch kwadratowych szklanek.
Ktoś zapukał do drzwi, w których po
chwili pojawiła się nasza ekipa.
- Siadajcie proszę, sprawa jest
poważna.
Dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Usiedli na materiałowej sofie stojącej przy niskim stoliku.
- Co mamy? - spytał jeden z
mężczyzn, Joe, nasz detektyw i informator.
- Prawdopodobnie podwójne
morderstwo, o dużym stopniu ryzyka. Joe, nie wiem jak to zrobisz,
ale masz mi znaleźć Hugh Morrisa, ochroniarz, zarejestrowany i
podobno bardzo dobry. Wszystko co masz, natychmiast dajesz nam,
jasne?
- Pewnie stary – odrzekł Joe i
wyszedł z pokoju.
Zwróciłem się do dwóch
funkcjonariuszek.
- Sue, Janett. Wy musicie zacząć
już teraz. Chcę żebyście złapały mi wszystkich członków tego
zespołu One Direction. Wszyscy mają się tu stawić w przeciągu
godziny. Nie ważne co robią, gdzie są. Macie mi ich znaleźć i
przywieźć tutaj, do tego pokoju. Jeśli będą protesty albo
wtrąci się ochrona, macie tutaj nakazy zatrzymania.
Podałem im nakazy, jeszcze ciepłe,
podpisane przez prokuratora.
- Brać grupę? - spytała Sue,
wstając z kanapy.
- Nie, raczej nie trzeba.
- Dobra Maxx, jedziemy. Chodź, J. -
rzuciła krótko Sue i obie wyszły z pokoju.
Został nasz najlepszy człowiek, Sam.
Był trzydziesto-dwu letnim, sprawnym i wysportowanym mężczyzną,
sprawdzającym się w każdych warunkach. Jako jedyny od początku
nie miał nic przeciwko służbie u „dzieciaków”. Tak bowiem
określano tutaj mnie i Rosie.
Usiadłem na fotelu i spojrzałem na
Sama. Rosie kombinowała coś z komputerem.
- Posłuchaj Sam. Sprawa przedstawia
się dość dziwnie. Nie mamy żadnych faktów, oprócz tego –
powiedziałem, podając mężczyźnie teczkę z fotografiami z
miejsca zbrodni. - Okrucieństwo ponad wszelką skalę, pożar,
usiłowanie zatarcia śladów. Dla mnie to jest podstawa do
przedsięwzięcia wszystkich możliwych środków ostrożności.
Zwłaszcza że prawdopodobnie jest gdzieś drugie ciało, właśnie
tego ochroniarza o którym mówiłem wcześniej. Nie wiem jak
rozwiązać obstawę dla całej reszty zespołu, bo mam przeczucie
że to konieczne. Nie chcę wchodzić im na głowę, ale jeśli
będzie trzeba, tak właśnie zrobimy. Po to ich tu ściągam. Przy
okazji złożą zeznania. I potem pomyślimy co dalej. Co o tym
myślisz, Ros?
Rosie oderwała się od klawiatury
komputera.
- Co? Ah, tak tak, masz rację.
Sam uśmiechnął się lekko widząc
roztargnienie mojej przyjaciółki. Ciemne, brązowe włosy zwisały
prostymi pasmami nad ekranem.
- Moim zdaniem masz racje. Damy im
funkcjonariusza pod bronią na głowę, niech ich pilnują. Będziemy
ich wszędzie wozić, wszędzie za nimi łazić. Jeśli mówisz, że
to może ciągnąć się dalej, trzeba być ostrożnym. Co z
mediami?
- Tutaj jeszcze nie wiemy. –
odpowiedziałem – Ale na razie milczymy. Ani prasa, ani telewizja
ani żadne radia nie wiedzą nic.
- Menadżer wie?
- Cholera! - krzyknęła Ros – Już
go tu ściągam.
Złapała za telefon.
- Sam, proszę cie teraz żebyś
wybrał czterech ludzi, którzy nie są tłukami i po tym jak
skończymy przesłuchiwać zespół, przydzielił ich do chłopaków,
ok? Powiedz że mają pełny zakres działania, ale tylko w
koniecznych wypadkach. Potem daj mi nazwiska tych ludzi, chcę
wiedzieć kto pilnuje moich podopiecznych – powiedziałem,
uśmiechając się i wstając z krzesła.
- Załatwione, powodzenia Maxxie.
Cześć Ros!
Sam zniknął za drzwiami.
- Menadżer już jedzie. Nic nie
wie, o nic nie pytał. Jak usłyszał że policja, spłoszył się i
potulnie obiecał, że zaraz przyjedzie. Lubię to, jak ludzie boją
się policji... - mruknęła Rosie, uśmiechając się do siebie.
Za oknem robiło się już ciemno,
kiedy w moim pokoju pojawiła się Janett z ostatnim z członków
zespołu. Siedzieli zdezorientowani. Byli tak naprawdę niewiele
młodsi ode mnie i od Rosie. Luźno i kolorowo ubrani, rozczochrane
włosy. Dokładnie tak samo wyglądałem kilka lat temu. Widziałem
ich w telewizji, słyszałem w radiu ich piosenki. Nie pasowali
tutaj. Nie powinno ich tutaj być.
- Cześć chłopaki – powiedziałem
na powitanie, podając każdemu z nich rękę. Wyczułem przez
dotyk, że są prawie martwi z przerażenia.
Nie dziwiłem się im, sam
zachowywałbym się pewnie identycznie na ich miejscu.
- Spokojnie, nie denerwujcie się.
To jest Ros – wskazałem na Rosie siedzącą obok.
Dostała jakichś dziwnych rumieńców
na twarzy. Pomachała wesoło ręką.
- Wiecie czemu tu jesteście?
- Nie, proszę pana – odpowiedział
niski blondyn w niebieskiej bluzie.
- Ty jesteś Niall, tak? - chłopak
pokiwał głową – Cześć Niall, nie jestem żaden pan tylko
Maxxie. Ile masz lat?
- Niall Horan. Osiemnaście.
- Serio? Widzisz, ja mam dwadzieścia
pięć. Niewielka różnica. Ros, ile ty masz lat?
- Kobiet się o wiek nie pyta! -
zaprotestowała Rosie, rzucając mi mordercze spojrzenie.
Chłopcy uśmiechnęli się blado.
Musieliśmy zyskać ich zaufanie, bez tego cała reszta dochodzenia
była spisana na straty.
- No nie ważne, pewnie stara nie
jesteś. W każdym razie... Ty jesteś Harry, tak? - spytałem
wielką kępę brązowych loków, patrzącą na mnie zielonymi
oczami.
- Tak, Harry Styles.
- Liam? - zwróciłem się do
bruneta o brązowych oczach.
- Tak, Liam James Payne.
- Czyli ty to Zayn. - powiedziałem
do ostatniego z chłopaków o kruczych włosach – Zayn Malik.
- Tak, to ja. - odpowiedział z
lekko wschodnim akcentem.
- Brakuje Louisa. Wiecie co się z
nim dzieje? - zapytał Harry nieśmiało.
Podrapałem się po nosie, drugą ręką
szukając w kieszeni papierosów. Wyciągnąłem paczkę i
skierowałem ją w stronę Zayna.
- Wiem że palisz, częstuj się.
Tam obok masz popielniczkę.
Malik wyciągnął rękę i wziął
sobie papierosa. Rzuciłem mu zapalniczkę, swojego odpalając od
dużej, ozdobnej zapalniczki stojącej na stole.
- Wiemy. Niestety wiemy, inaczej was
tutaj dzisiaj nie trzeba byłoby ściągać.
- Nic mu nie jest? - spytał Niall,
patrząc przerażonym wzrokiem.
- Oto właśnie chodzi. Zayn, wypuść
dym. Chodzi o to że wasz przyjaciel nie żyje. Został zamordowany.
Spodziewałem się szczerze mówiąc
takiej właśnie reakcji. Horan otworzył usta, nabierając
powietrza. Harry'emu zaszkliły się oczy, pociągnął nosem. Zayn
wpatrywał się w chmurę papierosowego dymu przed swoimi oczami,
natomiast Liam, który wydawał mi się najdojrzalszym z nich
wszystkich, przyglądał się wzorom na moim dywanie. Milczenie
trwało kilka minut. Nie przerywałem go, musieli w końcu znieść
wiadomość o śmierci przyjaciela.
- Ale... jak to? - spytał Harry.
- Oglądacie na pewno jakieś
kryminały, ale muszę wam powiedzieć że to co widzicie tam, nie
ważne jak bardzo realistyczne, różni się od prawdziwego życia.
Mam mówić ostrożnie, czy prosto z mostu?
Chciałem dać im wybór. Taka banda
sympatycznych dzieciaków siedziała tu u mnie w gabinecie, że nie
chciałem zrobić im większej krzywdy, niż ta która ich spotkała.
Ros siedziała obok, wpatrując się w
nich uważnie. Dobrze że tu była, nie wiem czy sam dałbym sobie z
nimi radę.
- Mów jak uważasz... - odezwał
się Liam, zachrypniętym głosem.
Zebrałem się w sobie, strzepując
popiół z papierosa do popielniczki.
- Został zamordowany wyjątkowo
brutalnie, zdjęć wam oszczędzę, zapamiętajcie go takiego
jakiego znaliście. Nie jest wykluczone, że jego ochroniarz też
nie żyje, sprawdzamy to. Znaleźliśmy go w Doncaster, stamtąd
pochodził, prawda?
Specjalnie unikałem używania słów
„zwłoki”, „ciało”, wolałem ich nie przerazić bardziej niż
byli.
Pokiwali głowami.
- Wiecie gdzie tam mieszkał?
- Tak.
- Thorne Road? - wtrąciła Ros.
- Nie, zupełnie w innym miejscu –
wykrztusił Malik.
- Znaleźliśmy Louisa w piwnicy
domu na Thorne Road. Wszystko było totalnie spalone. Cud, że ten
dom nie zawalił nam się na głowy.
Urwałem, gasząc papierosa. Spojrzałem
na nich uważnie, przyglądając się każdemu z nich. Biła od nich
autentyczność, szczerość i taka jeszcze dziecięca otwartość.
Mimo że byli międzynarodowymi gwiazdami, nie zatracili swojej
prawdziwości. To co widziałem w telewizji było dokładnie tym
samym, co oglądałem teraz, w moim gabinecie.
- Chcecie się czegoś napić? Mam
wodę, jakiś sok i colę. Ros, możesz?
Rosie podniosła się z krzesła i
zaczęła grzebać w małej lodówce schowanej za szafką. Postawiła
butelki i karton soku na stole, dostawiając cztery szklanki.
- Śmiało, częstujcie się.
Chciałem skłonić ich do rozluźnienia
się mimo sytuacji, w jakiej ich osobiście postawiłem. Ruch dobrze
im zrobi, zajmą czymś ręce, chociaż chwilowo skupią się na
czymś innym niż na śmierci przyjaciela. Dobrze że nie
spodziewałem się że obejdzie się bez szkód, po chwilę potem na
moim dywanie wylądowała szklanka Nialla. Blondyn zmieszał się i
podniósł naczynie, sok zdążył wsiąknąć już w dywan.
- Nie przejmuj się, tutaj to często
się zdarza – powiedziała Ros z szerokim uśmiechem.
Liam stał oparty o moje biurko,
przykładając szklankę z wodą do ust i wpatrując się w drzwi.
Niall kręcił się po gabinecie, przyglądając się zdjęciom i
certyfikatom wiszącym na ścianie. Zayn siedział na kanapie,
obejmując ramieniem Harry'ego, który wciąż pociągał nosem.
- Panowie, czas przejść do
konkretów. – kontynuowałem – Kiedy widzieliście Louisa
ostatni raz i z kim był wtedy?
Liam odchrząknął, kręcąc szklanką
i wpatrując się w jej wirującą zawartość.
- Na lotnisku, przyjechał po niego
Hugh. My pojechaliśmy do domu, Lou miał jechać do rodziców.
- Zauważyliście coś dziwnego? Coś
co zwróciło waszą uwagę? Może ktoś za wami chodził? Może
Hugh dziwnie się zachowywał?
- Nie, nic takiego nie pamiętam...
- wymamrotał Harry, poprawiając sobie kręconą grzywkę.
Przez myśl przeszło mi, że oddałbym
prawo jazdy za takie włosy. Uśmiechnąłem się lekko do siebie.
Postanowiłem pytać dalej.
- Kompletnie nic? - ubiegła moje
pytanie Ros, przyglądając się Horanowi, który stał przed moim
pozwoleniem na broń, oprawionym w ramkę.
- Nie... - mruknął Niall, wciąż
czytając stary świstek papieru.
Stwierdziłem że chyba nic więcej mi
nie powiedzą, są w zbyt kiepskim stanie. Nie chciałem ich do
siebie zniechęcić, więc postanowiłem lekko odpuścić.
- No dobra chłopaki. Fajnie mi się
z wami gada, serio, ale czas na konkrety. Znowu. W ramach środków
ostrożności dostaniecie naszą ochronę. Wasi ochroniarze sobie
odpoczną. Spokojnie, nie będzie za wami łaził gliniarz w
mundurze. Wszystko dyskretnie. Zaraz spotkacie się z moim
przyjacielem, Samem, on powie wam resztę. Na mojej wizytówce macie
mój prywatny numer. Gdyby cokolwiek działo się dziwnego, możecie
dzwonić o każdej porze dnia i nocy, kiedy tylko będziecie
chcieli, zawsze odbiorę. Możecie też wszystko zgłaszać
policjantom, których wam przydzielimy. Ale do mnie też dzwońcie,
jeśli chcielibyście gdzieś pojechać, mogę was zawieźć. Jak
będzie taka potrzeba, przyjadę do was gdyby coś się działo.
Zrozumiano?
- Dlaczego? - spytał Harry, znowu
pociągając nosem.
- Chcemy żebyście byli bezpieczni.
Nie będę owijał w bawełnę, przypuszczam że to co przytrafiło
się Louisowi, nie było przypadkiem. I w ramach ostrożności,
musimy o was dbać. Możecie robić to co chcecie, ale nie
wyjeżdżajcie z kraju, ok? Nie zamkniemy was, macie swoje życie o
które musicie dbać. Ale każdy wyjazd poza miasto zgłaszajcie mi
lub Rosie, dobra?
Cała czwórka obiecała stosować się
do zaleceń, i Ros zaprowadziła ich do Sama, gdzie mieli poznać
nowych ochroniarzy. Długo jeszcze wpatrywałem się w zamknięte za
nimi drzwi, zastanawiając się jak bezduszny musi być Bóg, skoro
tak młodych chłopaków karze taką sytuacją. Dlaczego oni muszą
znosić to wszystko, co zgotował dla nich los. I jakim skurwysynem
musi być ten, kto zamordował Louisa. Obiecałem sobie że zrobię
wszystko, żeby go dorwać. Najpierw obiję mu twarz, a potem zamknę
w pierdlu. Obraz zemsty za Louisa malował mi się jasno i wyraźnie.
Zrobię to dla Lou. I dopilnuję żeby chłopakom nic się nigdy nie
stało.
- Jest Morris – powiedziała Ros,
wpadając do pokoju.
- Gdzie?!
- W kostnicy...
Zawiesiłem się. Nie takiej odpowiedzi
oczekiwałem.
Ciało Morrisa znaleziono w bagnistym
lesie niedaleko Doncaster. Zwłoki również były spalone, lecz
pogoda i wysoka wilgotność terenu zadbały o to, żeby ciało dało
się zidentyfikować bez konieczności analizy dentystycznej czy
badania szkieletu. Ponadto przy sobie miał portfel z dokumentami i
gotówką. Mordercy nie zależało na ukryciu jego tożsamości ani
na gotówce. Dawało to jasne wskazówki, że główną zbrodnią
było morderstwo Tomlinsona, Morris zaś był ofiarą niejako
dodatkową, skutkiem ubocznym głównego zabójstwa. Rzucało to
dodatkowy cień na sprawę, ponieważ utwierdzało mnie w
przekonaniu, że czwórka, która dwa dni temu siedziała u mnie w
gabinecie, nie była w stu procentach bezpieczna.
- Masz raporty naszych?
Rosie wyciągnęła z teczki plik
papierów i położyła mi go przed nosem.
- Tak. Już czytałam, wszystko w
porządku, nikt nie zauważył nic dziwnego, chłopaki też w
porządku. Zajmują się nimi psychologowie.
- Sprawdziłaś ich?
- Tak, dwóch skończyło Cambridge,
jeden Oxford a jeden wrócił z dyplomem Harvardu. Dobrzy
specjaliści.
Spojrzałem na nią podejrzliwie.
Patrzyłem tak długo, aż zaczęła się śmiać i stuknęła mnie
kartonową teczką w potylicę.
- Dobra, no już dobra, sama ich
wybrałam i podetknęłam rodzinie. Ale ty nic nie wiesz.
Oczywiście że nic nie wiem. Jak
zwykle. Ona wie, ja nie mogę.
Dolałem sobie kawy i spojrzałem na
papiery leżące stosami na biurku.
- Wiesz, nic mi tu do niczego nie
pasuje. Przejrzałem stare sprawy, szukałem jakiegoś elementu
wspólnego, zajrzałem do szkiców psychologicznych, szukałem
wspólnych miejsc zbrodni, podobnego sposobu popełnienia
zabójstwa... Nic nie znalazłem. Owszem, no, było kilka spalonych
ciał, ale żadne nie w takim stopniu co ciało Louisa. I wszyscy
siedzą, więc to jest ktoś nowy. Ktoś, komu zależy na tym żeby
go nie znaleźć, by w spokoju mógł wytłuc cały zespół. Jestem
tego pewny – dodałem na koniec, widząc spojrzenie Ros.
- Maxxie, zobacz, jest spokój. Nic
się nie dzieje. Myślisz że to nie koniec? Może to naprawdę był
przypadek... Co się tak uparłeś?
- Nie. – przerwałem jej – To
nie jest przypadek. Nikt przypadkiem nie przecina człowieka na pół,
nikt przypadkiem nie stawia w ogniu całego domu, nikt przypadkiem
nie odkręca tablic rejestracyjnych w samochodzie ofiary i nikt
przypadkiem nie morduje i podpala jego ochroniarza. Ślepa jesteś,
czy jaka?
Rosie wlała sobie potężną porcję
świeżej kawy do swojego ulubionego kubka z pandą. Wrzuciła dwie
kostki cukru i szybko zamieszała.
- Nie jestem ślepa. Tylko uważam,
że to nie jest to o czym ty myślisz.
Poczułem że skręcają mi się
wnętrzności. Ona znowu się myli. Miałem nosa do takich rzeczy i
wiedziałem, że morderca nie poprzestanie dopóki nie zlikwiduje One
Direction całkowicie.
- Kto to mógł być?
- Kto?
- Ten morderca.
- Jak dla mnie... albo jakiś
psychol, który dostał szału akurat w momencie w którym był w
pobliżu Tomlinsona i Morrisa. Albo ktoś z rodziny.
- Z rodziny?
- A jak wytłumaczysz Doncaster?
- Przecież wszyscy wiedzą o
Doncaster! Wystarczy włączyć Wikipedię, jak wół jest napisane
że Louis pochodził z Doncaster!
- A, no chyba że tak.
Podniosłem kubek z kawą i upiłem
spory łyk akurat wtedy, kiedy zadzwonił mój telefon. Cała
zawartość kubka wylądowała na biurku i ekranie komputera. Wciąż
za każdym razem, kiedy to diabelstwo dzwoniło, dostawałem
palpitacji serca. Pomyślałem że muszę zmienić dzwonek i
odebrałem. Zastygłem bez ruchu, słuchając uważnie. Ros
przyglądała mi się z zainteresowaniem.
Rozmowa się skończyła. Bez słowa
wyciągnąłem papierosy i zapaliłem. Wpatrując się w drzwi, w
mojej głowie kłębiły się tysiące myśli i emocji.
- Co się stało? - spytała Rosie,
bacznie mnie obserwując z wyraźnym niepokojem.
Nie odpowiedziałem, wciąż wpatrując
się w drzwi.
- Kto to dzwonił? Halo, ziemia do
bazy! - zdenerwowała się Ros, pstrykając mi palcami przed nosem.
Zreflektowałem się i powoli odwróciłem głowę w jej stronę.
- Jesteśmy w czarnej dupie... -
zacząłem.
Rosie zniecierpliwiła się i posłała
mi ponaglające spojrzenie.
- Czemu, na miły Bóg!? Co się
znowu wydarzyło, co, pies ci zdechł czy chomik? Bo masz taką
dziwną minę...
Gwałtownie podniosło mi się
ciśnienie i nie wiem dlaczego zdenerwowałem się właśnie na Ros.
- Sama jesteś zdechły chomik!
Zostaw tą kawę, jedziemy, pospiesz się.
- Gdzie?! - zaprotestowała
dziewczyna.
- Ruszaj się! - krzyknąłem,
wybiegając z pokoju z kurtką przewieszoną przez ramię.
„Chrzanić mój samochód!” -
pomyślałem sobie, zbiegając po schodach. Wyszarpnąłem z kieszeni
telefon, gwałtownie zatrzymując się przy recepcji.
- Dawaj mi całą grupę pod dom
Styles'a, ale to migiem! - wrzeszczałem do słuchawki.
- Co, całą grupę?
- Tak, całą grupę, wojsko,
lotnictwo, marynarkę, samą królową! Cokolwiek!
Rozłączyłem rozmowę i spojrzałem
na Christinę, przyglądającą mi się zza kontuaru z wyraźnym
niepokojem ale i zaciekawieniem. Nie miałem czasu jej tłumaczyć
wszystkiego.
- Christie, błagam cie, powiedz że
Evo jest na parkingu, błagam...
- No jest, a co się stało?
- Daj kluczyki, szybko, potem wpiszę
ci się do zeszytu, ale dawaj, bo będzie za późno...
W służbowym radio, stojącym w głębi
dyspozytorni, rozległ się komunikat.
„Uwaga wszystkie jednostki, ranny
funkcjonariusz Stevens, potrzebne wsparcie, uwaga wszystkie
jednostki, ranny funkcjonariusz, potrzebne wsparcie”. To było
wszystko czego trzeba mi było. Stevens to ten jełop, którego Sam
przydzielił Harry'emu jako ochronę. Facet miał nawet dobre wyniki,
ale jeśli chodzi o inteligencję, przerastał go nawet ślimak
winniczek. Christie chyba też wyczuła, że co się dzieje, bo
wcisnęła mi kluczyki do ręki, życząc powodzenia.
Wypadłem na parking, rozglądając się
za samochodem. Słyszałem Rosie, która biegła za mną, szarpiąc
się z rękawem kurtki. Rzuciłem w nią kluczykami do mojego
Vauxhalla.
- W schowku jest Magnum, wyciągnij
je, zaraz po ciebie przyjadę.
Pstryknąłem pilotem, uważnie
nasłuchując. Dźwięk rozbrajanego alarmu rozległ się z prawej
strony. Ruszyłem w tamtą stronę, szukając najszybszego auta jakie
wtedy mieliśmy, Mitsubishi Lancera Evo XIII. Wypatrzyłem Evo,
wsiadłem do niego i podjechałem po Rosie, która czekała na mnie
przy wyjeździe z parkingu. Włączyłem syreny i światła, wyjąc i
świecąc wjechałem w sam środek południowych londyńskich korków.
Trąbiąc we wszystkie strony i wcale nie zwalniając, przebijałem
się przez zatłoczone ulice.
- Z drogi, ty tłusty idioto, zjedź
na bok, szybciej! - awanturowałem się za kierownicą.
Ros przyglądała mi się jednym okiem,
drugim pilnując drogi i mnie, żebym kogoś nie przejechał.
- Powiesz mi co się stało?
- Pożar u Harry'ego w domu,
Stevens, ten kretyn, Chryste, niech ja go dorwę, łeb mu ukręcę...
- Co?!
- Pali się u Styles'a w domu!
Niewyraźnie mówię...? Won z drogi, idiotko! - krzyknąłem do
kobiety, która akurat wchodziła na pasy.
Dojeżdżając na miejsce, widziałem
już kłęby dymu, kilka jednostek straży pożarnej i samochód
którym poruszała się jednostka antyterrorystyczna. Przy karetce
kłębił się tłum ludzi. Mało brakowało, a rozjechałbym ich tam
wszystkich. Zatrzymałem się z piskiem opon i wybiegłem z
samochodu, kierując się w stronę ambulansu.
Rosie biegła za mną.
- Z drogi, odejść, policja! -
warczałem na wszystkich wokół. Wsadziłem głowę do wnętrza
karetki.
Na noszach, opatrywany przez
sanitariuszy, leżał ten idiota, Stevens. Miał zakrwawioną twarz i
poszarpane ubranie, poza tym nie wyglądał na poważnie rannego.
Obiecałem sobie że jak tylko to wszystko się skończy, zabiję go
własnoręcznie. Jeśli Harry'emu coś się stanie, zrobię to
wyjątkowo boleśnie. Dopadłem strażaka, który kierował potężny
strumień środka gaśniczego na budynek.
- Ktoś jest w środku? - wydarłem
się facetowi do ucha, przekrzykując hałas strażackich pomp i
szumu wody.
- Nie wiemy, tego wynieśliśmy,
jest w karetce! - odkrzyknął strażak – W środku jest ratownik,
sprawdza dom, ale lepiej tam nie wchodzić, coś może strzelić...!
No tak. Tam giną ludzie, ale lepiej
nie wchodzić bo może się coś stać. Taka była nasza straż
pożarna, tchórzliwe oszołomy. Zdenerwowałem się. Obróciłem się
na pięcie i podbiegłem do Lancera, obok którego stała Ros i
czekała na dalszy rozwój sytuacji.
- Jest Harry?
- Nie ma, wyciągnęli tylko
Stevensa, ja go zabiję... - mamrotałem otwierając bagażnik.
Wyciągnąłem z niego kamizelkę kuloodporną.
- Idę tam, powiedz czarnym żeby
obstawili cały teren, jak nie wyjdę, mają wejść, nie wcześniej.
Może ten skurwysyn gdzieś tam jest...
- Zwariowałeś? Sam nie pójdziesz!
Powietrze przeszył potężny huk.
Spojrzałem na dom. Z okien na piętrze buchnęły kłęby dymu a
płomienie zwiększyły się dwukrotnie. Czas uciekał.
- Pójdę. Zostań tu i przekaż
czarnym! - krzyknąłem, wydzierając jej z ręki moje Magnum i
odwracając się w stronę budynku.
Mianem czarnych określaliśmy
antyterrorystów.
Nie oglądałem się za siebie i nie
zwracałem uwagi na krzyki strażaków. Jeśli Harry jest w środku,
jest szansa na to że wciąż żyje. Jeśli nie, może leży gdzieś
pod gruzami morderca. Znajdę Harry'ego, a jeśli los mi pomoże, to
dorwę też zabójcę.
Płomienie lizały ściany a gryzący
dym wypełniał każde pomieszczenie, powodując potężne łzawienie.
Woda, wciąż lana przez strażaków, kapała mi na głowę lub
zalewała mnie, kiedy musiałem przejść pod strumieniem wpadającym
przez okno. Smród palonych mebli i ubrań był nie do wytrzymania.
Dym gryzł w oczy, szczypały i piekły. Przypomniało mi się żeby
w żadnych wypadku ich nie pocierać i dużo mrugać.
Wchodząc po trzeszczących stopniach
na wysoki parter, odbezpieczyłem broń.
- Policja, jest tu ktoś? -
krzyknąłem ostrzegawczo, licząc na to że ktoś się odezwie.
Odpowiedziała mi tylko cisza.
- Harry, jesteś tu? - krzyknąłem
najgłośniej jak potrafiłem, ale huk płomieni i trzask pękającego
drewna skutecznie mnie zagłuszał.
Sprawdzałem pomieszczenie po
pomieszczeniu. Było niesamowicie gorąco i duszno, dym ograniczał
mi pole widzenia. Huk płomieni był ogłuszający. Czułem się jak
głuchy ślepiec. Nie widziałem prawie nic.
- Harry! - darłem się ile sił w
płucach.
Do moich ust dostał się dym, ale
krztusząc się i z trudem łapiąc oddech szedłem naprzód. Nagle
ktoś przebiegł korytarzem, przecinając mi drogę.
- Stój! - wrzasnąłem ochrypłym
głosem i rzuciłem się za postacią.
Morderca, jak nic to morderca który
utknął w tej płonącej pułapce. Dorwę go i zastrzelę na miejscu
jak lisa na jesień. Nie będę pytał czy przyznaje się do winy.
Zastrzelę go z zimną krwią. Złość kipiała we mnie wspomagana
przez tańczące wokół płomienie.
Wbiegłem do pokoju, w którym zniknął
morderca. Trzymając srebrne, rozgrzane Magnum, które parzyło mnie
w ręce, przebiegłem wzrokiem po pomieszczeniu. Pomyślałem że
albo zabójca jest duchem i zniknął, ale po prostu coś mi się
przywidziało. Zrobiłem krok naprzód, kiedy nadepnąłem na coś
miękkiego i jak długi runąłem do przodu, rozbijając sobie czoło
o jakiś wystający element. Poczułem jak po policzku spływa mi
krew. Jeszcze tego brakowało, żebym stracił przytomność.
Obróciłem się na plecy, wciąż
trzymając przed sobą broń. Coś, o co się potknąłem okazało
się leżącą na brzuchu ludzką postacią. Ostrożnie wstałem,
czując jak kręci mi się w głowie. Nie wiem ile czasu spędziłem
już w tym piekle, ale zaczynało brakować mi powietrza a straszliwa
temperatura przyprawiała mnie o zawrót głowy i rozmywała mi obraz
przed oczami. Celując w postać, zbliżyłem się do niej na mniej
więcej pół metra, tak aby móc przewrócić ją na plecy za pomocą
nogi. Podłożyłem jej pod korpus stopę i resztkami sił
przewróciłem ją. Gdyby nie fakt, że dusiłem się i zaczynałem
mocno słabnąć, pewnie skakałbym z radości.
Na ziemi leżał Harry, na pewno był
nieprzytomny, ale może jeszcze żywy. Twarz miał czarną od sadzy a
ręce i nogi w nieładzie rozrzucone na boki. Widocznie wbiegając
tutaj stracił przytomność.
Trzymając broń w lewej ręce i
chwiejąc się na nogach, złapałem chłopaka pod ramię i ruszyłem
z nim do wyjścia. Coś za mną huknęło, i miejsce w którym przed
chwilą znajdował się pokój, zamieniło się w wielkie gruzowisko,
kiedy runął sufit. Chciałem tylko zdążyć wynieść stąd
Harry'ego, ja mogłem tu zginąć, im nic nie może się stać.
Widziałem już drzwi wejściowe, wciąż otwarte.
Uderzeniem świeżego powietrza
zrozumiałem, że udało mi się. Wyszedłem na zewnątrz, żyję,
jestem nawet w miarę przytomny. Nadal kręciło mi się w głowie i
prawie nic nie widziałem. Padłem twarzą na mokry trawnik i nie
miałem siły się ruszyć. Oddychałem ciężko, łapczywie
połykając świeże powietrze.
Widziałem jakieś nogi, biegnące w
moją stronę, a potem ktoś przewrócił mnie na plecy. Zamrugałem
oczami i poczułem drażniący zapach soli trzeźwiących.
Natychmiast wróciła mi ostrość widzenia i gwałtownie usiadłem.
- Spokojnie! - powiedziała
stanowczo Ros, łapiąc mnie za kamizelkę i ciągnąć po mokrej
trawie do tyłu. - Siedź, spokojnie siedź i oddychaj.
Poczułem się wtedy nawet lekko
zdenerwowany, że kobieta każe mi siedzieć spokojnie, kiedy gdzieś
tutaj w okolicy może łazić ten sukinsyn, odpowiedzialny za to
piekło. Nagle coś mi się przypomniało i szybko odwróciłem się
do Rosie.
- Harry. Co z nim? Gdzie on jest?
Żyje?! - zasypałem ją lawiną pytań.
- Spokojnie... - powiedziała znowu
dziewczyna.
- Ros, co z Harry'm?!
Dziewczyna spojrzała na mnie z
uśmiechem, próbując mnie uspokoić.
- Nie wiem, Max, zabrali go do
karetki, nic nie wiem, od razu przybiegłam do ciebie...
O nie, tego było już za wiele.
Myślałem już całkiem trzeźwo, widziałem dobrze, nie czułem
tylko siły w nogach na tyle, żeby samodzielnie wstać. Jakieś
otępienie kończyn?
- Pomóż mi wstać, Ros... -
zażądałem stanowczo.
Obok zmaterializowały się jakieś
niebieskie spodnie. Spojrzałem w górę i zobaczyłem lekarza, który
nachylał się nade mną z maską tlenową. Nie spodobało mi się to
wybitnie.
- Precz mi z tym, łapiduchu, gdzie
jest ten dzieciak?
- Jaki dzieciak? - zdziwił się
lekarz.
Co za skończony bęcwał! Wyciągnąłem
z piekła człowieka a on tego nawet nie zauważył.
Rozległ się potężny trzask i dach
domu zniknął w jego wnętrzu. Budynek wciąż płonął potężnym
ogniem a chmury czarnego dymu unosiły się już wysoko nad okolicą.
Zdążyłem zastanowić się z czego oni budują te domu, że to aż
tak się pali.
- Dzieciak, Harry, wyciągnąłem go
przecież ze środka!
Z tych nerwów dostałem przypływu
sił. Udało mi się wstać, ale zachwiało mną i musiałem złapać
się Rosie.
- Ros, zdejmij to ze mnie bo się
uduszę...
Dziewczyna pomogła mi rozpiąć ciężką
kamizelkę z kewlaru. Od razu lepiej mi się oddychało. Rozejrzałem
się niezbyt przytomnie i ruszyłem w stronę ambulansów. Rosie szła
obok, podtrzymując mnie ramieniem. Gdyby nie ona, pewnie już kilka
razy leżałbym twarzą w chodniku. Ktoś po drodze wcisnął mi
butelkę wody. Przepłukałem usta, pozbywając się smaku spalenizny
i dymu. Zrobiło mi się lepiej.
Dopadłem ambulansu. Znowu trafiłem do
tego, w którym leżał Stevens. Miał już oczyszczoną twarz i
zabandażowane czoło. Przypomniało mi się że mi też coś stało
się z głową i potarłem dłonią skroń. Przyjrzałem się
czerwonym śladom na ręku.
„Nie jest źle, nie umieram” -
pomyślałem i wspiąłem się po stopniach karetki do jej wnętrza.
Na widok zabandażowanego Stevensa poczułem dziwną odrazę.
- Co się stało? - spytałem z
podejrzaną uprzejmością.
- Nie... nie wiem... - wysapał
Stevens z tak wielką teatralnością, że szlag mnie jasny trafił.
Złapałem go za rozdartą marynarkę i
potrząsnąłem tak mocno, jak tylko potrafiłem.
- Posłuchaj mnie szmato. Jeśli
cokolwiek stało się Harry'emu, dopilnuję żebyś resztę życia
spędził za kratami, rozumiesz? Nie daruję ci tego, choćby miała
to być ostatnia rzecz jaką zrobię w życiu.
Odepchnąłem go na nosze i wyskoczyłem
z karetki. Ten idiota sprawił, że poczułem się w stu procentach
dobrze i normalnie. Skierowałem się do drugiej karetki, której
drzwi były zamknięte. Załomotałem pięścią w szybę. Zero
reakcji. Stwierdziłem że nie będę się prosił i otworzyłem z
impetem drzwi, które łupnęły w boczną ścianę samochodu. Dwaj
sanitariusze spojrzeli na mnie zdziwieni.
Na noszach leżał Harry, podłączony
do respiratora i monitora serca. Był cały brudny a na twarzy miał
spore poparzenie.
„Jesteś martwy, Stevens” - pomyślałem i
wszedłem do wnętrza pojazdu.
- Co mu jest? - spytałem
sanitariuszy, gapiąc się w monitor wyświetlający rytm serca.
Był bardzo wolny, ale stabilny.
Poczułem się trochę spokojniej.
- Gdzie ty jesteś, po co ty tu
wlazłeś? - usłyszałem głos Rosie. Zignorowałem to.
- Co mu jest? - powtórzyłem
pytanie dużo głośniej i dużo bardziej stanowczo.
- Uraz kręgu szyjnego, jest
nieprzytomny ale stabilny. Plus powierzchowne poparzenia, ale z tym
sobie jakoś poradzimy.
- Przeżyje?
- Przeżyje. Ale nie wiemy co z
kręgosłupem, zaraz zabieramy go do szpitala. Muszę poprosić pana
o opuszczenie karetki, im szybciej dotrze do szpitala tym większe
ma szanse.
Nie protestowałem, zależało mi na
jego zdrowiu.
Wysiadłem, zamykając drzwi. Walnąłem
otwartą dłonią w drzwi, dając kierowcy znak do odjazdu. Syrena
zawyła i karetka odjechała. Patrzyłem za nią tak długo, aż
zniknęła mi z oczu.
Odwróciłem się do Rosie.
- Jak ty wyglądasz... Spójrz na
siebie. Gorzej chyba jeszcze nie było... - powiedziała z
niesmakiem dziewczyna, lekko się uśmiechając.
Spojrzałem na swoje odbicie w kałuży.
Rzeczywiście, raczej obraz nędzy i rozpaczy. Wypalona dziura w
spodniach, rozdarta koszula i zwisające strzępy rękawów. Do tego
zakrwawiona twarz i dziwnie czarne przedramię. O poparzeniach na
dłoniach od rękojeści Magnum nie wspomnę.
- O, patrz, przypaliłem się. Za
długo byłem w piekarniku.
Rosie roześmiała się, rzucając mi
się na szyję. Poczułem jej łzy na karku.
- Jak jeszcze raz tak odwalisz,
obiecuje ci że cie zabije... - ryczała mi do ucha.
Przytuliłem ją mocno, ale szybko
puściłem czując pieczenie na przedramieniu. Przyjrzałem się
mojej ręce. Przypalona skóra swędziała i piekła, a przy tym
śmierdziała jak sto pięćdziesiąt.
Rosie uparła się żeby obejrzał mnie
lekarz.
Jak na złość trafiłem do karetki, z
której akurat wychodził, chwiejąc się przesadnie, posklejany
plastrami i bandażami, Stevens.
- Trzymaj mnie, bo zaraz będziemy
mieli trupa... - wycedziłem do Ros przez zaciśnięte zęby.
Spojrzałem na Stevensa z największym
obrzydzeniem na jakie mogłem się zdobyć.
- Co tam, Steve? Nic ci nie jest
widzę... to świetnie. Spodziewaj się jutro mojego raportu u
szefa. I nie wchodź mi w drogę, bo zabiję.
Stevens spojrzał na mnie dziwnie, i
kulejąc oddalił się z sanitariuszem, na którym wisiał jakby
umierał. Rosie wepchnęła mnie do karetki i zamknęła za mną
drzwi.
Harry wciąż był nieprzytomny, kiedy
dwa dni później pojawiłem się na oddziale intensywnej terapii
wojskowego szpitala pod Londynem. Umieściliśmy go tutaj ze względów
bezpieczeństwa. Teraz było już pewne, że zabójca Louisa poluje
na wszystkich członków zespołu. Liam, Niall i Zayn, na szczęście
cali i zdrowi, trafili do hotelu, w którym pokoju pilnował
uzbrojony policjant, a na ich piętro wstęp mieli tylko
funkcjonariusze na służbie i pokojówka, której każdego kroku
pilnował inny policjant.
Siedziałem na brzegu łóżka
Harry'ego, zdrową ręką przerzucając kartki w jego karcie zdrowia.
Lewą rękę wciąż miałem owiniętą kilometrem bandaży, ponieważ
oparzenie okazało się nieco głębsze niż na początku sądziłem.
Na czoło przylepili mi wielki plaster, na szczęście obyło się
bez szwów. Większych uszczerbków na zdrowiu nie miałem.
Stan chłopaka był ciężki, ale
stabilny. Dopóki nie wybudzi się ze śpiączki, trudno określić
czy będzie w stanie normalnie chodzić. Prześwietlenie wykazało
spory uraz kręgów szyjnych, nie było natomiast żadnego pęknięcia
czy przerwania nerwów. Dlatego właśnie nie można było
stwierdzić, co stanie się jak dojdzie do siebie.
Przez ostatnie dwa dni obiecałem
sobie, że – Bóg mi świadkiem – dopadnę tego zwyrodnialca,
który jest za to wszystko odpowiedzialny. Wszystkie swoje śledztwa
przekazałem Ros lub innym śledczym. Ja skupiałem się tylko na tej
sprawie. Przyrzekłem sobie, że dopilnuję bezpieczeństwa chłopaków
nawet ceną swojego życia.
Ta czwórka była wspaniałymi
dzieciakami, które mają jeszcze całe życie przed sobą a ja nie
pozwolę żeby ktoś im to życie odebrał.
Wpatrywałem się w nieruchomą twarz
Harry'ego, zastanawiając się co jeszcze się przydarzy, kiedy drzwi
do sali otworzyły się i pojawiła się w nich twarz Rosie.
Uśmiechnąłem się do niej, ruchem głowy dając jej znać, aby
weszła do środka. Pokręciła przecząco głową. Wstałem i
wyszedłem na korytarz.
- Tu jesteś, a ja cie wszędzie
szukam... Co ty tu robisz?
- Przyszedłem zobaczyć co z nim i
sprawdzić ochronę. Wiesz że ci idioci grali w karty?
- Nie ważne, nie ważne.
- Co się stało? - spytałem
podejrzliwie.
- Stevens.
- Co Stevens? Mam nadzieję że
przejechał go samochód.
- Nie, niestety... - Ros zwiesiła
głowę – złożył na ciebie skargę.
A to świnia. Chciał mnie dorwać,
zanim ja dorwę jego? Przez te dwa dni, które minęły od pożaru,
nie próżnował. Nie miałem zamiaru być mu dłużny.
- U kogo?
- U szefa.
- Naszego?
- No tak.
Ulżyło mi. Dzisiaj rano otrzymałem
telefon od szefa, w którym informował mnie że burmistrz Londynu
chce odznaczyć mnie jakimś tam medalem, że dostanę premię i nowy
samochód służbowy. Akurat ani medal, ani premia ani samochód nie
były mi niezbędne do życia.
- To spokojnie, nic nie zdziała.
- No skoro tak mówisz... - Rosie
poprawił się humor. - Posłuchaj, rozmawiałam dzisiaj z Samem i
Janett.
Zainteresowałem się nagle.
- I co? Mają coś?
- Nie, właśnie nic. Sue wciąż
jest na miejscu pożaru, bada pogorzelisko. Miejmy nadzieję że coś
tam znajdzie, bo jeśli na nic nie wpadniemy tym razem, to wątpię
czy uda nam się go dorwać...
Na korytarzu pojawił się lekarz z
pielęgniarką. Odsunąłem się pod ścianę, przepuszczając ich.
Nie zauważyłem, że rozmawiając z Ros, przeszliśmy spory kawałek
od pokoju w którym leżał Harry. A lekarz i pielęgniarką właśnie
tam weszli.
Ruszyłem za nimi.
Nie pukając ani nie pytając nikogo o
zdanie, wszedłem do sali. Pielęgniarką spojrzała w moją stronę
i ze srogim wyrazem twarzy bezwzględnie chciała mnie wyrzucić, ale
byłem szybszy. Podetknąłem jej pod nos odznakę, więc wpuściła
mnie głębiej. Podszedłem do lekarza i zapytałem o rokowania. Nie
powiedział mi absolutnie nic nowego. Powiadomił mnie tylko, że
jeśli śpiączka nie ustanie w przeciągu tygodnia, w organizmie
zaczną zachodzić nieodwracalne zmiany. Ameryki nie odkrył, to sam
wiedziałem. Rozczarowany, pożegnałem się z Harry'm i wyszedłem
ze szpitala. Ros czekała na mnie przy samochodzie.
- Nie potrzebujesz trochę wolnego?
- zapytała.
- Nie – odparłem krótko – Nie
potrzebuję. Chcę go dorwać.
- Właśnie... skoro nie chcesz
wolnego czasu, jedziemy do biura, muszę ci coś pokazać. Ja
prowadzę
Siedziałem z filiżanką i
wytrzeszczałem oczy w szczerym zdumieniu. Wielu morderców widziałem
w życiu i wiele profili psychologicznych czytałem. Ale to, co
przedstawiała mi Ros w tej chwili, przechodziło moje najśmielsze
oczekiwania.
- Nie, no to jest niemożliwe...
- A jednak – powiedziała – To
jest możliwe. Spójrz na to z tej strony. One Direction od samego
początku byli ulubieńcami dziewczyn, prawda? Niewielu jest
facetów, którzy ich słuchają. Na początku stawiałam na
mężczyznę. Około dwudziestu pięciu, trzydziestu lat.
Prawdopodobnie w związku. W grę wchodziła by zazdrość. Wyobraź
sobie, twoja dziewczyna zakochuje się w chłopakach z One
Direction. Gada tylko o nich, ustawia sobie ich zdjęcia na tapecie,
okleja mieszkanie ich plakatami. Co byś zrobił?
- Nic. Zespół jak zespół.
- Nie do końca. Ty jesteś odporny
na takie rzeczy, jesteś policjantem. Zwykłego człowieka w końcu
szlag trafi. Zraniony facet postanawia wyeliminować potencjalnych
przeciwników i zabija ich po kolei. Realne?
To fakt, było to prawdopodobne.
Przyświadczyłem.
- Ale wciąż nie byłam pewna co do
tego. Rozpisałam sobie wszystko, siedziałam całą noc i wpadła
mi do głowy inna opcja. Tak jak ci mówiłam, kobieta. Skoro
kobieta zakochuje się w chłopakach, a wiadome jest że raczej nie
ma szans ich poznać, a tym bardziej z nimi być, postanawia
odreagować.
- I zabija ich?
- Tak, są takie skrajne przypadki,
nie jest wykluczone że właśnie takim przypadkiem jest nasz
morderca. Też z zazdrości. Zauważ, pierwsza ofiara, Louis, miał
dziewczynę, prawda? Eleanor. Wykluczając obiekt, wyklucza rywalkę.
Skoro ona nie może go mieć, inna też nie będzie miała. A nie
zabiła jej, bo Louis mógłby znaleźć kiedyś inną dziewczynę.
Więc pozbyła się jego.
- Dobra, no ale teraz morderca
zaatakował Harry'ego, który nie ma dziewczyny.
- Ale może mieć. W każdej chwili
może sobie jakąś znaleźć, Maxxie, to jest gwiazda, mógłby
mieć każdą na pstryknięcie palcami.
Racja, to akurat była prawda.
Zwłaszcza, jeśli jest wyjątkowo urodziwą gwiazdą.
- To zaczyna się układać w całość
– przyznałem jej rację – Ale wciąż nie pasuje mi jedna
rzecz. To rozcięte ciało Louisa. Przecież żeby przepołowić
człowieka na pół, potrzeba siły. Uważasz że kobieta dała by
radę przerżnąć faceta na pół?
- Nie znasz kobiet. Kobieta
zazdrosna potrafi przesuwać góry.
- I odkręcać tablice
rejestracyjne?
- Tak, i odkręcać tablice. To nie
jest trudne, dwie śrubki z przodku, dwie śrubki z tyłu i cała
filozofia. Nie rób z nas kretynek, proszę cie.
- No dobrze, przepraszam.
Napiłem się kawy, bo przez teorię
Rosie o kobiecie, która zabija facetów z zazdrości, zaschło mi w
gardle. To wszystko zaczynało nabierać sensu. Zwłaszcza że w
większości przy chłopakach kręciły się dziewczyny. Łatwiej
było pozostać niezauważonym, będąc kobietą. Facet w tłumie
dziewczyn zwróciłby na siebie uwagę.
Zapaliłem papierosa, przyglądając
się zdjęciom z pogorzeliska dostarczonym przez Sue.
Pożar zaczął się prawdopodobnie w
salonie na parterze, tak twierdzili strażacy. Według zeznań tego
idioty Stevensa, Harry był wtedy na górze a sam Stevens siedział w
samochodzie. Nie pasowało mi to zbytnio, bo skoro siedział w
samochodzie, jakim cudem doznał obrażeń? Wjechał tym samochodem w
dom, spiesząc na ratunek chłopakowi? Nie nie, to bez sensu, auto
Stevensa stało na ulicy. Zerknąłem do notatek.
„Kiedy usłyszałem jakieś dziwne
hałasy, wszedłem do domu żeby sprawdzić co się dzieje.
Przyznaję, opuściłem stanowisko, ale tylko na chwilę, żeby
sprawdzić komunikaty na radiostacji. Zaraz potem wróciłem do
mieszkania i skierowałem się do kuchni. Wszystko było tak jak
przed moim wyjściem do auta. Nie zlokalizowałem źródła hałasu.
Obiekt wiedział, że wychodzę na chwilę, poinformowałem go o tym
według zaleceń Right'a.”
Tak zeznał Stevens. Jeśli potwierdzi
to Harry, nie jestem w stanie mu nic zarzucić. Co w żadnym stopniu
nie przeszkadzało mi złożyć na niego skargi. Skarga poskutkowała,
Stevensa przenoszą w przyszłym miesiącu na jakiś zabity dechami
posterunek na Wyspach Owczych. Napawało mnie to ogromną radością.
Zwłaszcza wtedy, kiedy pomyślałem że jedynym jego zajęciem
będzie wysłuchiwanie zażaleń pasterzy, którym zginęły owce.
- Czyli szukamy kobiety. Wiek?
- Między osiemnaście a
trzydzieści. Tutaj akurat rozbieżność jest duża, są różne
kobiety.
- Jakieś wskazówki?
- Niestety. Wciąż za mało
dowodów, wciąż za mało wskazówek.
Niezbyt mi to odpowiadało. Chciałem
efektów, teraz, zaraz. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk telefonu.
Dzwonił jeden z naszych ludzi w hotelu, że od rana przed wejściem
kręci się jakaś kobieta i dopytuje obsługę o to, dlaczego jedno
z piąter jest nieczynne. Dla mnie był to sygnał alarmowy, który
właśnie potwierdził teorię Rosie.
Zapakowaliśmy się do auta i
pojechaliśmy prosto do hotelu, w którym mieszkał Liam, Zayn i
Niall.
Rosie, podekscytowana spotkaniem z
przypuszczalną morderczynią, nie zaprzątała sobie głowy
parkowaniem. Przejechała przez krawężnik, plac przed hotelem i
zatrzymała się prawie na głowie kobiety, która według
ochroniarza, sterczała tu od rana. Kobieta odskoczyła i zaczęła
wrzeszczeć, nazywając Rosie „ślepą kurą z pogranicza”, co
osobiście wywołało u mnie atak śmiechu. Rosie pochodziła bowiem
spod granicy z Irlandią.
Wysiadłem z samochodu w tym samym
momencie, w którym Ros dopadła kobiety i złapała ją za ramię,
ciągnąc w stronę krzaków obok wejścia. Kobieta wyglądała na
zdecydowanie przestraszoną i zdezorientowaną, co podsunęło mi
myśl, że to na pewno nie zabójczyni. Zwłaszcza, że według mojej
oceny miała co najmniej czterdzieści lat.
Ros wylegitymowała się, prawie
wsadzając odznakę w oko kobiety. Zrobiłem to samo, tylko mniej
gwałtownie, zresztą, z jedną sprawną ręką wyjęcie odznaki z
tylnej kieszeni spodni było raczej dość kłopotliwym
przedsięwzięciem.
- Słucham, co pani robi tutaj cały
dzień? - spytała twardo Ros, gromiąc kobietę wzrokiem.
- Nazywam się Teddy Michels, jestem
dziennikarką w redakcji Bravo.
Zatkało mnie. Słyszałem o tym
beznadziejnym szmatławcu dla nastolatek, ale nie sądziłem że
kobiety w takim wieku dla nich pracują. Spodziewałem się raczej
kogoś w moim wieku.
- Żartuje pani?
- Nie, mówię zupełnie szczerze –
odparła kobieta i włożyła rękę do torebki.
To był sygnał ostrzegawczy. W takich
sytuacjach pierwszym skojarzeniem było „Uwaga broń!”. Rosie
kazała kobiecie stać bez ruchu, prawą ręką sięgając za plecy,
gdzie nosiła swojego Smith&Wesson'a. Dziennikarka wyjęła
powoli rękę z torebki. Rosie szybkim ruchem zerwała jej torbę z
ramienia i zajrzała do środka. Po czym oddała kobiecie jej
własność, pozwalając jej grzebać tam do woli. Teddy Michels
wyciągnęła portfel, a z portfela wizytówkę. Podała ją Ros.
- Widzi pani? Tu jest mój adres,
telefon, imię i nazwisko, a poniżej podane są wszystkie dane
naszego wydawnictwa. Nie jestem żadną terrorystką!
- Dlaczego stoi pani tutaj cały
dzień? - spytała Rosie, przenosząc wzrok z wizytówki na Teddy
Michels.
- Dostałam wiadomość od
informatora, że tutaj ukrywa się członków One Direction.
- Kto to pani powiedział?
- Nie muszę odpowiadać na to
pytanie, tajemnica zawodowa.
- Na litość boską – skrzywiła
się Rosie – dziennikarzy nie obowiązuje tajemnica. Powie nam
pani, albo spotkamy się z nakazem prokuratora.
Teddy Michels uśmiechnęła się
kpiąco. Widać było, że nie da za wygraną.
- Nie powiem, kto mnie o tym
poinformował, ale widzę że miał racje. Gdyby było inaczej, nie
przyjechalibyście tutaj i nie zaciągnęlibyście mnie w te krzaki
bez potrzeby.
„Dobra jest!” - pomyślałem sobie,
patrząc na wysoką brunetkę, której oczy świeciły się z dumy,
że właśnie zagięła policjantów na służbie.
- Proszę stąd natychmiast zniknąć
– poleciła Rosie, odwracając się plecami do kobiety i kierując
się w stronę drzwi wejściowych do hotelu. Ruszyłem za nią,
zostawiając Teddy Michels samą sobie.
Rosie weszła do hotelu, machając
kamerdynerowi odznaką przed nosem. Usiadła na wielkiej, skórzanej
sofie mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem.
Zasugerowałem, że może pójdziemy do
chłopaków, skoro już tu jesteśmy, może coś sobie przypomnieli
albo powiedzą coś, co może mieć dla nas jakieś znaczenie.
- Jak chcesz, to idź. Ja tu
zostanę, nie ufam tej pindzie z północy... - mruknęła Ros
mściwie i jadowicie.
Owszem, chciałem, bo od momentu pożaru
w domu Harry'ego nie widziałem się z chłopakami i wręcz
powinienem sprawdzić co u nich słychać. Zastanawiałem się czy
ktoś w ogóle poinformował ich o tym co się wydarzyło. Z tego co
wiedziałem, żadne media nie wspomniały czyj dom spłonął i że
zaangażowana była w to policja kryminalna.
Pstryknąłem guzikiem przyzywającym
windę i patrząc w lustro, wjechałem na czwarte piętro, które w
całości było zamknięte przez policję. Drzwi otworzyły się i o
mały włos nie zmarłem na zawał ze strachu. Bo stało przede mną
dwóch policjantów w kamizelkach kuloodpornych, celując we mnie z
krótkiej broni automatycznej. Co to był za model, nie wiem.
Odruchowo cofnąłem się. Powoli
wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni marynarki legitymację i
odznakę, pokazując ją funkcjonariuszom. Obaj opuścili broń, i
przepraszając, wypuścili mnie z windy. Wyjaśnili mi że z obsługą
i innymi policjantami pilnującymi hotelu używają krótkofalówek,
dzięki którym informują się nawzajem, kto którędy przyjdzie i
po co.
Jeden ze strażników został przy
windzie, nasłuchując komunikatów z radiotelefonu, natomiast drugi
zaprowadził mnie do pokoju chłopaków. Zapukał trzy razy, zrobił
przerwę, po czym znowu dwa razy zapukał w mahoniowe drzwi.
Szczęknęły zamki i w szczelinie, przez którą widać było
łańcuch, pojawiła się rozczochrana i zaspana twarz Nialla.
Rozpromienił się na mój widok, i szerzej otworzył drzwi,
odpinając łańcuch i wpuścił mnie do środka. Policjant został
na zewnątrz.
- O rany, już myślałem że o nas
zapomniałeś!
- Ja? O was? Na głowę upadłeś?
- odpowiedziałem, uśmiechając się szczerze.
- Widok tych znajomych twarzy, całych i
zdrowych, może niekoniecznie ogarniętych, zadziałał na mnie
uspokajająco i wywołał we mnie falę radości. Gdzieś z głębi
apartamentu usłyszałem głośne „cześć” krzyczane zapewne
przez Liama. W drzwiach prowadzących do sypialni zobaczyłem stopy
w białych skarpetkach zwisające z łóżka. Zayn pewnie śpi.
- Nie odwiedzałeś nas, to się...
Co ci się stało? - spytał Horan, wskazując na moje obandażowane
przedramię. Plaster z czoła już zniknął, a dzięki maści z
tłuszczu niedźwiedzia, po rozcięciu nie było prawie śladu.
- Wypadek przy pracy, nic takiego.
- To wtedy jak wyciągałeś
Harry'ego z pożaru? - spytał Liam, pojawiając się w salonie.
Kto im już zdążył wszystko
opowiedzieć? Bo z telewizji na pewno się tego nie dowiedzieli, a
dla ich bezpieczeństwa i prywatności, a także dla utrzymania w
tajemnicy ich miejsca pobytu, w apartamencie został odłączony
Internet.
- Skąd wiecie o tym?
- Rosie tu była, opowiadała nam co
zrobiłeś – powiedział Niall cicho.
To co wydarzyło się potem,
całkowicie zbiło mnie z tropu i mało się nie popłakałem ze
wzruszenia. Bo jak można poczuć się, kiedy ktoś, komu uratowałeś
przyjaciela, przytula się do ciebie jak do starszego brata, mimo że
jesteś dla niego całkowicie obcą osobą?
- Nawet nie wiesz jak wiele to dla
nas znaczy. Louis byłby dumny z tego, że to ty się nami zajmujesz
– powiedział Liam, klepiąc mnie po ramieniu ze łzami w oczach.
Przyznaję, mi wtedy też zaszklił
się wzrok.Niall w końcu mnie puścił i
dostałem do ręki wielką szklankę jakiegoś soku, który był
najlepszym napojem jaki piłem w życiu. Ani Niall, ani Liam nie
wiedzieli co to jest, ale że jest smaczne, to mi też to dali.
Rzeczywiście było.
Nie zauważyłem nawet, kiedy minęły
trzy godziny przez które Zayn zdążył się obudzić, zdziwić się
na mój widok, poruszyliśmy każdy możliwy temat. Czułem się jak
nie policjant, tylko ich dobry kumpel którego traktują jak kogoś,
kto ich pilnuje, ale nie jest ochroniarzem.
- Czas było się zbierać, czekało
mnie jeszcze mnóstwo pracy. Pożegnałem się z chłopakami,
obiecałem że będę pojawiał się częściej i zjechałem windą
na sam dół. Rosie czekała przy małym stoliku, pijąc herbatę.
- Co wyście tam robili? Tyle czasu?
- Zagadali mnie, przepraszam.
- Powiedzieli coś nowego?
Z tego wszystkiego zapomniałem o
pracy. Czas wziąć się w garść i znaleźć tą sukę, która
zabiła Louisa i pozbawiła przytomności Harry'ego.
- Nie, cały czas to samo... -
skłamałem, wychodząc na chłodny wieczór. Poprawiłem kurtkę i
skierowałem się w stronę samochodu.
- Rosie stanęła jak wryta. Teddy
Michels stała około dziesięciu metrów dalej i rozmawiała nie z
kim innym, jak ze Stevensem. Jasny szlag mnie trafił. Zapomniałem
o bolącej ręce. W Ros też coś wstąpiło i w tym samym momencie
ruszyliśmy w stronę zajętych rozmową znajomych. Stali tyłem do
nas, więc nie mieli szansy nas zauważyć. Zorientowali się
dopiero wtedy, kiedy Ros złapała kobietę za ręce i zaciągnęła
ją w stronę samochodu, a ja kopniakiem pod kolano powaliłem
Stevensa na ziemię.
- Teraz już po tobie, gnido... -
powiedziałem, przytrzymując mężczyznę kolanem.
Spojrzałem na Rosie, która właśnie
wepchnęła oburzoną i wykrzykującą rozmaite przekleństwa
dziennikarkę na tylne siedzenie Vauxhalla.
- Ros, pomóż mi.
- Dziewczyna podbiegła, złapała
Stevensa za kurtkę i postawiła do pionu. Wyjęła mi z pokrowca
kajdanki i zacisnęła je na nadgarstkach mężczyzny. Popchnęła
go do przodu.
- A więc to jest ten nasz
tajemniczy informator... no no no, coś mi się wydaje że czekają
cie spore problemy, Stevens – mruknęła pod nosem, popychając go
tak mocno, że prawie wywrócił się na chodnik – ruszaj się,
nie mam całego wieczoru dla ciebie, padalcu.
Wspólnymi siłami wepchnęliśmy
stawiającego się Stevensa obok Teddy, na tylne siedzenie i
pojechaliśmy prosto na komisariat.
Patrzyłem przez ramię na świeżo
złapaną dwójkę i uśmiechałem się podle. Wiedziałem że go
dorwę. Wiedziałem że dobiorę mu się do skóry.
- Zdradzanie tajemnic służbowych...
zagrożenie bezpieczeństwu śledztwa... wyjawianie tajemnicy o
pobycie świadków... opór przy aresztowaniu... No no, Stevens.
Pójdziesz siedzieć, i to nie na Wyspy Owcze – wyliczałem mu z
mściwą satysfakcją.
- Ja nie wiedziałam że on jest z
policji! Ja nic nie wiedziałam! - lamentowała Teddy Michels. Nagle
straciła całą swoją pyszałkowatość i pewność siebie.
Siedziała na tylnym siedzeniu i trzęsła się ze strachu.
- Zamknij się, wariatko – rzuciła
krótko Ros.
- Chwyciła za radio.
- Dziewiątka, tu Ros. Wiozę wam
dwie paczki. Z jednej się ucieszycie, dajcie szefa na wejście.
Szef na pewno zdziwi się, widząc
Stevensa w kajdankach. Ten jednak nie ustępował.
- Nie było żadnego aresztowania!
To łamanie praw obywatela, nie odczytaliście nam nawet naszych
praw! To bezpodstawne!
- Zamknij mordę, Stevens, i tak się
nie wywiniesz. A swoje prawa dobrze znasz, więc przestań opowiadać
bzdury. Przypomnij sobie kodeks. W ramach jawnej niesubordynacji i
łamania zasad stróża prawa, funkcjonariusz ma prawo zatrzymać
innego policjanta, nawet jeśli ten jest na służbie. A że ty
Stevens, na służbie nie byłeś, nie mamy o czym mówić.
Zamknął się i do samego komisariatu
ani on, ani Teddy nie pisnęli słówka.
Rosie wywlekła Stevensa z samochodu i
trzymając go za kołnierz kurtki wprowadziła go głównym
wejściem. Ponieważ moja ręka wciąż była nie do końca sprawna,
musiałem zająć się Teddy, do której potrzebne było
zdecydowanie mniej siły. Ją też wprowadziłem głównym wejściem.
Tydzień później Stevensowi
postawiono zarzuty ujawniania tajemnic śledztwa, krzywoprzysięstwa,
zagrażania bezpieczeństwu świadków i dodatkowo uwzględniono
moją skargę o niekompetencji i niedopilnowaniu obowiązków
służby. Dwa tygodnie później sąd zatwierdził wyrok i skazał
Stevensa na piętnaście lat więzienia i dożywotni zakaz
wykonywania zawodów w służbie państwa i Jej Królewskiej Mości.
Teddy Michels natomiast została
zwolniona z pracy i oskarżona o współpracę przy ujawnianiu
tajemnic państwowych. Wnioskowaliśmy o pięć lat więzienia.
Sprawa miała odbyć się za miesiąc.
Ja i Rosie tryumfowaliśmy.
Siedziałem w gabinecie czytając
poranne wydanie Times'a, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Weszła Ros i
z uśmiechem na twarzy oznajmiła, że Harry odzyskuje przytomność.
Najwyższy czas! Minęły już prawie dwa tygodnie od pożaru.
Niestety, śledztwo stanęło w martwym punkcie. Morderca przestał
dawać o sobie znać, i mimo że pozwolono chłopakom wrócić do
domów, wciąż pozostawali pod policyjną ochroną.
Rzuciłem gazetę w kąt i zbiegłem na
dół do samochodu. Moja ręka wydobrzała, więc nie potrzebowałem
już szofera. Zawróciłem i spytałem Rosie, czy jedzie ze mną.
Powiedziała że muszę jechać sam, ona ma jakieś ważne sprawy do
załatwienia. Nie upierałem się przy jej towarzystwie, wsiadłem do
samochodu i pojechałem prosto do szpitala. Standardowo, pokazałem
ochronie odznakę i wjechałem windą na piętro, na którym
znajdował się pokój Harry'ego. Wszedłem bez pukania, do czego
przyzwyczaił się już personel szpitala i nikt nie protestował ani
nie próbował mnie wyrzucać. W końcu wszyscy nauczyli się że
jestem policjantem.
Odruchowo rzuciłem okiem na monitory
kontrolujące pracę serca. Wszystko było w porządku. Jedyne, co mi
nie pasowało, to fakt, że Harry wciąż był nieprzytomny.
Potem o mały włos nie dostałem ataku
serca, kiedy chłopak otworzył oczy i wyciągnął ręce w moją
stronę.
- Czas wstawać! - powiedział, z
szerokim uśmiechem.
To, jak wtedy się poczułem, jest nie
do opisania. Uraz kręgosłupa okazał się niezbyt poważny, więc
jego życiu i zdrowiu nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Po
krótkiej rehabilitacji miał znowu normalnie funkcjonować, a to że
będzie chodził, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Oparzenie
na twarzy znikło, pozostawiając jedynie dwie małe blizny. Widząc
leżącego na łóżku i machającego do mnie rękoma chłopaka,
usiadłem na krześle i poczułem, jak płyną mi łzy. Pierwszy raz
coś takiego mnie spotkało. Zdziwiłem się sam sobą.
- Czemu ryczysz? - spytał
zaskoczony chłopak, zbity z tropu moim dziwnym zachowaniem.
Spojrzałem na niego i przypatrywałem się przez dłuższą chwilę.
Stojąca obok pielęgniarka, jakby przeczuwając, co mam zamiar
zrobić, upomniała mnie grzecznie.
- Przypominam, że pacjent jest pod
stałą obserwacją i wciąż nosi kołnierz ortopedyczny.
Uniosła lekko brew, dając mi jasno
do zrozumienia że nie mam prawa dotknąć chłopaka nawet palcem.
Zapewniłem ją że tylko będę tu siedział, jednocześnie
prosząc, aby wyszła, ponieważ muszę przesłuchać świadka. Jak
tylko zamknęły się drzwi, poczułem jak chłopak łapie mnie za
szyje i przyciąga do siebie, dziękując za uratowanie życia.
Tego było dla mnie już za wiele,
kolejny dzieciak który w ten sposób mi dziękuje. Rozkleiłem się
totalnie. Potem byłem zły na siebie, że tak zaangażowałem się
emocjonalnie w tą sprawę, ale to było silniejsze ode mnie, i nie
byłem w stanie z tym walczyć.
- Harry, nawet nie wiesz jak się
cieszę że wszystko już w porządku – powiedziałem, obserwując
jak chłopak wkłada palec pod kołnierz i drapie się po szyi –
ale muszę pogadać z tobą służbowo. Pamiętasz coś z dnia
pożaru? Cokolwiek? Widziałeś kogoś obcego w domu? Może Stevens
z kimś rozmawiał?
Chłopak zmarszczył czoło, próbując
coś sobie przypomnieć.
- Nie wiem, czy to ważne, ale rano
była jakaś kobieta, niby z elektrowni, Stevens ją wpuścił ale
za nią łaził. Sprawdzała coś w kuchni.
Mało brakowało, a udusiłbym się z
wrażenia. Kobieta. Kuchnia. Gaz. Pożar. Wszystko pasowało!
Idealnie!
- Przepraszam, Harry, zaraz powiesz
dalej, ale muszę ściągnąć tu Ros. Ona też pewnie chętnie cie
zobaczy, całego i zdrowego.
Zadzwoniłem do Rosie, obiecała że
przyjedzie za dwadzieścia minut. Nie chciałem przemęczać
Harry'ego, więc żeby nie musiał powtarzać dwa razy, czekajć na
Ros, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Pytał o Zayna, Liama i
Nialla, pytał o postępy w śledztwie. Na wieść o tym, co
przydarzyło się Stevensowi, wybuchnął śmiechem, mówiąc że
dobrze tak idiocie. Potwierdziłem.
- Przyszła Ros i Harry opowiedział nam
o wizycie tajemniczej kobiety. Co było dla nas bardzo istotne,
podał jej dość szczegółowy rysopis. Wysoka, blondynka, długie
pazury, chyba czerwone, ale nie pamiętał dokładnie, ciemno
pomalowane oczy i przyjechała zielonym Renault, raczej nowszym niż
starszym, modelu nie znał. Brzydkie, okrągłe i krótkie. Pasowało
Twingo. Brzydkie, okrągłe, krótkie. Telefonicznie kazałem
znaleźć mi wszystkie zielone Twingo w kraju, których
właścicielami są kobiety. Zbliżaliśmy się do tego, żeby
ustalić tożsamość morderczyni Louisa. Niestety. Co to za problem
przefarbować włosy, obciąć paznokcie i zmyć makijaż. Samochód
też mogła już zmienić. Jedyne, czego nie mogła zmienić w
przeciągu dwóch tygodni, to pieprzyk nad lewym okiem.
Jakim cudem Harry zapamiętał tak
mały szczegół, on sam nie potrafił wytłumaczyć.
Pożegnaliśmy się z Harry'm i
pojechaliśmy do mnie do mieszkania na obiad. Jedliśmy akurat
spaghetti, kiedy zadzwonił telefon Rosie.
- O, Sue dzwoni – powiedziała.
Odebrała telefon i twarz jej stężała.
Zrobiła się poważna i zawzięta. To nie wróżyło nic dobrego.
Rozłączyła rozmowę, jednocześnie wstając.
- Co?! - zdenerwowałem się, widząc
jej zachowanie.
- Chodź. Jedziemy, i to już.
- Dokąd? - dopytywałem się,
ubierając buty i prawie przewracając się o zagięcie dywanu.
- W samochodzie ci powiem.
Zeszliśmy na dół i wsiedliśmy do
jej czarnego Mondeo. Zapiąłem pasy, bo nerwowa Ros za kierownicą
do najbezpieczniejszych zjawisk na świecie zdecydowanie nie należy.
Glock boleśnie gniótł mnie w plecy.
- Horana nie ma.
Zamurowało mnie. To już kolejny
wstrząs w tym dniu, więc nie umarłem chyba tylko przez to, że
nic bardziej nie było w stanie mnie już zaskoczyć.
- Co to znaczy, że Horana nie ma?
Poza tym, nie Horana tylko Nialla.
- Dobra. Nialla nie ma. Zniknął.
Przepadł jak kamień w wodę. Nikt nic nie wie.
- Chryste panie, co to znaczy? Jak to
zniknął?! Przecież miał ochronę. Ros, jeśli robisz mnie w konia,
obiecuje ci że obetnę ci włosy...
- Nie żartuję. Roberts, ten
gliniarz co mu go przydzielili leży nieprzytomny na OIOM-ie z raną
postrzałową głowy.
- Co?!
- Tak. Tak mówi Sue. Że znaleziono
Robertsa na ulicy, gdzieś w okolicy domu Nialla. Ludzie twierdzą
że chłopak wychodził tam rano pobiegać. Tyle zdążyła ustalić
Sue. Więc może Roberts był z nim, nie zdążył zareagować...
Nie. To było nie do pomyślenia. Tak
długo był spokój. Tak wszystko zaczynało się układać. A tu
nagle znika Niall. Pomyślałem, że jeśli on będzie kolejną
ofiarą, zastrzelę się.
- Lubiłem i ceniłem sobie każdego z
członków One Direction. Ale z Niallem łączyła nas jakaś
wyjątkowa więź. Traktował mnie zupełnie inaczej niż Zayna czy
Liama. To on spędzał ze mną najwięcej czasu, to on najczęściej
do mnie dzwonił. Ten mały blondyn z ADHD. A teraz może się
okazać, że już nie żyje. Dreszcz przeszedł mi po plecach na
samą myśl o tym. Złapałem za radio.
- Do wszystkich wolnych jednostek,
do wszystkich wolnych jednostek. Poszukiwany Niall Horan, blondyn,
możliwe że w towarzystwie wysokiej kobiety, prawdopodobnie w
zielonym Twingo. Zatrzymać wszystkimi możliwymi sposobami, nie
uszkodzić chłopaka.
Odwiesiłem radio.
- A tę dziwkę zastrzelić... -
dodałem pod nosem.
Rosie jechała z prędkością
światła. Włączone syreny czyściły drogę przed maską.
- Dokąd jedziemy?
- Jedziemy po Liama i Zayna. W
szpitalu Harry będzie bezpieczny. Ich trzeba zabrać.
Przyznałem jej rację i pochwaliłem
Rosie w duchu. Dzielna dziewczyna.
Dotarliśmy pod dom, w którym
zatrzymali się Zayn i Liam. Pod płotem stał radiowóz. Wysiadłem
z auta, zaplątując się w pasy bezpieczeństwa i przeklinając pod
nosem ten piekielny wynalazek. Rozejrzałem się po ulicy, była
zupełnie pusta, nie licząc policjanta uważnie rozglądając się
wokół. W tym momencie z domu inny funkcjonariusz wyprowadził
chłopaków i skierował ich prosto do radiowozu.
- Wieziemy ich na komisariat, rozkaz
dyspozytorni – zwrócił się do mnie jeden z policjantów.
Bardzo dobry pomysł. Pomyślałem że
to na pewno zasługa Christiny i obiecałem sobie, że zaproszę ją
na kolację do Ivy, jak będzie po wszystkim. Ruszyliśmy za
radiowozem, trzymając się za nim aż pod samo wejście na komendę.
- Ros, zajmij się nimi, proszę
cie, ja idę na konferencję. Jak będę coś wiedział, od razu cie
powiadomię, zgoda?
- Dobra, leć. Wołaj przez telefon!
Wbiegłem po schodach i skierowałem
się wprost do sali konferencyjnej. Siedział już tam cały zespół
operacyjny, był nawet szef. Czyli będzie dobrze. Jeśli szef się
zjawił, mamy do dyspozycji wszystko co nam się podoba.
- Czekaliśmy na ciebie – odezwała
się Janett, siedząca przy oknie.
- Wiem, już jestem, eskortowaliśmy
z Ros pozostałych chłopaków.
- Gdzie są teraz? - zapytał szef.
- Tutaj, na komendzie.
- Bardzo dobrze. - teraz zwrócił
się do całego zespołu – Słuchajcie. Jest gorąco. Nie ukrywam,
że szanse na to że dzieciak wciąż żyje, są niewielkie...
Wzdrygnąłem się na dźwięk tych
słów. Na pewno żyje i na pewno zdążymy mu pomóc.
- … ale zrobimy wszystko, żeby go
znaleźć. Maxxie, co wiesz i co może być nam przydatne?
- Kobieta, około dwudziestu do
trzydziestu lat. Ostatnio widziana jako blondynka...
Zatkało mnie i urwałem w pół
zdania. Wyrżnąłem się z całej siły w czoło. No tak!
- Co jest? - spytał szef.
- Stevens! Stevens! Ten bydlak może
coś wiedzieć! Niech ktoś go sprawdzi!
Szef skinął głową na Sue, które
bez słowa zniknęła za drzwiami.
- Mów dalej, Stevensa sprawdzi Sue.
Opanowałem emocje i rozwścieczenie
spowodowane Stevensem zajął miejsce niepokój o Nialla.
- Kobieta, wiek dwadzieścia do
trzydziestu, ostatnio widziana jako blondynka, zwolenniczka mocnego
makijażu, prawdopodobnie jeździ zielonym Renault Twingo. Nad okiem
pieprzyk.
- Którym? - spytała Janett,
zupełnie szczerze.
Zdenerwowałem się okropnie.
- A czy to ważne?! Łapać mi
wszystkie z pieprzykami nad okiem, nie ważne nad którym! Wszystkie
wyłapać i zamknąć, nawet jak nie będzie z nimi Horana.
- Uspokój się – powiedział szef
stanowczo.
Emocje we mnie kipiały, ale karcący
ton szefa zmusił mnie do uspokojenia się.
Nagle do pokoju wpadła Christie,
zaaferowana jak nigdy dotąd.
- Szefie! Jakaś kobieta dzwoni,
mówi że wie co z tym dzieciakiem!
- Łącz natychmiast – polecił
mężczyzna siedzącemu przy centralce telefonicznej Samowi.
Wszyscy wlepili wzrok w duży głośnik
zamontowany na środku stołu. Najpierw słychać było tylko szum.
- Wszyscy cisza. Ja mówię –
powiedział twardo szef. Pokiwaliśmy głowami.
Z głośnika dało się słyszeć
dźwięk nadchodzącego połączenia i w końcu odezwał się w nim
niski, kobiecy głos.
- Wiem że wszyscy mnie słuchają.
Ale rozmawiać będę tylko z Right'em. Jest tam?
Wbiło mnie w fotel. Nigdy jeszcze nie
byłem negocjatorem. Nie wiem jak to się robi. A co, jeśli przeze
mnie Niall straci życie..?
Szef machnął ręką, dając mi znać
że mam wolną rękę. Widziałem, jak Sam stara się namierzyć
sygnał i miejsce, z którego nadeszło połączenie. Potrzeba było
na to około dwóch minut. Muszę grać na czas.
- Jestem.
- Ooooh, śledczy Right –
powiedział głos z wybitnie odrażającym i lubieżnym zadowoleniem
– mam tu kogoś, kto za panem tęskni. Taki słodki blondynek...
Aż szkoda, żeby się trochę... przypiekł.
Dostałem ataku wściekłości.
- Posłuchaj mnie, kurwo. Jeśli
cokolwiek stanie się temu chłopakowi, przewrócę całą Anglię
żeby cie znaleźć...
- Spokojnie, Maxxie... - kontynuował
głos. Pół minuty do namierzenia sygnału – nie znajdziesz mnie.
I to też nie powód, żeby używać takich brzydkich słów. Nie
jestem terrorystką...
- Mam sygnał – szepnął Sam.
Zwróciłem się w stronę mikrofonu.
- Nie wiem czego chcesz. Dostaniesz
to. Co z chłopakiem?
W głośniku usłyszeliśmy jakieś
szamotanie i głuche jęknięcie. Dźwięk dartego materiału, jakby
gdzieś w pobliżu jej słuchawki.
- Maxxie... - to był Niall. Nogi
się pode mną ugięły i zrobiło mi się słabo. Do pokoju wpadła
nagle Ross. W głośniku rozległ się znów ten lubieżny śmiech.
Połączenie zostało przerwane.
Chryste panie. Siedziałem otępiały
na fotelu i czułem jak na przemian robi mi się raz zimno, raz
gorąco. On żyje. Nie wiem czy nic mu nie jest, ale żyje. Złapałem
szklankę stojącą na stole i wypiłem jej zawartość jednym
łykiem. Lekko mnie to otrzeźwiło.
- Co ona powiedziała na końcu? Że
co nie jest? - spytała Sue.
- Sam, przewiń rozmowę.
- „... to też nie powód, żeby
używać takich brzydkich słów. Nie jestem terrorystką...”
- Gdzieś to już słyszałam... gdzie
ja to słyszałam... - zastanawiała się głośno Rosie.
Nagle mnie olśniło. No tak! Teddy
Michels! Ta wredna dziennikarka z Bravo! Rozprawę ma dopiero za dwa
tygodnie, teraz jeszcze cieszy się wolnością.
- To ta suka z gazety... -
powiedziałem nieprzytomnie.
- Co?
- Teddy Michels. Ta od Stevensa.
- No właśnie! - wrzasnęła
histerycznie Rosie, łapiąc się za głowę. - czemu nikt jej nie
zamknął?! Przecież to przestępca!
Wszyscy spojrzeli na szefa.
- Zły stan zdrowia. Wykpiła się
do momentu rozprawy.
Chryste panie. Znowu zrobiło mi się
słabo.
- Gdzie ona jest? Skąd to dzwoniło?
- zwróciłem się do Sama.
- Manchester. Daleko.
Boże. Taki kawał drogi. Jak ta
idiotka dała radę wywieźć Nialla tak daleko w tak krótkim
czasie? Powietrzem frunęła, czy jak? Fruwanie...!
- Śmigłowiec. Natychmiast jest
potrzebny śmigłowiec. Sam, masz dokładną lokalizację?
- Tak, adres przesyłam już ich
policji.
- NIE! - wrzasnąłem. Wszyscy
spojrzeli na mnie dziwnie.
Ich miejscowa policja to ostatnie czego
nam trzeba. Narobią hałasu, spłoszą ją, ta spanikuje i zabije
Nialla. Na to nie mogłem pozwolić.
- Żadnych miejscowych. Musimy to
szybko rozegrać, bez hałasu. Po cichu.
Wdrapałem się po stopniach do
śmigłowca, który huczał wirnikiem na lądowisku obok komendy.
Kamizelka kuloodporna krępowała mi swobodę ruchów. Kilkanaście
metrów od helikoptera stała Ros. Nie pozwoliłem jej lecieć ze
mną. Na pokład wziąłem tylko snajpera z jednostki
antyterrorystycznej. Ta mała, ale szybka maszyna nie miała miejsca
dla czterech osób. Pilot i dwóch pasażerów stanowił komplet.
Rosie miała dotrzeć na miejsce dużym śmigłowcem, który leciał
do nas z bazy wojskowej w na zachodzie kraju. Pomachałem jej,
układając na kolanach Heckler&Kocha. Snajper obok trzymał
między nogami twardą walizkę z karabinem wyborowym. Patrzyłem na
Ros, kiedy maszyna odrywała się od lądowiska.
„Wrócę z Niallem. Obiecuję” -
pomyślałem, kiedy śmigłowiec zrobił zwrot i skierował się do
Manchesteru. Modliłem się, żebyśmy nie dotarli na miejsce za
późno. Zauważyłem, jak z parkingu wyjeżdżają radiowozy i
ciężarówka z antyterrorystycznej. Pomyślałem, że musi się
udać. Że uratujemy chłopaka.
Śmigłowiec zniżył lot. Byliśmy już
nad Manchesterem, kiedy w radio odezwał się pilot.
- Podlecę najbliżej jak się da.
Ale i tak co najmniej pół kilometra macie na piechotę.
- Zrozumiałem.
Maszyna gładko usiadła na łące, za
którą rozciągał się ciemny las. Za tym lasem znajdował się
dom, w którym ta suka trzymała Horana. Poczułem nagły przypływ
adrenaliny i wiedziałem, że mi się uda. Wyskoczyłem ze śmigłowca,
z drugiej strony wysiadł snajper. Maszyna odleciała, najpierw nisko
nad ziemią a potem wzniosła się w górę i zniknęła za chmurami.
Spojrzałem na snajpera. Był ode mnie
co najmniej dwadzieścia lat starszy. Patrzył na mnie oczami pełnymi
zrozumienia. Uśmiechnął się delikatnie.
- To ważne dla ciebie, prawda?
Pokiwałem głową, nic nie mówiąc.
- Poradzimy sobie. Odzyskamy
chłopaka.
Podałem mu rękę.
Odbezpieczyłem broń i sprawdziłem
ułożenie kamizelki kuloodpornej. Wszystko było idealnie.
Usłyszałem cichy dźwięk silnika i
po chwili obok nas zatrzymał się terenowy radiowóz z Manchesteru.
Zdziwiłem się, kiedy ze środka, oprócz dwóch policjantów w
kamizelkach i bronią automatyczną wysiadła Margaret Wilson.
Poczułem się lepiej, widząc znajomą twarz, ale wciąż nie
wiedziałem co ona tu robi. Wyjęła z kabury na udzie potężnego
Glocka.
- Mówiłeś że to dobra broń. W
końcu się przekonam.
- Marge, co ty tu robisz? To nie
jest wasza akcja... Kto wam powiedział?
Margaret uśmiechnęła się figlarnie.
- Myślisz że nie mam komórki?
Rosie zadzwoniła zaraz po waszym starcie. Jesteśmy tutaj
prywatnie. To jest Jimm a to Edward. Moi najlepsi ludzie. Pomożemy
wam, póki nie dojadą wasi. Jaka jest sprawa?
Spojrzałem na Marge i dwóch
funkcjonariuszy. Narażają własne życie dla sprawy, dla której
tak naprawdę nie muszą. To się nazywa policjant. Broni, nawet
wtedy kiedy nie musi. Poczułem ogromną dumę z Marge i jej
przyjaciół.
Szybko wyjaśniłem o co chodzi.
Słuchali w dużym skupieniu, często kiwając głowami na
potwierdzenie moich słów.
- ... no i... Nie wiemy czy on
jeszcze żyje. - zakończyłem małą odprawę nieco kulawo.
- Żyje, zobaczysz – powiedział
Jimm, waląc mnie w plecy tak mocno, że aż pochyliłem się do
przodu.
- Idziemy, nie ma co tracić czasu.
Wy w lewo, ja lasem – powiedział mój snajper.
Rozdzieliliśmy się. Trzymając się
nisko nad ziemią, obeszliśmy las, w którym jak duch rozpłynął
się strzelec wyborowy. Chowając się w wysokiej trawie, wyjrzałem
zza pnia potężnego dębu. Moim oczom ukazał się obrazek jak z
pocztówki. Mały wiejski domek, stodoła, płot i kilka dużych
drzew, a to wszystko otoczone niskim, kamiennym murem. Wszystko
skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Gdyby nie sytuacja, w
jakiej się znaleźliśmy, chętnie zatrzymałbym się tutaj na
weekend. W oddali, z prawej strony zauważyłem małe, czerwone
światełko. Snajper był na pozycji. Spojrzałem na Marge, Jimma i
Edwarda. W stu procentach skupieni na zadaniu. Podziękowałem im
skinieniem głowy i dałem znak. Ruszyliśmy w stronę domu, kryjąc
się pod osłoną krzaków, płotków i sterczących z ziemi,
samotnych pni. Pojedynczo, jeden za drugim dostaliśmy się do
stodoły, osłaniani przez ukrytego w gęstym lesie snajpera.
Za domem dostrzegłem upiorne, zielone
Twingo. Byłem pewny, że to tutaj. Trochę zbyt lekkomyślnie
wystawiłem głowę zza drzwi stodoły. Wtedy wszystko się zaczęło.
Rozległ się głośny huk, a ułamki
sekund później, deski, z których zrobione były drzwi, rozprysnęły
się na setki kawałków.
- Strzela szmata! - wyrwało mi się.
Teraz już nie było sensu siedzieć cicho. Szyby w domu przestały
istnieć, kiedy nasz snajper przykrył je ogniem.
Spojrzałem na pozostałości drzwi, za
którymi się chowaliśmy. Jakiś duży kaliber. Zbyt duży jak na
kobietę. Nie jest sama!
- Ktoś tam jest, oprócz Horana i
tej baby. Facet. Miejcie oczy szeroko otwarte. Ja przodem.
Marge kiwnęła głową i zawróciła,
żeby obejść stodołę wokół. Ruszyłem z nią. Jimm i Edward
przykryli budynek i samochód serią z automatów. W gładkiej,
zielonej karoserii Twingo pojawiło się kilkadziesiąt dziur.
Wysunąłem się przed Marge.
„Musimy dostać się do środka, to jest konieczność.”
„Musimy dostać się do środka, to jest konieczność.”
Jeśli trzyma chłopaka tutaj, musi być
w domu. Przypomniała mi się piwnica, w której znaleźliśmy Louisa
i zrobiło mi się niedobrze.
- Marge, w tych domach są piwnice?
- Są, wyłożone drewnem, dlacze...
O Chryste. Pospieszmy się.
Nie musiała mi dwa razy tego
powtarzać. Niosące się echem strzały tylko mnie napędzały.
Trzymając broń przyłożoną do ramienia, przebiegłem przez
podwórko, chowając się za osłoniętym winklem. Ułamki sekund
później w szczyt domu, za którym się chowałem, wbiło się kilka
pocisków, rozpryskując wokół tynk i odłamki cegieł.
„Chryste, ile ich tu musi być?! Suka
ma prywatną armię...?”
Marge pomachała mi ręką. Otworzyła
ogień w stronę, z której padły strzały wymierzone we mnie.
Osłaniając mnie, dawała mi szansę na podejście bliżej.
Usłyszałem warkot kilku silników, i w przerwie między domem a
stodołą dostrzegłem dwa terenowe radiowozy i naszą ciężarówkę
czarnych. Podbiegłem do stalowej klapy osłaniającej zsyp na węgiel
i używając jej jako osłony, wyszarpnąłem krótkofalówkę.
- Ros, jesteś? Ros!
- Jestem, Max, co jest? Tu jest
jakaś regularna wojna!
W tym momencie w klapę uderzyły trzy
pociski, przebijając ją na wylot. Poleciałem na ścianę, upadając
i wypuszczając z ręki radio.
- Max! Maxxie! Odezwij się!
Pozbierałem się w miarę szybko.
Kamizelka kuloodporna spełniła swoje zadanie. Obiecałem sobie że
po akcji, jeśli przeżyję, wyjmę te pociski i sprawdzę, czym
chcieli mnie zabić.
- Jestem Rosie. Daj śmigłowiec,
sami nie damy rady, nie wiem ilu ich tam jest. Niech czarni walą od
frontu, tyłem nie zajdą. Ruchy, bez odbioru.
Rzuciłem radio w kąt, tylko mi
przeszkadzało. Co miałem powiedzieć, powiedziałem. Rozległ się
dźwięk kolejnej serii, i na głowę posypał mi się tynk.
„Zabiją mnie tutaj. Zginę, a
młodego nie wyciągnę...”
To dodało mi sił. Stwierdziłem że
mogę zginąć, ale robiąc coś, a nie chowając się jak szczur.
Edward i Jimm wciąż ostrzeliwali budynek ze stodoły. W przejściu
zauważyłem kilku policjantów z antyterrorystycznej. Teraz mam
szansę.
Jeśli ci debile tutaj mają coś w
głowie, zajmą się większą grupą niż pojedynczym gliniarzem.
Ruszyłem do przodu, schylając głową przed ewentualnymi pociskami.
Dotarłem do drzwi.
„Teraz, albo nigdy...”
I w tym momencie przez drzwi przebił
się pocisk ze strzelby, pewnie myśliwskiej, robiąc w nich dziurę
średnicy pół metra. Gdybym stał na wprost, nawet kamizelka
niewiele by mi pomogła. Na głowie jej nie miałem, a dziura była
akurat na wysokości mojej szyi. Podziękowałem Bogu w myślach i
delikatnie złapałem za klamkę.
Strzały z mojej strony ucichły.
Już chciałem otworzyć drzwi, kiedy
ktoś pchnął je od wewnątrz. Szybko cofnąłem rękę, nie chcąc
zdradzać swojej pozycji. Serce podeszło mi do gardła, kiedy minęła
mnie ta podła szmata, trzymająca Nialla przed sobą jak tarczę,
przystawiając mu rewolwer do głowy. Ruszyłem się delikatnie,
zajmując pozycję do strzału, ale nie zauważyłem pustego,
wiklinowego kosza, który leżał za mną. Nadepnąłem na niego,
rozległ się trzask i kobieta odwróciła się w moją stronę z
szaleństwem na twarzy. Cudem chyba nie nacisnęła spustu.
Spojrzałem na chłopaka. Był
przerażony i brudny. Na policzkach pokrytych kurzem widać było
ślady po łzach. Zamarłem. Co ja mam teraz zrobić...
- Rozwalę go! - wrzasnęła
kobieta, patrząc mi w oczy i mocniej dociskając lufę małego
rewolweru do skroni Horana – rozwalę go jak kaczkę!
Podniosłem broń jedną ręką,
zdejmując palec ze spustu. Standardowa procedura.
- Odkładam broń! - powiedziałem
stanowczo, lecz łagodnie.
Zrobić wszystko, żeby nie zdenerwować
przeciwnika i nie narażać zakładnika.
Kobieta mocniej przycisnęła ramię do
szyi Nialla. Widać było, że zaczyna mu się ciężko oddychać.
Zacisnął palce na jej przedramieniu, ale to nie dało żadnego
efektu.
- Zabiję... Zabiję go... wynoś
się stąd! - charczała kobieta, pryskając śliną z ust.
Położyłem broń na ziemi. Stałem
przed nią z rozłożonymi w boki rękoma. Mogła załatwić i mnie,
i Nialla. Wystarczyły dwa celne strzały. Na szczęście wciąż się
wahała.
Na nogawce jasnych spodni chłopaka
dostrzegłem plamę krwi. Ta suka już mu coś zrobiła.
Zagotowało się we mnie, ale
opanowałem się. Musiałem być spokojny.
- Czego chcesz? - spytałem.
- Wiesz czego nienawidzę...? -
spytała kobieta spokojnym już głosem – Nienawidzę tych
bachorów. Każdy jest teraz gwiazdą. Każdy zarabia miliony. A my?
Gdzie jest miejsce dla nas? Ty tego nie zrozumiesz, jesteś młody,
tak samo jak ci gówniarze tutaj... Ale to się skończy. Rozwalę
was wszystkich.
Z przerażeniem patrzyłem, jak kobieta
odciąga kurek rewolweru. Niall zacisął powieki.
„To już koniec... zawiodłem”
- Dziękuję... - odczytałem z
ruchu warg chłopaka.
„Przepraszam, że ci nie pomogłem”
- A wiesz czego jeszcze nienawidzę?
- kontynuowała Teddy – Irlandczyków. Tych zielonych karłów.
Okradli nasz kraj... Co z ciebie za Anglik? Bronisz Irlandczyka?
Zdrajca!
Usłyszałem szczęk zamka jakiejś
starej broni na wysokości mojego ucha. Spojrzałem lekko w lewo.
Obok mnie stał mężczyzna, około pięćdziesięciu lat i celował
prosto w moją głowę ze starego obrzyna. Potężna strzelba z dwoma
lufami wycelowana prosto w moją skroń. Zamknąłem oczy.
„Zginę razem z nim. Życie za życie”
Nagle rozległ się głośny, inny niż
wszystkie dotychczas, huk. Rozejrzałem się. Wokół głowy Nialla
pojawiła się czerwona mgiełka.
„Jezu, nie..!”
Kobieta ciężko zwaliła się na
ziemię, zamierając bez ruchu. Chłopak upadł na kolana.
Przypomniałem sobie o mężczyźnie,
który stał obok. Zauważyłem jak lufa strzelby lekko opada. Stary
widocznie był zaskoczony tym, że kobieta padła martwa. Szybkim
ruchem ręki wytrąciłem mu broń z dłoni, przykładając mu ją do
gardła.
Myślałem że to już koniec.
Nie zablokowałem jednak drugiej ręki
mężczyzny. W ostatnich promieniach słońca zauważyłem błysk
ostrza które wznosiło się w stronę mojej twarzy. Pociągnąłem
za spust. Obrzyn wypalił z potężnym hukiem, obryzgując mi twarz
krwią.
„Znowu zabiłem człowieka...
musiałem. Musiałem go zabić...”
Wszystko momentalnie ucichło. Kurz
opadł, od strony stodoły biegła Marge, Jimm i kulejący Edward.
Widocznie oberwał.
Stałem nieruchomo, chłonąc spokój.
Wciąż ściskałem w ręku strzelbę, której lufy jeszcze dymiły.
Marge zatrzymała się w pół kroku, patrząc na mnie. Poczułem,
jak krew mężczyzny ścieka mi po szyi. Przeniosłem wzrok na
Horana, który wstał i patrzył na mnie nieprzytomnym wzorkiem.
Upuściłem strzelbę, wyprany z jakichkolwiek uczuć i sił.
Chłopak ruszył wolnym krokiem w moją
stronę. Po chwili zaczął biec i rzucił się na mnie, obejmując
mnie i wybuchając płaczem.
Nie przeszkadzał mi ból w klatce
piersiowej. Mimo kamizelki, siła uderzeniowa zrobiła swoje i pewnie
ze dwa żebra mi pękły. Mimo to objąłem Nialla, położyłem mu
dłoń na włosach.
- Już. Koniec.
Spojrzał na mnie przeraźliwie
niebieskimi oczami.
Dziękuję... ja... ja nie wiem co
mam mówić...
Uśmiechnąłem się i wtuliłem twarz
w jego jasne włosy.
- Nic nie mów. Chodź, jedziemy do
domu...
Prowadząc chłopaka pod ramię,
minąłem ludzi z antyterrorystycznej. Obok stała zapłakana Ros.
Wszyscy patrzyli na mnie i Nialla, milcząc. Nagle ktoś zaczął bić
brawo. Spojrzałem przez ramię. To Marge. Do niej dołączył Jimm i
krzywiący się Edward. Czarni dołączyli. Rosie, skacząca na
murku, zapłakana, śmiała się i machała do mnie ręką.
„To nie dla mnie... to nie ja jestem
bohaterem...”
Odwróciłem się, pociągając za sobą
Horana. Podniósł głowę, i spojrzał po wszystkich.
- Widzisz? To dla ciebie. -
powiedziałem cicho.
Poczułem jak chłopak zaciska dłoń
na moich plecach.
- Wracajmy do domu... - powiedział,
uśmiechając się blado.
Nie czekając na nikogo, wsiadłem do
pierwszego napotkanego radiowozu. Wrzuciłem bieg i w ciszy ruszyłem
przez pole. Dojechałem do głównej drogi, włączyłem sygnały,
jednak bez syren. Niall spał na siedzeniu obok. Nie chciałem go
budzić. Spojrzałem na tego dzielnego dzieciaka, który przeszedł
więcej niż niejeden dorosły przejdzie przez całe swoje życie.
Nie zazdrościłem mu.
Spojrzałem we wsteczne lusterko. Za
mną pędziło czarne Mondeo, a zza kierownicy machała do mnie
Rosie. Jej też nic nie jest. To najważniejsze.
Pierwszym, co zrobiłem po dojechaniu
do Londynu, było złożenie broni i odznaki na biurku szefa. Niall,
słaniając się na nogach, stał koło mnie.
- Dziękuje szefie. Ale ja już się
nawojowałem. Czas dać innym szansę...
Odwracając się, spojrzałem w okno
gabinetu. Czarny Londyn czekał na powrót Nialla do domu.
Zapukałem do drzwi. Gwałtownie się
otworzyły i zobaczyłem twarz Liama. Nie wiedział, że Niall śpi w
samochodzie.
Widziałem, jak brązowe oczy
rozszerzają się na mój widok. Byłem brudny, zakurzony i cały we
krwi. Nie zdążyłem się nawet umyć, chciałem przywieźć Horana
do domu. Oczy Liama wypełniły się łzami. Uśmiechnąłem się
krzywo, opierając o framugę. Kiwnąłem głową do tyłu. Liam
spojrzał na moje auto i jego oczy wypełnił potężny blask. Rzucił
się na szare volvo, ciągnąc za klamkę. Pstryknąłem pilotem i
drzwi otworzyły się nagle, a Payne poleciał na plecy, zdziwiony
zaistniałą sytuacją. Niall otworzył oczy.
Na widok rozpłaszczonego na ziemi
Liama wyskoczył z auta i rzucił się na niego, płacząc z radości.
- Zayn, zejdź... - próbowałem
krzyknąć, ale wydałem z siebie tylko dziwne charknięcie. Nie
miałem już siły krzyczeć.
Mimo to Malik usłyszał i zobaczyłem
jego zaspaną twarz. Na mój widok przeraził się, ale widząc
kotłowaninę na ścieżce, rzucił się na przyjaciół. Zaraz zanim
wykuśtykał Harry, wciąż w kołnierzu. Spojrzał na mnie, potem na
swoich „braci” w ogrodzie i uśmiechnął się. Spojrzałem w
niebo.
- Widzisz Lou? Obiecałem ci że nic
im się nie stanie... I chyba dotrzymałem słowa.
Poczułem jak ciekną mi łzy. Zmywały
kurz, brud i krew z moich policzków. Harry oparł głowę na moim
ramieniu.
- Dotrzymałeś. Jak anioł stróż...
- mruknął Harry, wciąż obserwując przyjaciół.
Ruszyłem do samochodu, mijając
zapłakanych przyjaciół, brudnych od ziemi i trawy. Uśmiechnąłem
się, włączyłem silnik i wróciłem do domu.
KONIEC.
Cudowne - czytałam to ponad godzinę ale naprawdę warto było :) Jesteś cudownym pisarzem - a twoje opowiadania - zarówno 1 jak i 2 są niesamowite i jedyne w swoim rodzaju. Trzymaj tak dalej,
OdpowiedzUsuńOla :)
Jezu..
OdpowiedzUsuńZajebiste ! Na końcu płakałam *_*
Świetnie piszesz, mam nadzieje że nie przestaniesz :))
nie umiem skomentować twoich opowiadań, pierwszego też nie potrafiłam. po prostu najlepsze opowiadania jakie czytałam, bez miłości dziewczyna-członek 1D. przyjaźń. pisz dalej, czekam tylko na następne.
OdpowiedzUsuńCzemu akurat Loui ? ;( śliczne opowiadanie,ledwo łzy powstrzymałam.
OdpowiedzUsuńGenialne !
OdpowiedzUsuńAle dlaczego Louis; (
Nie trzebabylo go usmiercac ; (
Masz talent !
Te dopracowane sczególy i to wszystko..
No po prostu brak slów ; ]
Niesamowite, najlepsze opowiadanie jakie kiedykolwiek czytalam. Powinnas zostac pisarka :)
OdpowiedzUsuńTo powinna być książka *__* Najfajniejsze jakie czytałam <3 Zapraszam do mnie http://zamachowiec-zayn.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń