czwartek, 15 marca 2012

"Wilgoć w piwnicy" part 2.


(Siedziałem nad tym do 7 rano. Stwierdziłem że skończę to pisać za wszelką cenę. No i skończyłen. Thriller psychologiczny o One Direction - tego jeszcze nie było.... Miłego czytania, Maciej M)



[...]
W końcu tak najłatwiej było zidentyfikować zwłoki.
- Wrzuć to w wyszukiwanie, ja zobaczę czym tego biedaka pocięli. Może coś znajdę.
Szczerze mówiąc, bardzo w to wątpiłem. Tak nadpalone zwłoki nie dawały szans na identyfikację jakichkolwiek znaków czy śladów.
- Piłą, a czym innym? Przeciąć kręgosłup wcale nie jest tak łatwo... - mruczała Rosie znad klawiatury w którą klepała zawzięcie.
- Samurajski miecz... gilotyna... ewentualnie siekiera...
- Widziałeś gdzieś tam samurajski miecz?! Albo gilotynę?!
- Ok. Gilotyny nie. Ale miecz morderca mógł wynieść. O ile...
Lokalizator zabrzęczał oznajmiając koniec wyszukiwania. Rzuciłem się do ekranu potrącając nogą szafkę z narzędziami chirurgicznymi. Skalpele i inne przyrządy zadzwoniły w szklanych pojemnikach.
- Prawie dziewięćdziesiąt sześć procent zgodności... - powiedziała smutno Rosie.
- Mamy go. Chryste. Przecież to będzie koniec świata.
- Co robimy? Jest czwarta rano.
- Nie wiem. Idziemy się napić kawy?
Wyszliśmy na korytarz, w przejściu zdejmując rękawiczki i wrzucając je do pojemnika na odpady medyczne. Pstryknąłem ekspresem, zaszumiało a w powietrzy rozniósł się zapach świeżej kawy. Rosie usiadła na plastikowym krześle, które zatrzeszczało ze starości. Cóż, wyposażenie i stan budynku nie były pierwszej młodości. Wcisnąłem jej w ręce filiżankę kawy i ziewnąłem potężnie.
- Wiesz, że taka zgodność to jasny dowód. Mamy tożsamość.
- Ale może coś... coś się pomieszało? - spytała Rosie, podnosząc na mnie wzrok. Nie potrafiłem rozszyfrować tego spojrzenia.
- Co? Rosie, sama wiesz jak dokładne są te wyniki. Nie ma szans żeby nastąpiła pomyłka.
- No tak... Ale możemy jeszcze coś sprawdzić?
- Chcesz badać szkielet? Oczyszczanie kości trochę potrwa. No chyba że chcesz to zrobić kwasem, ale istnieje ryzyko uszkodzenia struktur kostnych. I szlag trafi wszystko.
- Masz rację. Nie wiem czemu tak się zachowuje, przepraszam.
Dziewczyna wyglądała na przygnębioną. Podrapała się po przedramieniu.
- Maxxie, proszę cie, skończysz to sam? Chciałabym wrócić do domu. Przepraszam, ale... nie dam rady już dzisiaj nic zrobić. Dasz radę?
- Jasne, zostało mi tylko wypisać raporty i sprawozdania. Załatwię to w godzinę. Resztę załatwią gryzipiórki.
Gryzipiórkami określaliśmy wszelkiego rodzaju stażystów, praktykantów i niższy personel. Najczęściej to oni odwalali czarną robotę.
Rosie wstała, zdejmując kitel. Powiesiła go na wieszaku, wzięła kurtkę i ruszyła w stronę wyjścia. Patrzyłem na podeszwy jej butów tak długo aż zniknęły za drzwiami, a wtedy powlokłem się na powrót do laboratorium. Papierki. To jest to czego w tej pracy nienawidziłem najbardziej.




- Narzędzie zbrodni wciąż nie jest znane. Stan zwłok nie pozwala na określenie go. Morderca wiedział co robi, podpalając zwłoki. I wiedział jak to zrobić. Podejrzewam że to ostra piła do metalu lub zwykła siekiera. Na tą ostatnią wskazywałoby ukośne przecięcie kręgosłupa.
- Rąbał na ślepo...
Siedzieliśmy z Rosie w gabinecie prokuratora w towarzystwie naszego szefa i adwokata rodziny Tomlinsonów. Nikt nie został jeszcze powiadomiony z wyjątkiem wcześniej wspomnianego adwokata. A raczej szalenie atrakcyjnej pani adwokat, która mimo pewnej czterdziestki na karku, wyglądała co najwyżej na trzydzieści. Takich spotkań i ja, i Rosie przeszliśmy już kilkadziesiąt. Przeważnie była z nami rodzina, bo większość przypadków nie budzi tylu wątpliwości co ten konkretny.
Pani adwokat wyraźnie była zniesmaczona zdjęciami, które leżały przed nami na szklanym blacie stołu. Przedstawiały zwłoki w stanie znalezienia ich w piwnicy, potem dość makabryczne zbliżenia nadpalonych tkanek a na końcu oczyszczony szkielet. Oczyszczenie kości dało nam stuprocentową pewność co do tożsamości ofiary. Złamanie na kości piszczelowej idealnie zgadzało się z historią lekarską Tomlinsona.
- Przepraszam, ale ja nie jestem w temacie – odezwała się cicho Rosie, wciąż dziwnie smutna – ale jak macie zamiar powiedzieć rodzinie co się stało? Jego przyjaciołom? Światu?
Pani adwokat wyraźnie nie chciała odpowiadać na to pytanie. Widać to było po jej spojrzeniu i postawie. Kobieta w końcu zebrała się w sobie.
- Najpierw powiadomimy rodzinę, zresztą telefon wykonam zaraz po spotkaniu. Rodzina zdecyduje, co dalej. Przyjaciele z zespołu i cały zarząd firmy nagraniowej dowie się później. Opinia publiczna w końcu zrozumie co się stało, ale uważam że sami nie powinniśmy niczego podawać do mediów.
- Pani widziała co dzieje się w sieci? - mruknąłem niezbyt uprzejmie, bawiąc się odznaką.
- Proszę? - adwokat spojrzała na mnie.
- Czy widziała pani jak sieć trzęsie się od plotek i przypuszczeń. Ludzie spekulują co stało się z denatem. Sama doskonale pani wie, jak zgubna jest ludzka ciekawość. W końcu wszystko wyjdzie na światło dzienne, a wtedy ani na pani, ani na nas, ani na rodzinie, ludzie nie zostawią suchej nitki.
- Co proponujesz? - zwrócił się do mnie szef, patrząc uważnie.
- Ja nie mam tu nic do gadania, badam zwłoki, nie jestem rzecznikiem prasowym. Ale mimo wszystko wystosował bym notkę prasową. Możemy zrobić konferencję. Powinniśmy. - uzupełniłem, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Szef spojrzał w okno. Natomiast pani adwokat nie wyglądała na zadowoloną naszymi pomysłami.
- Przykro mi, ale nie macie prawa do takich wystąpień bez zgody mojej i rodziny. To podlega pod paragraf, jeśli rodzina...
- Droga pani – przerwał jej szef, lekko zdenerwowany – doskonale znamy prawo, sami je stanowimy i egzekwujemy. Nie musi pani nam mówić co nam wolno, a czego nie wolno.
Ja wolałem się nie wtrącać. Rosie wciąż milczała, wpatrując się w czubki swoich butów.
- Panie prokuratorze? Zna pan nasze stanowisko. I stanowisko tej pani – szef wskazał gestem na adwokat – jakie decyzje?
Prokurator był sztywnym i do bólu profesjonalnym człowiekiem. Widać było że wie co robi.
- Pani jest psychologiem policyjnym, zgadza się? - zwrócił się do Rosie.
- Tak, panie prokuratorze.
- Droga pani Smith – tym razem spojrzał na panią adwokat – proszę natychmiast wezwać tutaj rodzinę, z naszych informacji wynika że są w Londynie. Mamy opiekę psychologa, są to więc odpowiednie warunki żeby rodzina zapoznała się z sytuacją. Zapewne dotarcie tutaj zajmie im trochę czasu, zatem zapraszam na przerwę.


Wstaliśmy i wyszliśmy na korytarz.
- Nie lubię tej baby... - mruknęła Rosie, wskazując na adwokata.
Kobieta drżącymi rękoma szukała czegoś w telefonie. Znalazła, przyłożyła aparat do ucha i odwróciła się do nas plecami, podchodząc do okna. Nie słyszałem co mówiła.
- Zdenerwowana jest. Spójrz na nią.
- A ty byś nie była?
- Owszem. Ale ktoś, kto jest adwokatem powinien trzymać nerwy na wodzy. I tak jej nie lubię.
Rosie była dziwna. Od momentu kiedy ustaliliśmy tożsamość ofiary, była zupełnie inna, bardziej nerwowa i przygaszona niż zwykle. Miałem nadzieję że to nie ma nic wspólnego z Brownem, którego sprawa karna toczyła się w sądzie. Na nasze szczęście Johanson nie przyjął tej sprawy i byliśmy prawie w stu procentach pewni, że dostanie krzesło. Wnieśliśmy o najwyższy wymiar kary.
Kilka tygodni sprawa została zamknięta z wyrokiem kary śmierci.
- Rodzina jest w drodze. Jeszcze nic nie wiedzą, więc proszę panią o pomoc.
Adwokat Smith stała obok nas, nie zauważyliśmy kiedy podeszła. Jej miękkie półbuty i dywan na podłodze skutecznie wygłuszały kroki.
- Służę wszystkim co mogę zaoferować – burknęła Rosie spod nosa.
- Dziękuję.
Pani adwokat odeszła i zniknęła w drzwiach prowadzących do toalety.
- Teraz pójdzie poprawić makijaż i włosy. Będzie starała się wyglądać jak najbardziej poważnie. Nie będzie chciała pokazać przy klientach, że dała dupy. Widziałeś jak łatwo szef ją uciszył? Gówno, nie adwokat...
Spojrzałem na Ros do granic możliwości zdziwiony. Rzadko wyrażała się tak o innych ludziach. Usłyszałem jakiś hałas przy windach. Spoglądając w tamtą stronę zobaczyłem szefa, prokuratora i dwoje ludzi. To musieli być rodzice ofiary. Kobieta była zdenerwowana i zdezorientowana. Mężczyzna o mocnych rysach twarzy i brązowych włosach nie dawał po sobie poznać zdenerwowania. Akurat kiedy mijali drzwi toalety, wyszła z nich adwokat Smith. Rzeczywiście, Rosie miała racje. Włosy miała upięte inaczej, w gładki kok z tyłu głowy a czerwień jej szminki zastąpił bladoróżowy błyszczyk.
- A nie mówiłam? - powiedziała Ros, wstając.
Poprawiłem kołnierz koszuli i wszedłem do gabinetu prokuratora za rodziną. Małżeństwo usiadło przy szklanym stole razem z prokuratorem, szefem i adwokat Smith. My z Rosie staliśmy za krzesłem szefa, patrząc w okno naprzeciw. Teraz będzie ten moment, kiedy trzeba powiedzieć rodzinie co się stało. Będziemy zmuszeni patrzeć na wstrząs, łzy i walenie się ich życia. Nie codziennie traci się członka rodziny. Zwłaszcza dziecko. Dwadzieścia jeden lat to przecież żaden dorosły. Poczułem nić współczucia do rodziców chłopaka który zginął w tak makabrycznych okolicznościach. Natychmiast wyparłem to uczucie z podświadomości. Jestem na służbie, jestem śledczym. Angażowanie się emocjonalne w sprawy zawodowe nie wchodziło w grę absolutnie.
Pierwszy odezwał się prokurator.
- Drodzy państwo, zanim przejdę do rzeczy, chciałbym przedstawić szefa wydziału kryminalnego londyńskiej policji, pana Jonathana Rossa oraz dwóch jego śledczych, pana Maxa Righta i panią Rosie Ryan. Pan Right jest uznanym kryminologiem i patologiem, natomiast pani Ryan jest wybitnym psychologiem policyjnym i wzorowym śledczym.
Na te słowa i ja, i Rosie skinęliśmy głowami. Widać było niepokój, jaki wymalował się na twarzach państwa Tomlinson po tym, jak usłyszeli kim jesteśmy. Teraz kolej Ros.
Państwo Tomlinson, tak jak wspomniał prokurator, nazywam się Rosie Ryan, jestem psychologiem. Domyślają się państwo, dlaczego zostali tutaj wezwani?
Pani Tomlinson wpatrywała się w Rosie otępiałym wzrokiem pełnym strachu i niezrozumienia. Jej mąż natomiast zacisnął dłonie na poręczach fotela.
- Rozumiem. Drodzy państwo, chcę teraz żebyście spokojnie i bez zbędnych emocji wysłuchali tego, co mamy wam do powiedzenia. Jeśli chcielibyście w trakcie przerwać lub czegoś się napić, proszę po prostu to zrobić, w porządku?
Z oczu kobiety popłynęła łza. Najpierw jedna, potem druga. Standardowa sytuacja. Zaczynali rozumieć co się dzieje, zaczynała docierać do nich brutalna i bolesna prawda.
- Państwa syn zaginął sześć dni temu, nie dając znaku o planowanym wyjeździe bądź wyjściu, zgadza się? - kontynuowała Ros.
Tomlinsonowie pokiwali głowami twierdząco. Rosie podała kobiecie chusteczki.
- Czy mają państwo jakieś podejrzenia, co mogło stać się z państwa synem?
Przeczące kręcenie głowami. Kolejny standard. Rodzina zamordowanych przeważnie stara się ukryć przed sobą prawdę.
- Niestety, mam dla państwa złą wiadomość. Państwa syn, Louis, został zamordowany cztery dni temu.
Urwała po tych dwóch zdaniach. Specjalnie dawała czas rodzinie, aby ta przetrawiła podaną im informację. Przy okazji dawało jej to czas na zaobserwowanie reakcji rodziców i odpowiednie zaplanowanie dalszej rozmowy. Ojciec zacisnął ręce na oparciach tak mocno, że zbielały mu knykcie. Nie umknęło to Rosie, w tej chwili tak skupionej na pracy jak to tylko możliwe. Kobieta natomiast wybuchnęła histerycznym płaczem, zaciskając dłoń na dłoni Ros. Kolejna standardowa sytuacja. Milczenie trwało około pięciu minut, w czasie których Rosie poczyniła swoje obserwacje i mogła kontynuować.
- Państwo Tomlinson, teraz musi porozmawiać z wami mój kolega, Maxxie. Możecie mówić mu po imieniu, na pewno nie będzie miał państwu tego za złe. Poinformuje was o szczegółach. Gdyby coś było niejasne, proszę pytać.
Kolejny standardowy zabieg. Wprowadzenie elementu bezpośredniej relacji przez unikanie formalnych zwrotów, poczucie swobody i niejakiego koleżeństwa dodawało rodzinom ofiar odwagi i skłaniało do rozmowy. Dłonie pana Tomlinsona rozluźniły się lekko, jego żona natomiast powoli przestawała płakać, zmieniając wyraz twarzy na surowy i zimny. Większość się tak zachowywała.
Czas było zacząć działać. Ale tym razem nie zasypałem rodziny szczegółami bogatymi w niezrozumiałe dla nich słownictwo. Dziwna atmosfera panująca wokół tej sprawy zadziałała również na mnie.
- Tak jak mówiła Ros, nazywam się Maxxie i jestem kryminologiem. Proszę powiedzieć, czy państwa syn ostatnio zdradzał jakieś dziwne zachowania? Był zdenerwowany? Przestraszony?
Ros, stojąca obok, wyciągnęła notes i zaczęła notować. To wszystko co teraz powie rodzina mogło mieć znaczący wpływ na przebieg sprawy.
- Nie... - zaczęła kobieta. - wrócili z trasy, byli w Ameryce... Lou tak chciał tam pojechać znowu... Nie wrócił z lotniska. Myśleliśmy że został u któregoś z chłopców na noc lub pojechał do Ell... Eleanor, jego dziewczyny. Ale kiedy nie wrócił na kolejny dzień, zaczęliśmy się martwić. Dzwoniliśmy po chłopakach, dzwoniliśmy do Eleanor... Wszyscy mówili że z lotniska ochroniarz odwiózł go do domu.
- Znali państwo tego ochroniarza? - spytałem, słysząc skrobanie długopisu Ros.
- Tak, sami go zatrudniliśmy, to był nasz stary przyjaciel.
- Jak się nazywał?
- Hugh Morris, przesympatyczny facet – wtrącił pan Tomlinson.
Kiwnąłem Ros głową żeby natychmiast sprawdziła faceta. Odeszła kilka kroków i zaczęła stukać w klawiaturę małego laptopa, z którym się nie rozstawała.
- Czy pan Morris był z chłopcami w trasie?
- Nie – odpowiedział twardo ojciec – nie było go. Prosto od nas z domu pojechał po Louisa na lotnisko. Kilka godzin potem zadzwonił i mówił że wszystko jest w porządku, ale Lou chciał gdzieś jeszcze pojechać i że zostanie z nim. Potem przestał odbierać telefon. Do tej pory nie mamy od niego żadnych wiadomości, telefon nie odpowiada a w domu nikt go nie widział.
- Przepraszam państwa na moment. Pani Smith, zechce pani poinformować o szczegółach prawnych? - musiałem jakoś zająć rodzinę żeby móc swobodnie porozmawiać z Ros. Wyszliśmy na korytarz, podczas gdy adwokat Smith rozmawiała z rodziną.
- I co? Sprawdziłaś go?
- Tak. Są dwie możliwości. Albo to on zamordował chłopaka i zniknął jak kamień w wodę, albo mamy gdzieś drugie ciało.
- Nikt go nie widział?
- Nikt.
Zastanowiłem się.
- Auto?
- Czarny Range Rover, diesel. Zarejestrowany na jego nazwisko, widnieje w ewidencji firmy ochroniarskiej – czytała Ros z ekranu komputera.
- GPS?
- Nie ma.
Wiele firm rejestrujących swoje auta, zwłaszcza te luksusowe, umieszczało w nich nadajnik GPS, pozwalający namierzyć pojazd w dowolnej chwili.
- Cholera ciężka. Widział ktoś ten samochód?
- Chłopaki z drogówki już to sprawdzają.
- Dobra, niech szukają. Słuchaj, sprawa jest nieciekawa. Jeśli to nie on zamordował Louisa, sam jest już martwy. Nie wydaje mi się żeby to było przypadkowe, zbyt wiele rzeczy jest tu nieustalonych i niejasnych. Wracamy, skończmy to spotkanie i musimy pogadać zresztą.
Reszta w tym przypadku oznaczała detektywa, dwóch innych śledczych i w razie potrzeby konferencję telefoniczną z posterunkami w całym kraju.
Po spotkaniu rodzinę do domu odwiózł funkcjonariusz, sprawdzając czy małżeństwo wchodzi do domu. Smith ustaliła z nimi, że na razie nie poinformują nikogo o zdarzeniu, łącznie z menadżerem zespołu ani jego członkami. Prokurator z miejsca przydzielił nam śledztwo, dając pełną decyzyjność.
W trakcie drogi na komisariat, Rosie wydawała się nieobecna. W końcu odezwała się cicho.
- Wiesz... to nie jest przypadek. Będzie tego więcej.
- Czego?
- Morderstw. Coś mi tu wyraźnie nie pasuje. Nie wiem co to jest, ale mam przeczucie że na tym jednym się nie skończy.
Dojechaliśmy na miejsce. W drzwiach podeszła do nas Christina, rzeczniczka i główne źródło informacji o tym, co wiadomo a co nie.
- Znaleźliśmy samochód pasujący do opisu auta tego ochroniarza. Nie ma tablic, więc nie możemy sprawdzić, szukamy po numerach seryjnych, ale prawie na pewno to ten. Czarny Range, diesel. Do tego w środku znaleźliśmy jakieś papiery z nazwiskiem Morris, więc prawie zupełnie nie ma wątpliwości. Właściciela ani śladu. Broni nie znaleziono, zresztą Morris nie miał zarejestrowanego pozwolenia ani nie był hobbystą.
- Jakieś rzeczy osobiste? - spytała Ros, tupiąc obcasami po schodzach.
- Prawie nic, nie licząc wełnianej czapki i pary sportowych butów, Nike, rozmiar dziewięć.
- Dobra Chrisi, wszystkie papiery do mnie na biurko, wołaj mi bandę.
Weszliśmy do naszego gabinetu, czekając aż przyjdzie reszta. Otworzyłem szafkę, wziąłem butelkę wody i nalałem do dwóch kwadratowych szklanek.
Ktoś zapukał do drzwi, w których po chwili pojawiła się nasza ekipa.
- Siadajcie proszę, sprawa jest poważna.
Dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Usiedli na materiałowej sofie stojącej przy niskim stoliku.
- Co mamy? - spytał jeden z mężczyzn, Joe, nasz detektyw i informator.
- Prawdopodobnie podwójne morderstwo, o dużym stopniu ryzyka. Joe, nie wiem jak to zrobisz, ale masz mi znaleźć Hugh Morrisa, ochroniarz, zarejestrowany i podobno bardzo dobry. Wszystko co masz, natychmiast dajesz nam, jasne?
- Pewnie stary – odrzekł Joe i wyszedł z pokoju.
Zwróciłem się do dwóch funkcjonariuszek.
- Sue, Janett. Wy musicie zacząć już teraz. Chcę żebyście złapały mi wszystkich członków tego zespołu One Direction. Wszyscy mają się tu stawić w przeciągu godziny. Nie ważne co robią, gdzie są. Macie mi ich znaleźć i przywieźć tutaj, do tego pokoju. Jeśli będą protesty albo wtrąci się ochrona, macie tutaj nakazy zatrzymania.
Podałem im nakazy, jeszcze ciepłe, podpisane przez prokuratora.
- Brać grupę? - spytała Sue, wstając z kanapy.
- Nie, raczej nie trzeba.
- Dobra Maxx, jedziemy. Chodź, J. - rzuciła krótko Sue i obie wyszły z pokoju.
Został nasz najlepszy człowiek, Sam. Był trzydziesto-dwu letnim, sprawnym i wysportowanym mężczyzną, sprawdzającym się w każdych warunkach. Jako jedyny od początku nie miał nic przeciwko służbie u „dzieciaków”. Tak bowiem określano tutaj mnie i Rosie.
Usiadłem na fotelu i spojrzałem na Sama. Rosie kombinowała coś z komputerem.
- Posłuchaj Sam. Sprawa przedstawia się dość dziwnie. Nie mamy żadnych faktów, oprócz tego – powiedziałem, podając mężczyźnie teczkę z fotografiami z miejsca zbrodni. - Okrucieństwo ponad wszelką skalę, pożar, usiłowanie zatarcia śladów. Dla mnie to jest podstawa do przedsięwzięcia wszystkich możliwych środków ostrożności. Zwłaszcza że prawdopodobnie jest gdzieś drugie ciało, właśnie tego ochroniarza o którym mówiłem wcześniej. Nie wiem jak rozwiązać obstawę dla całej reszty zespołu, bo mam przeczucie że to konieczne. Nie chcę wchodzić im na głowę, ale jeśli będzie trzeba, tak właśnie zrobimy. Po to ich tu ściągam. Przy okazji złożą zeznania. I potem pomyślimy co dalej. Co o tym myślisz, Ros?
Rosie oderwała się od klawiatury komputera.
- Co? Ah, tak tak, masz rację.
Sam uśmiechnął się lekko widząc roztargnienie mojej przyjaciółki. Ciemne, brązowe włosy zwisały prostymi pasmami nad ekranem.
- Moim zdaniem masz racje. Damy im funkcjonariusza pod bronią na głowę, niech ich pilnują. Będziemy ich wszędzie wozić, wszędzie za nimi łazić. Jeśli mówisz, że to może ciągnąć się dalej, trzeba być ostrożnym. Co z mediami?
- Tutaj jeszcze nie wiemy. – odpowiedziałem – Ale na razie milczymy. Ani prasa, ani telewizja ani żadne radia nie wiedzą nic.
- Menadżer wie?
- Cholera! - krzyknęła Ros – Już go tu ściągam.
Złapała za telefon.
- Sam, proszę cie teraz żebyś wybrał czterech ludzi, którzy nie są tłukami i po tym jak skończymy przesłuchiwać zespół, przydzielił ich do chłopaków, ok? Powiedz że mają pełny zakres działania, ale tylko w koniecznych wypadkach. Potem daj mi nazwiska tych ludzi, chcę wiedzieć kto pilnuje moich podopiecznych – powiedziałem, uśmiechając się i wstając z krzesła.
- Załatwione, powodzenia Maxxie. Cześć Ros!
Sam zniknął za drzwiami.
- Menadżer już jedzie. Nic nie wie, o nic nie pytał. Jak usłyszał że policja, spłoszył się i potulnie obiecał, że zaraz przyjedzie. Lubię to, jak ludzie boją się policji... - mruknęła Rosie, uśmiechając się do siebie.





Za oknem robiło się już ciemno, kiedy w moim pokoju pojawiła się Janett z ostatnim z członków zespołu. Siedzieli zdezorientowani. Byli tak naprawdę niewiele młodsi ode mnie i od Rosie. Luźno i kolorowo ubrani, rozczochrane włosy. Dokładnie tak samo wyglądałem kilka lat temu. Widziałem ich w telewizji, słyszałem w radiu ich piosenki. Nie pasowali tutaj. Nie powinno ich tutaj być.
- Cześć chłopaki – powiedziałem na powitanie, podając każdemu z nich rękę. Wyczułem przez dotyk, że są prawie martwi z przerażenia.
Nie dziwiłem się im, sam zachowywałbym się pewnie identycznie na ich miejscu.
- Spokojnie, nie denerwujcie się. To jest Ros – wskazałem na Rosie siedzącą obok.
Dostała jakichś dziwnych rumieńców na twarzy. Pomachała wesoło ręką.
- Wiecie czemu tu jesteście?
- Nie, proszę pana – odpowiedział niski blondyn w niebieskiej bluzie.
- Ty jesteś Niall, tak? - chłopak pokiwał głową – Cześć Niall, nie jestem żaden pan tylko Maxxie. Ile masz lat?
- Niall Horan. Osiemnaście.
- Serio? Widzisz, ja mam dwadzieścia pięć. Niewielka różnica. Ros, ile ty masz lat?
- Kobiet się o wiek nie pyta! - zaprotestowała Rosie, rzucając mi mordercze spojrzenie.
Chłopcy uśmiechnęli się blado. Musieliśmy zyskać ich zaufanie, bez tego cała reszta dochodzenia była spisana na straty.
- No nie ważne, pewnie stara nie jesteś. W każdym razie... Ty jesteś Harry, tak? - spytałem wielką kępę brązowych loków, patrzącą na mnie zielonymi oczami.
- Tak, Harry Styles.
- Liam? - zwróciłem się do bruneta o brązowych oczach.
- Tak, Liam James Payne.
- Czyli ty to Zayn. - powiedziałem do ostatniego z chłopaków o kruczych włosach – Zayn Malik.
- Tak, to ja. - odpowiedział z lekko wschodnim akcentem.
- Brakuje Louisa. Wiecie co się z nim dzieje? - zapytał Harry nieśmiało.
Podrapałem się po nosie, drugą ręką szukając w kieszeni papierosów. Wyciągnąłem paczkę i skierowałem ją w stronę Zayna.
- Wiem że palisz, częstuj się. Tam obok masz popielniczkę.
Malik wyciągnął rękę i wziął sobie papierosa. Rzuciłem mu zapalniczkę, swojego odpalając od dużej, ozdobnej zapalniczki stojącej na stole.
- Wiemy. Niestety wiemy, inaczej was tutaj dzisiaj nie trzeba byłoby ściągać.
- Nic mu nie jest? - spytał Niall, patrząc przerażonym wzrokiem.
- Oto właśnie chodzi. Zayn, wypuść dym. Chodzi o to że wasz przyjaciel nie żyje. Został zamordowany.
Spodziewałem się szczerze mówiąc takiej właśnie reakcji. Horan otworzył usta, nabierając powietrza. Harry'emu zaszkliły się oczy, pociągnął nosem. Zayn wpatrywał się w chmurę papierosowego dymu przed swoimi oczami, natomiast Liam, który wydawał mi się najdojrzalszym z nich wszystkich, przyglądał się wzorom na moim dywanie. Milczenie trwało kilka minut. Nie przerywałem go, musieli w końcu znieść wiadomość o śmierci przyjaciela.
- Ale... jak to? - spytał Harry.
- Oglądacie na pewno jakieś kryminały, ale muszę wam powiedzieć że to co widzicie tam, nie ważne jak bardzo realistyczne, różni się od prawdziwego życia. Mam mówić ostrożnie, czy prosto z mostu?
Chciałem dać im wybór. Taka banda sympatycznych dzieciaków siedziała tu u mnie w gabinecie, że nie chciałem zrobić im większej krzywdy, niż ta która ich spotkała.
Ros siedziała obok, wpatrując się w nich uważnie. Dobrze że tu była, nie wiem czy sam dałbym sobie z nimi radę.
- Mów jak uważasz... - odezwał się Liam, zachrypniętym głosem.
Zebrałem się w sobie, strzepując popiół z papierosa do popielniczki.
- Został zamordowany wyjątkowo brutalnie, zdjęć wam oszczędzę, zapamiętajcie go takiego jakiego znaliście. Nie jest wykluczone, że jego ochroniarz też nie żyje, sprawdzamy to. Znaleźliśmy go w Doncaster, stamtąd pochodził, prawda?
Specjalnie unikałem używania słów „zwłoki”, „ciało”, wolałem ich nie przerazić bardziej niż byli.
Pokiwali głowami.
- Wiecie gdzie tam mieszkał?
- Tak.
- Thorne Road? - wtrąciła Ros.
- Nie, zupełnie w innym miejscu – wykrztusił Malik.
- Znaleźliśmy Louisa w piwnicy domu na Thorne Road. Wszystko było totalnie spalone. Cud, że ten dom nie zawalił nam się na głowy.
Urwałem, gasząc papierosa. Spojrzałem na nich uważnie, przyglądając się każdemu z nich. Biła od nich autentyczność, szczerość i taka jeszcze dziecięca otwartość. Mimo że byli międzynarodowymi gwiazdami, nie zatracili swojej prawdziwości. To co widziałem w telewizji było dokładnie tym samym, co oglądałem teraz, w moim gabinecie.
- Chcecie się czegoś napić? Mam wodę, jakiś sok i colę. Ros, możesz?
Rosie podniosła się z krzesła i zaczęła grzebać w małej lodówce schowanej za szafką. Postawiła butelki i karton soku na stole, dostawiając cztery szklanki.
- Śmiało, częstujcie się.
Chciałem skłonić ich do rozluźnienia się mimo sytuacji, w jakiej ich osobiście postawiłem. Ruch dobrze im zrobi, zajmą czymś ręce, chociaż chwilowo skupią się na czymś innym niż na śmierci przyjaciela. Dobrze że nie spodziewałem się że obejdzie się bez szkód, po chwilę potem na moim dywanie wylądowała szklanka Nialla. Blondyn zmieszał się i podniósł naczynie, sok zdążył wsiąknąć już w dywan.
- Nie przejmuj się, tutaj to często się zdarza – powiedziała Ros z szerokim uśmiechem.
Liam stał oparty o moje biurko, przykładając szklankę z wodą do ust i wpatrując się w drzwi. Niall kręcił się po gabinecie, przyglądając się zdjęciom i certyfikatom wiszącym na ścianie. Zayn siedział na kanapie, obejmując ramieniem Harry'ego, który wciąż pociągał nosem.
- Panowie, czas przejść do konkretów. – kontynuowałem – Kiedy widzieliście Louisa ostatni raz i z kim był wtedy?
Liam odchrząknął, kręcąc szklanką i wpatrując się w jej wirującą zawartość.
- Na lotnisku, przyjechał po niego Hugh. My pojechaliśmy do domu, Lou miał jechać do rodziców.
- Zauważyliście coś dziwnego? Coś co zwróciło waszą uwagę? Może ktoś za wami chodził? Może Hugh dziwnie się zachowywał?
- Nie, nic takiego nie pamiętam... - wymamrotał Harry, poprawiając sobie kręconą grzywkę.
Przez myśl przeszło mi, że oddałbym prawo jazdy za takie włosy. Uśmiechnąłem się lekko do siebie. Postanowiłem pytać dalej.
- Kompletnie nic? - ubiegła moje pytanie Ros, przyglądając się Horanowi, który stał przed moim pozwoleniem na broń, oprawionym w ramkę.
- Nie... - mruknął Niall, wciąż czytając stary świstek papieru.
Stwierdziłem że chyba nic więcej mi nie powiedzą, są w zbyt kiepskim stanie. Nie chciałem ich do siebie zniechęcić, więc postanowiłem lekko odpuścić.
- No dobra chłopaki. Fajnie mi się z wami gada, serio, ale czas na konkrety. Znowu. W ramach środków ostrożności dostaniecie naszą ochronę. Wasi ochroniarze sobie odpoczną. Spokojnie, nie będzie za wami łaził gliniarz w mundurze. Wszystko dyskretnie. Zaraz spotkacie się z moim przyjacielem, Samem, on powie wam resztę. Na mojej wizytówce macie mój prywatny numer. Gdyby cokolwiek działo się dziwnego, możecie dzwonić o każdej porze dnia i nocy, kiedy tylko będziecie chcieli, zawsze odbiorę. Możecie też wszystko zgłaszać policjantom, których wam przydzielimy. Ale do mnie też dzwońcie, jeśli chcielibyście gdzieś pojechać, mogę was zawieźć. Jak będzie taka potrzeba, przyjadę do was gdyby coś się działo. Zrozumiano?
- Dlaczego? - spytał Harry, znowu pociągając nosem.
- Chcemy żebyście byli bezpieczni. Nie będę owijał w bawełnę, przypuszczam że to co przytrafiło się Louisowi, nie było przypadkiem. I w ramach ostrożności, musimy o was dbać. Możecie robić to co chcecie, ale nie wyjeżdżajcie z kraju, ok? Nie zamkniemy was, macie swoje życie o które musicie dbać. Ale każdy wyjazd poza miasto zgłaszajcie mi lub Rosie, dobra?
Cała czwórka obiecała stosować się do zaleceń, i Ros zaprowadziła ich do Sama, gdzie mieli poznać nowych ochroniarzy. Długo jeszcze wpatrywałem się w zamknięte za nimi drzwi, zastanawiając się jak bezduszny musi być Bóg, skoro tak młodych chłopaków karze taką sytuacją. Dlaczego oni muszą znosić to wszystko, co zgotował dla nich los. I jakim skurwysynem musi być ten, kto zamordował Louisa. Obiecałem sobie że zrobię wszystko, żeby go dorwać. Najpierw obiję mu twarz, a potem zamknę w pierdlu. Obraz zemsty za Louisa malował mi się jasno i wyraźnie. Zrobię to dla Lou. I dopilnuję żeby chłopakom nic się nigdy nie stało.



- Jest Morris – powiedziała Ros, wpadając do pokoju.
- Gdzie?!
- W kostnicy...
Zawiesiłem się. Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem.
Ciało Morrisa znaleziono w bagnistym lesie niedaleko Doncaster. Zwłoki również były spalone, lecz pogoda i wysoka wilgotność terenu zadbały o to, żeby ciało dało się zidentyfikować bez konieczności analizy dentystycznej czy badania szkieletu. Ponadto przy sobie miał portfel z dokumentami i gotówką. Mordercy nie zależało na ukryciu jego tożsamości ani na gotówce. Dawało to jasne wskazówki, że główną zbrodnią było morderstwo Tomlinsona, Morris zaś był ofiarą niejako dodatkową, skutkiem ubocznym głównego zabójstwa. Rzucało to dodatkowy cień na sprawę, ponieważ utwierdzało mnie w przekonaniu, że czwórka, która dwa dni temu siedziała u mnie w gabinecie, nie była w stu procentach bezpieczna.
- Masz raporty naszych?
Rosie wyciągnęła z teczki plik papierów i położyła mi go przed nosem.
- Tak. Już czytałam, wszystko w porządku, nikt nie zauważył nic dziwnego, chłopaki też w porządku. Zajmują się nimi psychologowie.
- Sprawdziłaś ich?
- Tak, dwóch skończyło Cambridge, jeden Oxford a jeden wrócił z dyplomem Harvardu. Dobrzy specjaliści.
Spojrzałem na nią podejrzliwie. Patrzyłem tak długo, aż zaczęła się śmiać i stuknęła mnie kartonową teczką w potylicę.
- Dobra, no już dobra, sama ich wybrałam i podetknęłam rodzinie. Ale ty nic nie wiesz.
Oczywiście że nic nie wiem. Jak zwykle. Ona wie, ja nie mogę.
Dolałem sobie kawy i spojrzałem na papiery leżące stosami na biurku.
- Wiesz, nic mi tu do niczego nie pasuje. Przejrzałem stare sprawy, szukałem jakiegoś elementu wspólnego, zajrzałem do szkiców psychologicznych, szukałem wspólnych miejsc zbrodni, podobnego sposobu popełnienia zabójstwa... Nic nie znalazłem. Owszem, no, było kilka spalonych ciał, ale żadne nie w takim stopniu co ciało Louisa. I wszyscy siedzą, więc to jest ktoś nowy. Ktoś, komu zależy na tym żeby go nie znaleźć, by w spokoju mógł wytłuc cały zespół. Jestem tego pewny – dodałem na koniec, widząc spojrzenie Ros.
- Maxxie, zobacz, jest spokój. Nic się nie dzieje. Myślisz że to nie koniec? Może to naprawdę był przypadek... Co się tak uparłeś?
- Nie. – przerwałem jej – To nie jest przypadek. Nikt przypadkiem nie przecina człowieka na pół, nikt przypadkiem nie stawia w ogniu całego domu, nikt przypadkiem nie odkręca tablic rejestracyjnych w samochodzie ofiary i nikt przypadkiem nie morduje i podpala jego ochroniarza. Ślepa jesteś, czy jaka?
Rosie wlała sobie potężną porcję świeżej kawy do swojego ulubionego kubka z pandą. Wrzuciła dwie kostki cukru i szybko zamieszała.
- Nie jestem ślepa. Tylko uważam, że to nie jest to o czym ty myślisz.
Poczułem że skręcają mi się wnętrzności. Ona znowu się myli. Miałem nosa do takich rzeczy i wiedziałem, że morderca nie poprzestanie dopóki nie zlikwiduje One Direction całkowicie.
- Kto to mógł być?
- Kto?
- Ten morderca.
- Jak dla mnie... albo jakiś psychol, który dostał szału akurat w momencie w którym był w pobliżu Tomlinsona i Morrisa. Albo ktoś z rodziny.
- Z rodziny?
- A jak wytłumaczysz Doncaster?
- Przecież wszyscy wiedzą o Doncaster! Wystarczy włączyć Wikipedię, jak wół jest napisane że Louis pochodził z Doncaster!
- A, no chyba że tak.
Podniosłem kubek z kawą i upiłem spory łyk akurat wtedy, kiedy zadzwonił mój telefon. Cała zawartość kubka wylądowała na biurku i ekranie komputera. Wciąż za każdym razem, kiedy to diabelstwo dzwoniło, dostawałem palpitacji serca. Pomyślałem że muszę zmienić dzwonek i odebrałem. Zastygłem bez ruchu, słuchając uważnie. Ros przyglądała mi się z zainteresowaniem.
Rozmowa się skończyła. Bez słowa wyciągnąłem papierosy i zapaliłem. Wpatrując się w drzwi, w mojej głowie kłębiły się tysiące myśli i emocji.
- Co się stało? - spytała Rosie, bacznie mnie obserwując z wyraźnym niepokojem.
Nie odpowiedziałem, wciąż wpatrując się w drzwi.
- Kto to dzwonił? Halo, ziemia do bazy! - zdenerwowała się Ros, pstrykając mi palcami przed nosem. Zreflektowałem się i powoli odwróciłem głowę w jej stronę.
- Jesteśmy w czarnej dupie... - zacząłem.
Rosie zniecierpliwiła się i posłała mi ponaglające spojrzenie.
- Czemu, na miły Bóg!? Co się znowu wydarzyło, co, pies ci zdechł czy chomik? Bo masz taką dziwną minę...
Gwałtownie podniosło mi się ciśnienie i nie wiem dlaczego zdenerwowałem się właśnie na Ros.
- Sama jesteś zdechły chomik! Zostaw tą kawę, jedziemy, pospiesz się.
- Gdzie?! - zaprotestowała dziewczyna.
- Ruszaj się! - krzyknąłem, wybiegając z pokoju z kurtką przewieszoną przez ramię.
„Chrzanić mój samochód!” - pomyślałem sobie, zbiegając po schodach. Wyszarpnąłem z kieszeni telefon, gwałtownie zatrzymując się przy recepcji.
- Dawaj mi całą grupę pod dom Styles'a, ale to migiem! - wrzeszczałem do słuchawki.
- Co, całą grupę?
- Tak, całą grupę, wojsko, lotnictwo, marynarkę, samą królową! Cokolwiek!
Rozłączyłem rozmowę i spojrzałem na Christinę, przyglądającą mi się zza kontuaru z wyraźnym niepokojem ale i zaciekawieniem. Nie miałem czasu jej tłumaczyć wszystkiego.
- Christie, błagam cie, powiedz że Evo jest na parkingu, błagam...
- No jest, a co się stało?
- Daj kluczyki, szybko, potem wpiszę ci się do zeszytu, ale dawaj, bo będzie za późno...
W służbowym radio, stojącym w głębi dyspozytorni, rozległ się komunikat.
„Uwaga wszystkie jednostki, ranny funkcjonariusz Stevens, potrzebne wsparcie, uwaga wszystkie jednostki, ranny funkcjonariusz, potrzebne wsparcie”. To było wszystko czego trzeba mi było. Stevens to ten jełop, którego Sam przydzielił Harry'emu jako ochronę. Facet miał nawet dobre wyniki, ale jeśli chodzi o inteligencję, przerastał go nawet ślimak winniczek. Christie chyba też wyczuła, że co się dzieje, bo wcisnęła mi kluczyki do ręki, życząc powodzenia.
Wypadłem na parking, rozglądając się za samochodem. Słyszałem Rosie, która biegła za mną, szarpiąc się z rękawem kurtki. Rzuciłem w nią kluczykami do mojego Vauxhalla.
- W schowku jest Magnum, wyciągnij je, zaraz po ciebie przyjadę.
Pstryknąłem pilotem, uważnie nasłuchując. Dźwięk rozbrajanego alarmu rozległ się z prawej strony. Ruszyłem w tamtą stronę, szukając najszybszego auta jakie wtedy mieliśmy, Mitsubishi Lancera Evo XIII. Wypatrzyłem Evo, wsiadłem do niego i podjechałem po Rosie, która czekała na mnie przy wyjeździe z parkingu. Włączyłem syreny i światła, wyjąc i świecąc wjechałem w sam środek południowych londyńskich korków. Trąbiąc we wszystkie strony i wcale nie zwalniając, przebijałem się przez zatłoczone ulice.
- Z drogi, ty tłusty idioto, zjedź na bok, szybciej! - awanturowałem się za kierownicą.
Ros przyglądała mi się jednym okiem, drugim pilnując drogi i mnie, żebym kogoś nie przejechał.
- Powiesz mi co się stało?
- Pożar u Harry'ego w domu, Stevens, ten kretyn, Chryste, niech ja go dorwę, łeb mu ukręcę...
- Co?!
- Pali się u Styles'a w domu! Niewyraźnie mówię...? Won z drogi, idiotko! - krzyknąłem do kobiety, która akurat wchodziła na pasy.

Dojeżdżając na miejsce, widziałem już kłęby dymu, kilka jednostek straży pożarnej i samochód którym poruszała się jednostka antyterrorystyczna. Przy karetce kłębił się tłum ludzi. Mało brakowało, a rozjechałbym ich tam wszystkich. Zatrzymałem się z piskiem opon i wybiegłem z samochodu, kierując się w stronę ambulansu.
Rosie biegła za mną.
- Z drogi, odejść, policja! - warczałem na wszystkich wokół. Wsadziłem głowę do wnętrza karetki.
Na noszach, opatrywany przez sanitariuszy, leżał ten idiota, Stevens. Miał zakrwawioną twarz i poszarpane ubranie, poza tym nie wyglądał na poważnie rannego. Obiecałem sobie że jak tylko to wszystko się skończy, zabiję go własnoręcznie. Jeśli Harry'emu coś się stanie, zrobię to wyjątkowo boleśnie. Dopadłem strażaka, który kierował potężny strumień środka gaśniczego na budynek.
- Ktoś jest w środku? - wydarłem się facetowi do ucha, przekrzykując hałas strażackich pomp i szumu wody.
- Nie wiemy, tego wynieśliśmy, jest w karetce! - odkrzyknął strażak – W środku jest ratownik, sprawdza dom, ale lepiej tam nie wchodzić, coś może strzelić...!
No tak. Tam giną ludzie, ale lepiej nie wchodzić bo może się coś stać. Taka była nasza straż pożarna, tchórzliwe oszołomy. Zdenerwowałem się. Obróciłem się na pięcie i podbiegłem do Lancera, obok którego stała Ros i czekała na dalszy rozwój sytuacji.
- Jest Harry?
- Nie ma, wyciągnęli tylko Stevensa, ja go zabiję... - mamrotałem otwierając bagażnik. Wyciągnąłem z niego kamizelkę kuloodporną.
- Idę tam, powiedz czarnym żeby obstawili cały teren, jak nie wyjdę, mają wejść, nie wcześniej. Może ten skurwysyn gdzieś tam jest...
- Zwariowałeś? Sam nie pójdziesz!
Powietrze przeszył potężny huk. Spojrzałem na dom. Z okien na piętrze buchnęły kłęby dymu a płomienie zwiększyły się dwukrotnie. Czas uciekał.
- Pójdę. Zostań tu i przekaż czarnym! - krzyknąłem, wydzierając jej z ręki moje Magnum i odwracając się w stronę budynku.
Mianem czarnych określaliśmy antyterrorystów.
Nie oglądałem się za siebie i nie zwracałem uwagi na krzyki strażaków. Jeśli Harry jest w środku, jest szansa na to że wciąż żyje. Jeśli nie, może leży gdzieś pod gruzami morderca. Znajdę Harry'ego, a jeśli los mi pomoże, to dorwę też zabójcę.
Płomienie lizały ściany a gryzący dym wypełniał każde pomieszczenie, powodując potężne łzawienie. Woda, wciąż lana przez strażaków, kapała mi na głowę lub zalewała mnie, kiedy musiałem przejść pod strumieniem wpadającym przez okno. Smród palonych mebli i ubrań był nie do wytrzymania. Dym gryzł w oczy, szczypały i piekły. Przypomniało mi się żeby w żadnych wypadku ich nie pocierać i dużo mrugać.
Wchodząc po trzeszczących stopniach na wysoki parter, odbezpieczyłem broń.
- Policja, jest tu ktoś? - krzyknąłem ostrzegawczo, licząc na to że ktoś się odezwie.
Odpowiedziała mi tylko cisza.
- Harry, jesteś tu? - krzyknąłem najgłośniej jak potrafiłem, ale huk płomieni i trzask pękającego drewna skutecznie mnie zagłuszał.
Sprawdzałem pomieszczenie po pomieszczeniu. Było niesamowicie gorąco i duszno, dym ograniczał mi pole widzenia. Huk płomieni był ogłuszający. Czułem się jak głuchy ślepiec. Nie widziałem prawie nic.
- Harry! - darłem się ile sił w płucach.
Do moich ust dostał się dym, ale krztusząc się i z trudem łapiąc oddech szedłem naprzód. Nagle ktoś przebiegł korytarzem, przecinając mi drogę.
- Stój! - wrzasnąłem ochrypłym głosem i rzuciłem się za postacią.
Morderca, jak nic to morderca który utknął w tej płonącej pułapce. Dorwę go i zastrzelę na miejscu jak lisa na jesień. Nie będę pytał czy przyznaje się do winy. Zastrzelę go z zimną krwią. Złość kipiała we mnie wspomagana przez tańczące wokół płomienie.
Wbiegłem do pokoju, w którym zniknął morderca. Trzymając srebrne, rozgrzane Magnum, które parzyło mnie w ręce, przebiegłem wzrokiem po pomieszczeniu. Pomyślałem że albo zabójca jest duchem i zniknął, ale po prostu coś mi się przywidziało. Zrobiłem krok naprzód, kiedy nadepnąłem na coś miękkiego i jak długi runąłem do przodu, rozbijając sobie czoło o jakiś wystający element. Poczułem jak po policzku spływa mi krew. Jeszcze tego brakowało, żebym stracił przytomność.
Obróciłem się na plecy, wciąż trzymając przed sobą broń. Coś, o co się potknąłem okazało się leżącą na brzuchu ludzką postacią. Ostrożnie wstałem, czując jak kręci mi się w głowie. Nie wiem ile czasu spędziłem już w tym piekle, ale zaczynało brakować mi powietrza a straszliwa temperatura przyprawiała mnie o zawrót głowy i rozmywała mi obraz przed oczami. Celując w postać, zbliżyłem się do niej na mniej więcej pół metra, tak aby móc przewrócić ją na plecy za pomocą nogi. Podłożyłem jej pod korpus stopę i resztkami sił przewróciłem ją. Gdyby nie fakt, że dusiłem się i zaczynałem mocno słabnąć, pewnie skakałbym z radości.
Na ziemi leżał Harry, na pewno był nieprzytomny, ale może jeszcze żywy. Twarz miał czarną od sadzy a ręce i nogi w nieładzie rozrzucone na boki. Widocznie wbiegając tutaj stracił przytomność.
Trzymając broń w lewej ręce i chwiejąc się na nogach, złapałem chłopaka pod ramię i ruszyłem z nim do wyjścia. Coś za mną huknęło, i miejsce w którym przed chwilą znajdował się pokój, zamieniło się w wielkie gruzowisko, kiedy runął sufit. Chciałem tylko zdążyć wynieść stąd Harry'ego, ja mogłem tu zginąć, im nic nie może się stać. Widziałem już drzwi wejściowe, wciąż otwarte.
Uderzeniem świeżego powietrza zrozumiałem, że udało mi się. Wyszedłem na zewnątrz, żyję, jestem nawet w miarę przytomny. Nadal kręciło mi się w głowie i prawie nic nie widziałem. Padłem twarzą na mokry trawnik i nie miałem siły się ruszyć. Oddychałem ciężko, łapczywie połykając świeże powietrze.
Widziałem jakieś nogi, biegnące w moją stronę, a potem ktoś przewrócił mnie na plecy. Zamrugałem oczami i poczułem drażniący zapach soli trzeźwiących. Natychmiast wróciła mi ostrość widzenia i gwałtownie usiadłem.
- Spokojnie! - powiedziała stanowczo Ros, łapiąc mnie za kamizelkę i ciągnąć po mokrej trawie do tyłu. - Siedź, spokojnie siedź i oddychaj.
Poczułem się wtedy nawet lekko zdenerwowany, że kobieta każe mi siedzieć spokojnie, kiedy gdzieś tutaj w okolicy może łazić ten sukinsyn, odpowiedzialny za to piekło. Nagle coś mi się przypomniało i szybko odwróciłem się do Rosie.
- Harry. Co z nim? Gdzie on jest? Żyje?! - zasypałem ją lawiną pytań.
- Spokojnie... - powiedziała znowu dziewczyna.
- Ros, co z Harry'm?!
Dziewczyna spojrzała na mnie z uśmiechem, próbując mnie uspokoić.
- Nie wiem, Max, zabrali go do karetki, nic nie wiem, od razu przybiegłam do ciebie...
O nie, tego było już za wiele. Myślałem już całkiem trzeźwo, widziałem dobrze, nie czułem tylko siły w nogach na tyle, żeby samodzielnie wstać. Jakieś otępienie kończyn?
- Pomóż mi wstać, Ros... - zażądałem stanowczo.
Obok zmaterializowały się jakieś niebieskie spodnie. Spojrzałem w górę i zobaczyłem lekarza, który nachylał się nade mną z maską tlenową. Nie spodobało mi się to wybitnie.
- Precz mi z tym, łapiduchu, gdzie jest ten dzieciak?
- Jaki dzieciak? - zdziwił się lekarz.
Co za skończony bęcwał! Wyciągnąłem z piekła człowieka a on tego nawet nie zauważył.
Rozległ się potężny trzask i dach domu zniknął w jego wnętrzu. Budynek wciąż płonął potężnym ogniem a chmury czarnego dymu unosiły się już wysoko nad okolicą. Zdążyłem zastanowić się z czego oni budują te domu, że to aż tak się pali.
- Dzieciak, Harry, wyciągnąłem go przecież ze środka!
Z tych nerwów dostałem przypływu sił. Udało mi się wstać, ale zachwiało mną i musiałem złapać się Rosie.
- Ros, zdejmij to ze mnie bo się uduszę...
Dziewczyna pomogła mi rozpiąć ciężką kamizelkę z kewlaru. Od razu lepiej mi się oddychało. Rozejrzałem się niezbyt przytomnie i ruszyłem w stronę ambulansów. Rosie szła obok, podtrzymując mnie ramieniem. Gdyby nie ona, pewnie już kilka razy leżałbym twarzą w chodniku. Ktoś po drodze wcisnął mi butelkę wody. Przepłukałem usta, pozbywając się smaku spalenizny i dymu. Zrobiło mi się lepiej.
Dopadłem ambulansu. Znowu trafiłem do tego, w którym leżał Stevens. Miał już oczyszczoną twarz i zabandażowane czoło. Przypomniało mi się że mi też coś stało się z głową i potarłem dłonią skroń. Przyjrzałem się czerwonym śladom na ręku.
„Nie jest źle, nie umieram” - pomyślałem i wspiąłem się po stopniach karetki do jej wnętrza. Na widok zabandażowanego Stevensa poczułem dziwną odrazę.
- Co się stało? - spytałem z podejrzaną uprzejmością.
- Nie... nie wiem... - wysapał Stevens z tak wielką teatralnością, że szlag mnie jasny trafił.
Złapałem go za rozdartą marynarkę i potrząsnąłem tak mocno, jak tylko potrafiłem.
- Posłuchaj mnie szmato. Jeśli cokolwiek stało się Harry'emu, dopilnuję żebyś resztę życia spędził za kratami, rozumiesz? Nie daruję ci tego, choćby miała to być ostatnia rzecz jaką zrobię w życiu.
Odepchnąłem go na nosze i wyskoczyłem z karetki. Ten idiota sprawił, że poczułem się w stu procentach dobrze i normalnie. Skierowałem się do drugiej karetki, której drzwi były zamknięte. Załomotałem pięścią w szybę. Zero reakcji. Stwierdziłem że nie będę się prosił i otworzyłem z impetem drzwi, które łupnęły w boczną ścianę samochodu. Dwaj sanitariusze spojrzeli na mnie zdziwieni.
Na noszach leżał Harry, podłączony do respiratora i monitora serca. Był cały brudny a na twarzy miał spore poparzenie. 
„Jesteś martwy, Stevens” - pomyślałem i wszedłem do wnętrza pojazdu.
- Co mu jest? - spytałem sanitariuszy, gapiąc się w monitor wyświetlający rytm serca.
Był bardzo wolny, ale stabilny. Poczułem się trochę spokojniej.
- Gdzie ty jesteś, po co ty tu wlazłeś? - usłyszałem głos Rosie. Zignorowałem to.
- Co mu jest? - powtórzyłem pytanie dużo głośniej i dużo bardziej stanowczo.
- Uraz kręgu szyjnego, jest nieprzytomny ale stabilny. Plus powierzchowne poparzenia, ale z tym sobie jakoś poradzimy.
- Przeżyje?
- Przeżyje. Ale nie wiemy co z kręgosłupem, zaraz zabieramy go do szpitala. Muszę poprosić pana o opuszczenie karetki, im szybciej dotrze do szpitala tym większe ma szanse.
Nie protestowałem, zależało mi na jego zdrowiu.
Wysiadłem, zamykając drzwi. Walnąłem otwartą dłonią w drzwi, dając kierowcy znak do odjazdu. Syrena zawyła i karetka odjechała. Patrzyłem za nią tak długo, aż zniknęła mi z oczu.
Odwróciłem się do Rosie.
- Jak ty wyglądasz... Spójrz na siebie. Gorzej chyba jeszcze nie było... - powiedziała z niesmakiem dziewczyna, lekko się uśmiechając.
Spojrzałem na swoje odbicie w kałuży. Rzeczywiście, raczej obraz nędzy i rozpaczy. Wypalona dziura w spodniach, rozdarta koszula i zwisające strzępy rękawów. Do tego zakrwawiona twarz i dziwnie czarne przedramię. O poparzeniach na dłoniach od rękojeści Magnum nie wspomnę.
- O, patrz, przypaliłem się. Za długo byłem w piekarniku.
Rosie roześmiała się, rzucając mi się na szyję. Poczułem jej łzy na karku.
- Jak jeszcze raz tak odwalisz, obiecuje ci że cie zabije... - ryczała mi do ucha.
Przytuliłem ją mocno, ale szybko puściłem czując pieczenie na przedramieniu. Przyjrzałem się mojej ręce. Przypalona skóra swędziała i piekła, a przy tym śmierdziała jak sto pięćdziesiąt.
Rosie uparła się żeby obejrzał mnie lekarz.
Jak na złość trafiłem do karetki, z której akurat wychodził, chwiejąc się przesadnie, posklejany plastrami i bandażami, Stevens.
- Trzymaj mnie, bo zaraz będziemy mieli trupa... - wycedziłem do Ros przez zaciśnięte zęby.
Spojrzałem na Stevensa z największym obrzydzeniem na jakie mogłem się zdobyć.
- Co tam, Steve? Nic ci nie jest widzę... to świetnie. Spodziewaj się jutro mojego raportu u szefa. I nie wchodź mi w drogę, bo zabiję.
Stevens spojrzał na mnie dziwnie, i kulejąc oddalił się z sanitariuszem, na którym wisiał jakby umierał. Rosie wepchnęła mnie do karetki i zamknęła za mną drzwi.


Harry wciąż był nieprzytomny, kiedy dwa dni później pojawiłem się na oddziale intensywnej terapii wojskowego szpitala pod Londynem. Umieściliśmy go tutaj ze względów bezpieczeństwa. Teraz było już pewne, że zabójca Louisa poluje na wszystkich członków zespołu. Liam, Niall i Zayn, na szczęście cali i zdrowi, trafili do hotelu, w którym pokoju pilnował uzbrojony policjant, a na ich piętro wstęp mieli tylko funkcjonariusze na służbie i pokojówka, której każdego kroku pilnował inny policjant.
Siedziałem na brzegu łóżka Harry'ego, zdrową ręką przerzucając kartki w jego karcie zdrowia. Lewą rękę wciąż miałem owiniętą kilometrem bandaży, ponieważ oparzenie okazało się nieco głębsze niż na początku sądziłem. Na czoło przylepili mi wielki plaster, na szczęście obyło się bez szwów. Większych uszczerbków na zdrowiu nie miałem.
Stan chłopaka był ciężki, ale stabilny. Dopóki nie wybudzi się ze śpiączki, trudno określić czy będzie w stanie normalnie chodzić. Prześwietlenie wykazało spory uraz kręgów szyjnych, nie było natomiast żadnego pęknięcia czy przerwania nerwów. Dlatego właśnie nie można było stwierdzić, co stanie się jak dojdzie do siebie.

Przez ostatnie dwa dni obiecałem sobie, że – Bóg mi świadkiem – dopadnę tego zwyrodnialca, który jest za to wszystko odpowiedzialny. Wszystkie swoje śledztwa przekazałem Ros lub innym śledczym. Ja skupiałem się tylko na tej sprawie. Przyrzekłem sobie, że dopilnuję bezpieczeństwa chłopaków nawet ceną swojego życia.
Ta czwórka była wspaniałymi dzieciakami, które mają jeszcze całe życie przed sobą a ja nie pozwolę żeby ktoś im to życie odebrał.
Wpatrywałem się w nieruchomą twarz Harry'ego, zastanawiając się co jeszcze się przydarzy, kiedy drzwi do sali otworzyły się i pojawiła się w nich twarz Rosie. Uśmiechnąłem się do niej, ruchem głowy dając jej znać, aby weszła do środka. Pokręciła przecząco głową. Wstałem i wyszedłem na korytarz.
- Tu jesteś, a ja cie wszędzie szukam... Co ty tu robisz?
- Przyszedłem zobaczyć co z nim i sprawdzić ochronę. Wiesz że ci idioci grali w karty?
- Nie ważne, nie ważne.
- Co się stało? - spytałem podejrzliwie.
- Stevens.
- Co Stevens? Mam nadzieję że przejechał go samochód.
- Nie, niestety... - Ros zwiesiła głowę – złożył na ciebie skargę.
A to świnia. Chciał mnie dorwać, zanim ja dorwę jego? Przez te dwa dni, które minęły od pożaru, nie próżnował. Nie miałem zamiaru być mu dłużny.
- U kogo?
- U szefa.
- Naszego?
- No tak.
Ulżyło mi. Dzisiaj rano otrzymałem telefon od szefa, w którym informował mnie że burmistrz Londynu chce odznaczyć mnie jakimś tam medalem, że dostanę premię i nowy samochód służbowy. Akurat ani medal, ani premia ani samochód nie były mi niezbędne do życia.
- To spokojnie, nic nie zdziała.
- No skoro tak mówisz... - Rosie poprawił się humor. - Posłuchaj, rozmawiałam dzisiaj z Samem i Janett.
Zainteresowałem się nagle.
- I co? Mają coś?
- Nie, właśnie nic. Sue wciąż jest na miejscu pożaru, bada pogorzelisko. Miejmy nadzieję że coś tam znajdzie, bo jeśli na nic nie wpadniemy tym razem, to wątpię czy uda nam się go dorwać...
Na korytarzu pojawił się lekarz z pielęgniarką. Odsunąłem się pod ścianę, przepuszczając ich. Nie zauważyłem, że rozmawiając z Ros, przeszliśmy spory kawałek od pokoju w którym leżał Harry. A lekarz i pielęgniarką właśnie tam weszli.
Ruszyłem za nimi.
Nie pukając ani nie pytając nikogo o zdanie, wszedłem do sali. Pielęgniarką spojrzała w moją stronę i ze srogim wyrazem twarzy bezwzględnie chciała mnie wyrzucić, ale byłem szybszy. Podetknąłem jej pod nos odznakę, więc wpuściła mnie głębiej. Podszedłem do lekarza i zapytałem o rokowania. Nie powiedział mi absolutnie nic nowego. Powiadomił mnie tylko, że jeśli śpiączka nie ustanie w przeciągu tygodnia, w organizmie zaczną zachodzić nieodwracalne zmiany. Ameryki nie odkrył, to sam wiedziałem. Rozczarowany, pożegnałem się z Harry'm i wyszedłem ze szpitala. Ros czekała na mnie przy samochodzie.
- Nie potrzebujesz trochę wolnego? - zapytała.
- Nie – odparłem krótko – Nie potrzebuję. Chcę go dorwać.
- Właśnie... skoro nie chcesz wolnego czasu, jedziemy do biura, muszę ci coś pokazać. Ja prowadzę



Siedziałem z filiżanką i wytrzeszczałem oczy w szczerym zdumieniu. Wielu morderców widziałem w życiu i wiele profili psychologicznych czytałem. Ale to, co przedstawiała mi Ros w tej chwili, przechodziło moje najśmielsze oczekiwania.
- Nie, no to jest niemożliwe...
- A jednak – powiedziała – To jest możliwe. Spójrz na to z tej strony. One Direction od samego początku byli ulubieńcami dziewczyn, prawda? Niewielu jest facetów, którzy ich słuchają. Na początku stawiałam na mężczyznę. Około dwudziestu pięciu, trzydziestu lat. Prawdopodobnie w związku. W grę wchodziła by zazdrość. Wyobraź sobie, twoja dziewczyna zakochuje się w chłopakach z One Direction. Gada tylko o nich, ustawia sobie ich zdjęcia na tapecie, okleja mieszkanie ich plakatami. Co byś zrobił?
- Nic. Zespół jak zespół.
- Nie do końca. Ty jesteś odporny na takie rzeczy, jesteś policjantem. Zwykłego człowieka w końcu szlag trafi. Zraniony facet postanawia wyeliminować potencjalnych przeciwników i zabija ich po kolei. Realne?
To fakt, było to prawdopodobne. Przyświadczyłem.
- Ale wciąż nie byłam pewna co do tego. Rozpisałam sobie wszystko, siedziałam całą noc i wpadła mi do głowy inna opcja. Tak jak ci mówiłam, kobieta. Skoro kobieta zakochuje się w chłopakach, a wiadome jest że raczej nie ma szans ich poznać, a tym bardziej z nimi być, postanawia odreagować.
- I zabija ich?
- Tak, są takie skrajne przypadki, nie jest wykluczone że właśnie takim przypadkiem jest nasz morderca. Też z zazdrości. Zauważ, pierwsza ofiara, Louis, miał dziewczynę, prawda? Eleanor. Wykluczając obiekt, wyklucza rywalkę. Skoro ona nie może go mieć, inna też nie będzie miała. A nie zabiła jej, bo Louis mógłby znaleźć kiedyś inną dziewczynę. Więc pozbyła się jego.
- Dobra, no ale teraz morderca zaatakował Harry'ego, który nie ma dziewczyny.
- Ale może mieć. W każdej chwili może sobie jakąś znaleźć, Maxxie, to jest gwiazda, mógłby mieć każdą na pstryknięcie palcami.
Racja, to akurat była prawda. Zwłaszcza, jeśli jest wyjątkowo urodziwą gwiazdą.
- To zaczyna się układać w całość – przyznałem jej rację – Ale wciąż nie pasuje mi jedna rzecz. To rozcięte ciało Louisa. Przecież żeby przepołowić człowieka na pół, potrzeba siły. Uważasz że kobieta dała by radę przerżnąć faceta na pół?
- Nie znasz kobiet. Kobieta zazdrosna potrafi przesuwać góry.
- I odkręcać tablice rejestracyjne?
- Tak, i odkręcać tablice. To nie jest trudne, dwie śrubki z przodku, dwie śrubki z tyłu i cała filozofia. Nie rób z nas kretynek, proszę cie.
- No dobrze, przepraszam.
Napiłem się kawy, bo przez teorię Rosie o kobiecie, która zabija facetów z zazdrości, zaschło mi w gardle. To wszystko zaczynało nabierać sensu. Zwłaszcza że w większości przy chłopakach kręciły się dziewczyny. Łatwiej było pozostać niezauważonym, będąc kobietą. Facet w tłumie dziewczyn zwróciłby na siebie uwagę.
Zapaliłem papierosa, przyglądając się zdjęciom z pogorzeliska dostarczonym przez Sue.
Pożar zaczął się prawdopodobnie w salonie na parterze, tak twierdzili strażacy. Według zeznań tego idioty Stevensa, Harry był wtedy na górze a sam Stevens siedział w samochodzie. Nie pasowało mi to zbytnio, bo skoro siedział w samochodzie, jakim cudem doznał obrażeń? Wjechał tym samochodem w dom, spiesząc na ratunek chłopakowi? Nie nie, to bez sensu, auto Stevensa stało na ulicy. Zerknąłem do notatek.
„Kiedy usłyszałem jakieś dziwne hałasy, wszedłem do domu żeby sprawdzić co się dzieje. Przyznaję, opuściłem stanowisko, ale tylko na chwilę, żeby sprawdzić komunikaty na radiostacji. Zaraz potem wróciłem do mieszkania i skierowałem się do kuchni. Wszystko było tak jak przed moim wyjściem do auta. Nie zlokalizowałem źródła hałasu. Obiekt wiedział, że wychodzę na chwilę, poinformowałem go o tym według zaleceń Right'a.”
Tak zeznał Stevens. Jeśli potwierdzi to Harry, nie jestem w stanie mu nic zarzucić. Co w żadnym stopniu nie przeszkadzało mi złożyć na niego skargi. Skarga poskutkowała, Stevensa przenoszą w przyszłym miesiącu na jakiś zabity dechami posterunek na Wyspach Owczych. Napawało mnie to ogromną radością. Zwłaszcza wtedy, kiedy pomyślałem że jedynym jego zajęciem będzie wysłuchiwanie zażaleń pasterzy, którym zginęły owce.
- Czyli szukamy kobiety. Wiek?
- Między osiemnaście a trzydzieści. Tutaj akurat rozbieżność jest duża, są różne kobiety.
- Jakieś wskazówki?
- Niestety. Wciąż za mało dowodów, wciąż za mało wskazówek.
Niezbyt mi to odpowiadało. Chciałem efektów, teraz, zaraz. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk telefonu. Dzwonił jeden z naszych ludzi w hotelu, że od rana przed wejściem kręci się jakaś kobieta i dopytuje obsługę o to, dlaczego jedno z piąter jest nieczynne. Dla mnie był to sygnał alarmowy, który właśnie potwierdził teorię Rosie.
Zapakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy prosto do hotelu, w którym mieszkał Liam, Zayn i Niall.
Rosie, podekscytowana spotkaniem z przypuszczalną morderczynią, nie zaprzątała sobie głowy parkowaniem. Przejechała przez krawężnik, plac przed hotelem i zatrzymała się prawie na głowie kobiety, która według ochroniarza, sterczała tu od rana. Kobieta odskoczyła i zaczęła wrzeszczeć, nazywając Rosie „ślepą kurą z pogranicza”, co osobiście wywołało u mnie atak śmiechu. Rosie pochodziła bowiem spod granicy z Irlandią.
Wysiadłem z samochodu w tym samym momencie, w którym Ros dopadła kobiety i złapała ją za ramię, ciągnąc w stronę krzaków obok wejścia. Kobieta wyglądała na zdecydowanie przestraszoną i zdezorientowaną, co podsunęło mi myśl, że to na pewno nie zabójczyni. Zwłaszcza, że według mojej oceny miała co najmniej czterdzieści lat.
Ros wylegitymowała się, prawie wsadzając odznakę w oko kobiety. Zrobiłem to samo, tylko mniej gwałtownie, zresztą, z jedną sprawną ręką wyjęcie odznaki z tylnej kieszeni spodni było raczej dość kłopotliwym przedsięwzięciem.
- Słucham, co pani robi tutaj cały dzień? - spytała twardo Ros, gromiąc kobietę wzrokiem.
- Nazywam się Teddy Michels, jestem dziennikarką w redakcji Bravo.
Zatkało mnie. Słyszałem o tym beznadziejnym szmatławcu dla nastolatek, ale nie sądziłem że kobiety w takim wieku dla nich pracują. Spodziewałem się raczej kogoś w moim wieku.
- Żartuje pani?
- Nie, mówię zupełnie szczerze – odparła kobieta i włożyła rękę do torebki.
To był sygnał ostrzegawczy. W takich sytuacjach pierwszym skojarzeniem było „Uwaga broń!”. Rosie kazała kobiecie stać bez ruchu, prawą ręką sięgając za plecy, gdzie nosiła swojego Smith&Wesson'a. Dziennikarka wyjęła powoli rękę z torebki. Rosie szybkim ruchem zerwała jej torbę z ramienia i zajrzała do środka. Po czym oddała kobiecie jej własność, pozwalając jej grzebać tam do woli. Teddy Michels wyciągnęła portfel, a z portfela wizytówkę. Podała ją Ros.
- Widzi pani? Tu jest mój adres, telefon, imię i nazwisko, a poniżej podane są wszystkie dane naszego wydawnictwa. Nie jestem żadną terrorystką!
- Dlaczego stoi pani tutaj cały dzień? - spytała Rosie, przenosząc wzrok z wizytówki na Teddy Michels.
- Dostałam wiadomość od informatora, że tutaj ukrywa się członków One Direction.
- Kto to pani powiedział?
- Nie muszę odpowiadać na to pytanie, tajemnica zawodowa.
- Na litość boską – skrzywiła się Rosie – dziennikarzy nie obowiązuje tajemnica. Powie nam pani, albo spotkamy się z nakazem prokuratora.
Teddy Michels uśmiechnęła się kpiąco. Widać było, że nie da za wygraną.
- Nie powiem, kto mnie o tym poinformował, ale widzę że miał racje. Gdyby było inaczej, nie przyjechalibyście tutaj i nie zaciągnęlibyście mnie w te krzaki bez potrzeby.
„Dobra jest!” - pomyślałem sobie, patrząc na wysoką brunetkę, której oczy świeciły się z dumy, że właśnie zagięła policjantów na służbie.
- Proszę stąd natychmiast zniknąć – poleciła Rosie, odwracając się plecami do kobiety i kierując się w stronę drzwi wejściowych do hotelu. Ruszyłem za nią, zostawiając Teddy Michels samą sobie.
Rosie weszła do hotelu, machając kamerdynerowi odznaką przed nosem. Usiadła na wielkiej, skórzanej sofie mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem.
Zasugerowałem, że może pójdziemy do chłopaków, skoro już tu jesteśmy, może coś sobie przypomnieli albo powiedzą coś, co może mieć dla nas jakieś znaczenie.
- Jak chcesz, to idź. Ja tu zostanę, nie ufam tej pindzie z północy... - mruknęła Ros mściwie i jadowicie.
Owszem, chciałem, bo od momentu pożaru w domu Harry'ego nie widziałem się z chłopakami i wręcz powinienem sprawdzić co u nich słychać. Zastanawiałem się czy ktoś w ogóle poinformował ich o tym co się wydarzyło. Z tego co wiedziałem, żadne media nie wspomniały czyj dom spłonął i że zaangażowana była w to policja kryminalna.
Pstryknąłem guzikiem przyzywającym windę i patrząc w lustro, wjechałem na czwarte piętro, które w całości było zamknięte przez policję. Drzwi otworzyły się i o mały włos nie zmarłem na zawał ze strachu. Bo stało przede mną dwóch policjantów w kamizelkach kuloodpornych, celując we mnie z krótkiej broni automatycznej. Co to był za model, nie wiem.
Odruchowo cofnąłem się. Powoli wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni marynarki legitymację i odznakę, pokazując ją funkcjonariuszom. Obaj opuścili broń, i przepraszając, wypuścili mnie z windy. Wyjaśnili mi że z obsługą i innymi policjantami pilnującymi hotelu używają krótkofalówek, dzięki którym informują się nawzajem, kto którędy przyjdzie i po co.
Jeden ze strażników został przy windzie, nasłuchując komunikatów z radiotelefonu, natomiast drugi zaprowadził mnie do pokoju chłopaków. Zapukał trzy razy, zrobił przerwę, po czym znowu dwa razy zapukał w mahoniowe drzwi. Szczęknęły zamki i w szczelinie, przez którą widać było łańcuch, pojawiła się rozczochrana i zaspana twarz Nialla. Rozpromienił się na mój widok, i szerzej otworzył drzwi, odpinając łańcuch i wpuścił mnie do środka. Policjant został na zewnątrz.
- O rany, już myślałem że o nas zapomniałeś!
- Ja? O was? Na głowę upadłeś? - odpowiedziałem, uśmiechając się szczerze.
- Widok tych znajomych twarzy, całych i zdrowych, może niekoniecznie ogarniętych, zadziałał na mnie uspokajająco i wywołał we mnie falę radości. Gdzieś z głębi apartamentu usłyszałem głośne „cześć” krzyczane zapewne przez Liama. W drzwiach prowadzących do sypialni zobaczyłem stopy w białych skarpetkach zwisające z łóżka. Zayn pewnie śpi.
- Nie odwiedzałeś nas, to się... Co ci się stało? - spytał Horan, wskazując na moje obandażowane przedramię. Plaster z czoła już zniknął, a dzięki maści z tłuszczu niedźwiedzia, po rozcięciu nie było prawie śladu.
- Wypadek przy pracy, nic takiego.
- To wtedy jak wyciągałeś Harry'ego z pożaru? - spytał Liam, pojawiając się w salonie.
Kto im już zdążył wszystko opowiedzieć? Bo z telewizji na pewno się tego nie dowiedzieli, a dla ich bezpieczeństwa i prywatności, a także dla utrzymania w tajemnicy ich miejsca pobytu, w apartamencie został odłączony Internet.
- Skąd wiecie o tym?
- Rosie tu była, opowiadała nam co zrobiłeś – powiedział Niall cicho.
To co wydarzyło się potem, całkowicie zbiło mnie z tropu i mało się nie popłakałem ze wzruszenia. Bo jak można poczuć się, kiedy ktoś, komu uratowałeś przyjaciela, przytula się do ciebie jak do starszego brata, mimo że jesteś dla niego całkowicie obcą osobą?
- Nawet nie wiesz jak wiele to dla nas znaczy. Louis byłby dumny z tego, że to ty się nami zajmujesz – powiedział Liam, klepiąc mnie po ramieniu ze łzami w oczach.
Przyznaję, mi wtedy też zaszklił się wzrok.Niall w końcu mnie puścił i dostałem do ręki wielką szklankę jakiegoś soku, który był najlepszym napojem jaki piłem w życiu. Ani Niall, ani Liam nie wiedzieli co to jest, ale że jest smaczne, to mi też to dali. Rzeczywiście było.
Nie zauważyłem nawet, kiedy minęły trzy godziny przez które Zayn zdążył się obudzić, zdziwić się na mój widok, poruszyliśmy każdy możliwy temat. Czułem się jak nie policjant, tylko ich dobry kumpel którego traktują jak kogoś, kto ich pilnuje, ale nie jest ochroniarzem.
- Czas było się zbierać, czekało mnie jeszcze mnóstwo pracy. Pożegnałem się z chłopakami, obiecałem że będę pojawiał się częściej i zjechałem windą na sam dół. Rosie czekała przy małym stoliku, pijąc herbatę.
- Co wyście tam robili? Tyle czasu?
- Zagadali mnie, przepraszam.
- Powiedzieli coś nowego?
Z tego wszystkiego zapomniałem o pracy. Czas wziąć się w garść i znaleźć tą sukę, która zabiła Louisa i pozbawiła przytomności Harry'ego.
- Nie, cały czas to samo... - skłamałem, wychodząc na chłodny wieczór. Poprawiłem kurtkę i skierowałem się w stronę samochodu.
- Rosie stanęła jak wryta. Teddy Michels stała około dziesięciu metrów dalej i rozmawiała nie z kim innym, jak ze Stevensem. Jasny szlag mnie trafił. Zapomniałem o bolącej ręce. W Ros też coś wstąpiło i w tym samym momencie ruszyliśmy w stronę zajętych rozmową znajomych. Stali tyłem do nas, więc nie mieli szansy nas zauważyć. Zorientowali się dopiero wtedy, kiedy Ros złapała kobietę za ręce i zaciągnęła ją w stronę samochodu, a ja kopniakiem pod kolano powaliłem Stevensa na ziemię.
- Teraz już po tobie, gnido... - powiedziałem, przytrzymując mężczyznę kolanem.
Spojrzałem na Rosie, która właśnie wepchnęła oburzoną i wykrzykującą rozmaite przekleństwa dziennikarkę na tylne siedzenie Vauxhalla.
- Ros, pomóż mi.
- Dziewczyna podbiegła, złapała Stevensa za kurtkę i postawiła do pionu. Wyjęła mi z pokrowca kajdanki i zacisnęła je na nadgarstkach mężczyzny. Popchnęła go do przodu.
- A więc to jest ten nasz tajemniczy informator... no no no, coś mi się wydaje że czekają cie spore problemy, Stevens – mruknęła pod nosem, popychając go tak mocno, że prawie wywrócił się na chodnik – ruszaj się, nie mam całego wieczoru dla ciebie, padalcu.
Wspólnymi siłami wepchnęliśmy stawiającego się Stevensa obok Teddy, na tylne siedzenie i pojechaliśmy prosto na komisariat.
Patrzyłem przez ramię na świeżo złapaną dwójkę i uśmiechałem się podle. Wiedziałem że go dorwę. Wiedziałem że dobiorę mu się do skóry.
- Zdradzanie tajemnic służbowych... zagrożenie bezpieczeństwu śledztwa... wyjawianie tajemnicy o pobycie świadków... opór przy aresztowaniu... No no, Stevens. Pójdziesz siedzieć, i to nie na Wyspy Owcze – wyliczałem mu z mściwą satysfakcją.
- Ja nie wiedziałam że on jest z policji! Ja nic nie wiedziałam! - lamentowała Teddy Michels. Nagle straciła całą swoją pyszałkowatość i pewność siebie. Siedziała na tylnym siedzeniu i trzęsła się ze strachu.
- Zamknij się, wariatko – rzuciła krótko Ros.
- Chwyciła za radio.
- Dziewiątka, tu Ros. Wiozę wam dwie paczki. Z jednej się ucieszycie, dajcie szefa na wejście.
Szef na pewno zdziwi się, widząc Stevensa w kajdankach. Ten jednak nie ustępował.
- Nie było żadnego aresztowania! To łamanie praw obywatela, nie odczytaliście nam nawet naszych praw! To bezpodstawne!
- Zamknij mordę, Stevens, i tak się nie wywiniesz. A swoje prawa dobrze znasz, więc przestań opowiadać bzdury. Przypomnij sobie kodeks. W ramach jawnej niesubordynacji i łamania zasad stróża prawa, funkcjonariusz ma prawo zatrzymać innego policjanta, nawet jeśli ten jest na służbie. A że ty Stevens, na służbie nie byłeś, nie mamy o czym mówić.
Zamknął się i do samego komisariatu ani on, ani Teddy nie pisnęli słówka.
Rosie wywlekła Stevensa z samochodu i trzymając go za kołnierz kurtki wprowadziła go głównym wejściem. Ponieważ moja ręka wciąż była nie do końca sprawna, musiałem zająć się Teddy, do której potrzebne było zdecydowanie mniej siły. Ją też wprowadziłem głównym wejściem.
Tydzień później Stevensowi postawiono zarzuty ujawniania tajemnic śledztwa, krzywoprzysięstwa, zagrażania bezpieczeństwu świadków i dodatkowo uwzględniono moją skargę o niekompetencji i niedopilnowaniu obowiązków służby. Dwa tygodnie później sąd zatwierdził wyrok i skazał Stevensa na piętnaście lat więzienia i dożywotni zakaz wykonywania zawodów w służbie państwa i Jej Królewskiej Mości.
Teddy Michels natomiast została zwolniona z pracy i oskarżona o współpracę przy ujawnianiu tajemnic państwowych. Wnioskowaliśmy o pięć lat więzienia. Sprawa miała odbyć się za miesiąc.
Ja i Rosie tryumfowaliśmy.



Siedziałem w gabinecie czytając poranne wydanie Times'a, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Weszła Ros i z uśmiechem na twarzy oznajmiła, że Harry odzyskuje przytomność. Najwyższy czas! Minęły już prawie dwa tygodnie od pożaru. Niestety, śledztwo stanęło w martwym punkcie. Morderca przestał dawać o sobie znać, i mimo że pozwolono chłopakom wrócić do domów, wciąż pozostawali pod policyjną ochroną.
Rzuciłem gazetę w kąt i zbiegłem na dół do samochodu. Moja ręka wydobrzała, więc nie potrzebowałem już szofera. Zawróciłem i spytałem Rosie, czy jedzie ze mną. Powiedziała że muszę jechać sam, ona ma jakieś ważne sprawy do załatwienia. Nie upierałem się przy jej towarzystwie, wsiadłem do samochodu i pojechałem prosto do szpitala. Standardowo, pokazałem ochronie odznakę i wjechałem windą na piętro, na którym znajdował się pokój Harry'ego. Wszedłem bez pukania, do czego przyzwyczaił się już personel szpitala i nikt nie protestował ani nie próbował mnie wyrzucać. W końcu wszyscy nauczyli się że jestem policjantem.
Odruchowo rzuciłem okiem na monitory kontrolujące pracę serca. Wszystko było w porządku. Jedyne, co mi nie pasowało, to fakt, że Harry wciąż był nieprzytomny.
Potem o mały włos nie dostałem ataku serca, kiedy chłopak otworzył oczy i wyciągnął ręce w moją stronę.
- Czas wstawać! - powiedział, z szerokim uśmiechem.
To, jak wtedy się poczułem, jest nie do opisania. Uraz kręgosłupa okazał się niezbyt poważny, więc jego życiu i zdrowiu nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Po krótkiej rehabilitacji miał znowu normalnie funkcjonować, a to że będzie chodził, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Oparzenie na twarzy znikło, pozostawiając jedynie dwie małe blizny. Widząc leżącego na łóżku i machającego do mnie rękoma chłopaka, usiadłem na krześle i poczułem, jak płyną mi łzy. Pierwszy raz coś takiego mnie spotkało. Zdziwiłem się sam sobą.
- Czemu ryczysz? - spytał zaskoczony chłopak, zbity z tropu moim dziwnym zachowaniem. Spojrzałem na niego i przypatrywałem się przez dłuższą chwilę. Stojąca obok pielęgniarka, jakby przeczuwając, co mam zamiar zrobić, upomniała mnie grzecznie.
- Przypominam, że pacjent jest pod stałą obserwacją i wciąż nosi kołnierz ortopedyczny.
Uniosła lekko brew, dając mi jasno do zrozumienia że nie mam prawa dotknąć chłopaka nawet palcem. Zapewniłem ją że tylko będę tu siedział, jednocześnie prosząc, aby wyszła, ponieważ muszę przesłuchać świadka. Jak tylko zamknęły się drzwi, poczułem jak chłopak łapie mnie za szyje i przyciąga do siebie, dziękując za uratowanie życia.
Tego było dla mnie już za wiele, kolejny dzieciak który w ten sposób mi dziękuje. Rozkleiłem się totalnie. Potem byłem zły na siebie, że tak zaangażowałem się emocjonalnie w tą sprawę, ale to było silniejsze ode mnie, i nie byłem w stanie z tym walczyć.
- Harry, nawet nie wiesz jak się cieszę że wszystko już w porządku – powiedziałem, obserwując jak chłopak wkłada palec pod kołnierz i drapie się po szyi – ale muszę pogadać z tobą służbowo. Pamiętasz coś z dnia pożaru? Cokolwiek? Widziałeś kogoś obcego w domu? Może Stevens z kimś rozmawiał?
Chłopak zmarszczył czoło, próbując coś sobie przypomnieć.
- Nie wiem, czy to ważne, ale rano była jakaś kobieta, niby z elektrowni, Stevens ją wpuścił ale za nią łaził. Sprawdzała coś w kuchni.
Mało brakowało, a udusiłbym się z wrażenia. Kobieta. Kuchnia. Gaz. Pożar. Wszystko pasowało! Idealnie!
- Przepraszam, Harry, zaraz powiesz dalej, ale muszę ściągnąć tu Ros. Ona też pewnie chętnie cie zobaczy, całego i zdrowego.
Zadzwoniłem do Rosie, obiecała że przyjedzie za dwadzieścia minut. Nie chciałem przemęczać Harry'ego, więc żeby nie musiał powtarzać dwa razy, czekajć na Ros, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Pytał o Zayna, Liama i Nialla, pytał o postępy w śledztwie. Na wieść o tym, co przydarzyło się Stevensowi, wybuchnął śmiechem, mówiąc że dobrze tak idiocie. Potwierdziłem.
- Przyszła Ros i Harry opowiedział nam o wizycie tajemniczej kobiety. Co było dla nas bardzo istotne, podał jej dość szczegółowy rysopis. Wysoka, blondynka, długie pazury, chyba czerwone, ale nie pamiętał dokładnie, ciemno pomalowane oczy i przyjechała zielonym Renault, raczej nowszym niż starszym, modelu nie znał. Brzydkie, okrągłe i krótkie. Pasowało Twingo. Brzydkie, okrągłe, krótkie. Telefonicznie kazałem znaleźć mi wszystkie zielone Twingo w kraju, których właścicielami są kobiety. Zbliżaliśmy się do tego, żeby ustalić tożsamość morderczyni Louisa. Niestety. Co to za problem przefarbować włosy, obciąć paznokcie i zmyć makijaż. Samochód też mogła już zmienić. Jedyne, czego nie mogła zmienić w przeciągu dwóch tygodni, to pieprzyk nad lewym okiem.
Jakim cudem Harry zapamiętał tak mały szczegół, on sam nie potrafił wytłumaczyć.
Pożegnaliśmy się z Harry'm i pojechaliśmy do mnie do mieszkania na obiad. Jedliśmy akurat spaghetti, kiedy zadzwonił telefon Rosie.
- O, Sue dzwoni – powiedziała.
Odebrała telefon i twarz jej stężała. Zrobiła się poważna i zawzięta. To nie wróżyło nic dobrego. Rozłączyła rozmowę, jednocześnie wstając.
- Co?! - zdenerwowałem się, widząc jej zachowanie.
- Chodź. Jedziemy, i to już.
- Dokąd? - dopytywałem się, ubierając buty i prawie przewracając się o zagięcie dywanu.
- W samochodzie ci powiem.
Zeszliśmy na dół i wsiedliśmy do jej czarnego Mondeo. Zapiąłem pasy, bo nerwowa Ros za kierownicą do najbezpieczniejszych zjawisk na świecie zdecydowanie nie należy. Glock boleśnie gniótł mnie w plecy.
- Horana nie ma.
Zamurowało mnie. To już kolejny wstrząs w tym dniu, więc nie umarłem chyba tylko przez to, że nic bardziej nie było w stanie mnie już zaskoczyć.
- Co to znaczy, że Horana nie ma? Poza tym, nie Horana tylko Nialla.
- Dobra. Nialla nie ma. Zniknął. Przepadł jak kamień w wodę. Nikt nic nie wie.
- Chryste panie, co to znaczy? Jak to zniknął?! Przecież miał ochronę. Ros, jeśli robisz mnie w konia, obiecuje ci że obetnę ci włosy...
- Nie żartuję. Roberts, ten gliniarz co mu go przydzielili leży nieprzytomny na OIOM-ie z raną postrzałową głowy.
- Co?!
- Tak. Tak mówi Sue. Że znaleziono Robertsa na ulicy, gdzieś w okolicy domu Nialla. Ludzie twierdzą że chłopak wychodził tam rano pobiegać. Tyle zdążyła ustalić Sue. Więc może Roberts był z nim, nie zdążył zareagować...
Nie. To było nie do pomyślenia. Tak długo był spokój. Tak wszystko zaczynało się układać. A tu nagle znika Niall. Pomyślałem, że jeśli on będzie kolejną ofiarą, zastrzelę się.
- Lubiłem i ceniłem sobie każdego z członków One Direction. Ale z Niallem łączyła nas jakaś wyjątkowa więź. Traktował mnie zupełnie inaczej niż Zayna czy Liama. To on spędzał ze mną najwięcej czasu, to on najczęściej do mnie dzwonił. Ten mały blondyn z ADHD. A teraz może się okazać, że już nie żyje. Dreszcz przeszedł mi po plecach na samą myśl o tym. Złapałem za radio.
- Do wszystkich wolnych jednostek, do wszystkich wolnych jednostek. Poszukiwany Niall Horan, blondyn, możliwe że w towarzystwie wysokiej kobiety, prawdopodobnie w zielonym Twingo. Zatrzymać wszystkimi możliwymi sposobami, nie uszkodzić chłopaka.
Odwiesiłem radio.
- A tę dziwkę zastrzelić... - dodałem pod nosem.
Rosie jechała z prędkością światła. Włączone syreny czyściły drogę przed maską.
- Dokąd jedziemy?
- Jedziemy po Liama i Zayna. W szpitalu Harry będzie bezpieczny. Ich trzeba zabrać.
Przyznałem jej rację i pochwaliłem Rosie w duchu. Dzielna dziewczyna.



Dotarliśmy pod dom, w którym zatrzymali się Zayn i Liam. Pod płotem stał radiowóz. Wysiadłem z auta, zaplątując się w pasy bezpieczeństwa i przeklinając pod nosem ten piekielny wynalazek. Rozejrzałem się po ulicy, była zupełnie pusta, nie licząc policjanta uważnie rozglądając się wokół. W tym momencie z domu inny funkcjonariusz wyprowadził chłopaków i skierował ich prosto do radiowozu.
- Wieziemy ich na komisariat, rozkaz dyspozytorni – zwrócił się do mnie jeden z policjantów.
Bardzo dobry pomysł. Pomyślałem że to na pewno zasługa Christiny i obiecałem sobie, że zaproszę ją na kolację do Ivy, jak będzie po wszystkim. Ruszyliśmy za radiowozem, trzymając się za nim aż pod samo wejście na komendę.
- Ros, zajmij się nimi, proszę cie, ja idę na konferencję. Jak będę coś wiedział, od razu cie powiadomię, zgoda?
- Dobra, leć. Wołaj przez telefon!
Wbiegłem po schodach i skierowałem się wprost do sali konferencyjnej. Siedział już tam cały zespół operacyjny, był nawet szef. Czyli będzie dobrze. Jeśli szef się zjawił, mamy do dyspozycji wszystko co nam się podoba.
- Czekaliśmy na ciebie – odezwała się Janett, siedząca przy oknie.
- Wiem, już jestem, eskortowaliśmy z Ros pozostałych chłopaków.
- Gdzie są teraz? - zapytał szef.
- Tutaj, na komendzie.
- Bardzo dobrze. - teraz zwrócił się do całego zespołu – Słuchajcie. Jest gorąco. Nie ukrywam, że szanse na to że dzieciak wciąż żyje, są niewielkie...
Wzdrygnąłem się na dźwięk tych słów. Na pewno żyje i na pewno zdążymy mu pomóc.
- … ale zrobimy wszystko, żeby go znaleźć. Maxxie, co wiesz i co może być nam przydatne?
- Kobieta, około dwudziestu do trzydziestu lat. Ostatnio widziana jako blondynka...
Zatkało mnie i urwałem w pół zdania. Wyrżnąłem się z całej siły w czoło. No tak!
- Co jest? - spytał szef.
- Stevens! Stevens! Ten bydlak może coś wiedzieć! Niech ktoś go sprawdzi!
Szef skinął głową na Sue, które bez słowa zniknęła za drzwiami.
- Mów dalej, Stevensa sprawdzi Sue.
Opanowałem emocje i rozwścieczenie spowodowane Stevensem zajął miejsce niepokój o Nialla.
- Kobieta, wiek dwadzieścia do trzydziestu, ostatnio widziana jako blondynka, zwolenniczka mocnego makijażu, prawdopodobnie jeździ zielonym Renault Twingo. Nad okiem pieprzyk.
- Którym? - spytała Janett, zupełnie szczerze.
Zdenerwowałem się okropnie.
- A czy to ważne?! Łapać mi wszystkie z pieprzykami nad okiem, nie ważne nad którym! Wszystkie wyłapać i zamknąć, nawet jak nie będzie z nimi Horana.
- Uspokój się – powiedział szef stanowczo.
Emocje we mnie kipiały, ale karcący ton szefa zmusił mnie do uspokojenia się.
Nagle do pokoju wpadła Christie, zaaferowana jak nigdy dotąd.
- Szefie! Jakaś kobieta dzwoni, mówi że wie co z tym dzieciakiem!
- Łącz natychmiast – polecił mężczyzna siedzącemu przy centralce telefonicznej Samowi.
Wszyscy wlepili wzrok w duży głośnik zamontowany na środku stołu. Najpierw słychać było tylko szum.
- Wszyscy cisza. Ja mówię – powiedział twardo szef. Pokiwaliśmy głowami.
Z głośnika dało się słyszeć dźwięk nadchodzącego połączenia i w końcu odezwał się w nim niski, kobiecy głos.
- Wiem że wszyscy mnie słuchają. Ale rozmawiać będę tylko z Right'em. Jest tam?
Wbiło mnie w fotel. Nigdy jeszcze nie byłem negocjatorem. Nie wiem jak to się robi. A co, jeśli przeze mnie Niall straci życie..?
Szef machnął ręką, dając mi znać że mam wolną rękę. Widziałem, jak Sam stara się namierzyć sygnał i miejsce, z którego nadeszło połączenie. Potrzeba było na to około dwóch minut. Muszę grać na czas.
- Jestem.
- Ooooh, śledczy Right – powiedział głos z wybitnie odrażającym i lubieżnym zadowoleniem – mam tu kogoś, kto za panem tęskni. Taki słodki blondynek... Aż szkoda, żeby się trochę... przypiekł.
Dostałem ataku wściekłości.
- Posłuchaj mnie, kurwo. Jeśli cokolwiek stanie się temu chłopakowi, przewrócę całą Anglię żeby cie znaleźć...
- Spokojnie, Maxxie... - kontynuował głos. Pół minuty do namierzenia sygnału – nie znajdziesz mnie. I to też nie powód, żeby używać takich brzydkich słów. Nie jestem terrorystką...
- Mam sygnał – szepnął Sam.
Zwróciłem się w stronę mikrofonu.
- Nie wiem czego chcesz. Dostaniesz to. Co z chłopakiem?
W głośniku usłyszeliśmy jakieś szamotanie i głuche jęknięcie. Dźwięk dartego materiału, jakby gdzieś w pobliżu jej słuchawki.
- Maxxie... - to był Niall. Nogi się pode mną ugięły i zrobiło mi się słabo. Do pokoju wpadła nagle Ross. W głośniku rozległ się znów ten lubieżny śmiech. Połączenie zostało przerwane.
Chryste panie. Siedziałem otępiały na fotelu i czułem jak na przemian robi mi się raz zimno, raz gorąco. On żyje. Nie wiem czy nic mu nie jest, ale żyje. Złapałem szklankę stojącą na stole i wypiłem jej zawartość jednym łykiem. Lekko mnie to otrzeźwiło.
- Co ona powiedziała na końcu? Że co nie jest? - spytała Sue.
- Sam, przewiń rozmowę.
- „... to też nie powód, żeby używać takich brzydkich słów. Nie jestem terrorystką...”
- Gdzieś to już słyszałam... gdzie ja to słyszałam... - zastanawiała się głośno Rosie.
Nagle mnie olśniło. No tak! Teddy Michels! Ta wredna dziennikarka z Bravo! Rozprawę ma dopiero za dwa tygodnie, teraz jeszcze cieszy się wolnością.
- To ta suka z gazety... - powiedziałem nieprzytomnie.
- Co?
- Teddy Michels. Ta od Stevensa.
- No właśnie! - wrzasnęła histerycznie Rosie, łapiąc się za głowę. - czemu nikt jej nie zamknął?! Przecież to przestępca!
Wszyscy spojrzeli na szefa.
- Zły stan zdrowia. Wykpiła się do momentu rozprawy.
Chryste panie. Znowu zrobiło mi się słabo.
- Gdzie ona jest? Skąd to dzwoniło? - zwróciłem się do Sama.
- Manchester. Daleko.
Boże. Taki kawał drogi. Jak ta idiotka dała radę wywieźć Nialla tak daleko w tak krótkim czasie? Powietrzem frunęła, czy jak? Fruwanie...!
- Śmigłowiec. Natychmiast jest potrzebny śmigłowiec. Sam, masz dokładną lokalizację?
- Tak, adres przesyłam już ich policji.
- NIE! - wrzasnąłem. Wszyscy spojrzeli na mnie dziwnie.
Ich miejscowa policja to ostatnie czego nam trzeba. Narobią hałasu, spłoszą ją, ta spanikuje i zabije Nialla. Na to nie mogłem pozwolić.
- Żadnych miejscowych. Musimy to szybko rozegrać, bez hałasu. Po cichu.

Wdrapałem się po stopniach do śmigłowca, który huczał wirnikiem na lądowisku obok komendy. Kamizelka kuloodporna krępowała mi swobodę ruchów. Kilkanaście metrów od helikoptera stała Ros. Nie pozwoliłem jej lecieć ze mną. Na pokład wziąłem tylko snajpera z jednostki antyterrorystycznej. Ta mała, ale szybka maszyna nie miała miejsca dla czterech osób. Pilot i dwóch pasażerów stanowił komplet. Rosie miała dotrzeć na miejsce dużym śmigłowcem, który leciał do nas z bazy wojskowej w na zachodzie kraju. Pomachałem jej, układając na kolanach Heckler&Kocha. Snajper obok trzymał między nogami twardą walizkę z karabinem wyborowym. Patrzyłem na Ros, kiedy maszyna odrywała się od lądowiska.
„Wrócę z Niallem. Obiecuję” - pomyślałem, kiedy śmigłowiec zrobił zwrot i skierował się do Manchesteru. Modliłem się, żebyśmy nie dotarli na miejsce za późno. Zauważyłem, jak z parkingu wyjeżdżają radiowozy i ciężarówka z antyterrorystycznej. Pomyślałem, że musi się udać. Że uratujemy chłopaka.


Śmigłowiec zniżył lot. Byliśmy już nad Manchesterem, kiedy w radio odezwał się pilot.
- Podlecę najbliżej jak się da. Ale i tak co najmniej pół kilometra macie na piechotę.
- Zrozumiałem.
Maszyna gładko usiadła na łące, za którą rozciągał się ciemny las. Za tym lasem znajdował się dom, w którym ta suka trzymała Horana. Poczułem nagły przypływ adrenaliny i wiedziałem, że mi się uda. Wyskoczyłem ze śmigłowca, z drugiej strony wysiadł snajper. Maszyna odleciała, najpierw nisko nad ziemią a potem wzniosła się w górę i zniknęła za chmurami.
Spojrzałem na snajpera. Był ode mnie co najmniej dwadzieścia lat starszy. Patrzył na mnie oczami pełnymi zrozumienia. Uśmiechnął się delikatnie.
- To ważne dla ciebie, prawda?
Pokiwałem głową, nic nie mówiąc.
- Poradzimy sobie. Odzyskamy chłopaka.
Podałem mu rękę.
Odbezpieczyłem broń i sprawdziłem ułożenie kamizelki kuloodpornej. Wszystko było idealnie.
Usłyszałem cichy dźwięk silnika i po chwili obok nas zatrzymał się terenowy radiowóz z Manchesteru. Zdziwiłem się, kiedy ze środka, oprócz dwóch policjantów w kamizelkach i bronią automatyczną wysiadła Margaret Wilson. Poczułem się lepiej, widząc znajomą twarz, ale wciąż nie wiedziałem co ona tu robi. Wyjęła z kabury na udzie potężnego Glocka.
- Mówiłeś że to dobra broń. W końcu się przekonam.
- Marge, co ty tu robisz? To nie jest wasza akcja... Kto wam powiedział?
Margaret uśmiechnęła się figlarnie.
- Myślisz że nie mam komórki? Rosie zadzwoniła zaraz po waszym starcie. Jesteśmy tutaj prywatnie. To jest Jimm a to Edward. Moi najlepsi ludzie. Pomożemy wam, póki nie dojadą wasi. Jaka jest sprawa?
Spojrzałem na Marge i dwóch funkcjonariuszy. Narażają własne życie dla sprawy, dla której tak naprawdę nie muszą. To się nazywa policjant. Broni, nawet wtedy kiedy nie musi. Poczułem ogromną dumę z Marge i jej przyjaciół.
Szybko wyjaśniłem o co chodzi. Słuchali w dużym skupieniu, często kiwając głowami na potwierdzenie moich słów.
- ... no i... Nie wiemy czy on jeszcze żyje. - zakończyłem małą odprawę nieco kulawo.
- Żyje, zobaczysz – powiedział Jimm, waląc mnie w plecy tak mocno, że aż pochyliłem się do przodu.
- Idziemy, nie ma co tracić czasu. Wy w lewo, ja lasem – powiedział mój snajper.
Rozdzieliliśmy się. Trzymając się nisko nad ziemią, obeszliśmy las, w którym jak duch rozpłynął się strzelec wyborowy. Chowając się w wysokiej trawie, wyjrzałem zza pnia potężnego dębu. Moim oczom ukazał się obrazek jak z pocztówki. Mały wiejski domek, stodoła, płot i kilka dużych drzew, a to wszystko otoczone niskim, kamiennym murem. Wszystko skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Gdyby nie sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, chętnie zatrzymałbym się tutaj na weekend. W oddali, z prawej strony zauważyłem małe, czerwone światełko. Snajper był na pozycji. Spojrzałem na Marge, Jimma i Edwarda. W stu procentach skupieni na zadaniu. Podziękowałem im skinieniem głowy i dałem znak. Ruszyliśmy w stronę domu, kryjąc się pod osłoną krzaków, płotków i sterczących z ziemi, samotnych pni. Pojedynczo, jeden za drugim dostaliśmy się do stodoły, osłaniani przez ukrytego w gęstym lesie snajpera.
Za domem dostrzegłem upiorne, zielone Twingo. Byłem pewny, że to tutaj. Trochę zbyt lekkomyślnie wystawiłem głowę zza drzwi stodoły. Wtedy wszystko się zaczęło.
Rozległ się głośny huk, a ułamki sekund później, deski, z których zrobione były drzwi, rozprysnęły się na setki kawałków.
- Strzela szmata! - wyrwało mi się. Teraz już nie było sensu siedzieć cicho. Szyby w domu przestały istnieć, kiedy nasz snajper przykrył je ogniem.
Spojrzałem na pozostałości drzwi, za którymi się chowaliśmy. Jakiś duży kaliber. Zbyt duży jak na kobietę. Nie jest sama!
- Ktoś tam jest, oprócz Horana i tej baby. Facet. Miejcie oczy szeroko otwarte. Ja przodem.
Marge kiwnęła głową i zawróciła, żeby obejść stodołę wokół. Ruszyłem z nią. Jimm i Edward przykryli budynek i samochód serią z automatów. W gładkiej, zielonej karoserii Twingo pojawiło się kilkadziesiąt dziur.
Wysunąłem się przed Marge.
„Musimy dostać się do środka, to jest konieczność.”
Jeśli trzyma chłopaka tutaj, musi być w domu. Przypomniała mi się piwnica, w której znaleźliśmy Louisa i zrobiło mi się niedobrze.
- Marge, w tych domach są piwnice?
- Są, wyłożone drewnem, dlacze... O Chryste. Pospieszmy się.
Nie musiała mi dwa razy tego powtarzać. Niosące się echem strzały tylko mnie napędzały. Trzymając broń przyłożoną do ramienia, przebiegłem przez podwórko, chowając się za osłoniętym winklem. Ułamki sekund później w szczyt domu, za którym się chowałem, wbiło się kilka pocisków, rozpryskując wokół tynk i odłamki cegieł.
„Chryste, ile ich tu musi być?! Suka ma prywatną armię...?”
Marge pomachała mi ręką. Otworzyła ogień w stronę, z której padły strzały wymierzone we mnie. Osłaniając mnie, dawała mi szansę na podejście bliżej. Usłyszałem warkot kilku silników, i w przerwie między domem a stodołą dostrzegłem dwa terenowe radiowozy i naszą ciężarówkę czarnych. Podbiegłem do stalowej klapy osłaniającej zsyp na węgiel i używając jej jako osłony, wyszarpnąłem krótkofalówkę.
- Ros, jesteś? Ros!
- Jestem, Max, co jest? Tu jest jakaś regularna wojna!
W tym momencie w klapę uderzyły trzy pociski, przebijając ją na wylot. Poleciałem na ścianę, upadając i wypuszczając z ręki radio.
- Max! Maxxie! Odezwij się!
Pozbierałem się w miarę szybko. Kamizelka kuloodporna spełniła swoje zadanie. Obiecałem sobie że po akcji, jeśli przeżyję, wyjmę te pociski i sprawdzę, czym chcieli mnie zabić.
- Jestem Rosie. Daj śmigłowiec, sami nie damy rady, nie wiem ilu ich tam jest. Niech czarni walą od frontu, tyłem nie zajdą. Ruchy, bez odbioru.
Rzuciłem radio w kąt, tylko mi przeszkadzało. Co miałem powiedzieć, powiedziałem. Rozległ się dźwięk kolejnej serii, i na głowę posypał mi się tynk.
„Zabiją mnie tutaj. Zginę, a młodego nie wyciągnę...”
To dodało mi sił. Stwierdziłem że mogę zginąć, ale robiąc coś, a nie chowając się jak szczur. Edward i Jimm wciąż ostrzeliwali budynek ze stodoły. W przejściu zauważyłem kilku policjantów z antyterrorystycznej. Teraz mam szansę.
Jeśli ci debile tutaj mają coś w głowie, zajmą się większą grupą niż pojedynczym gliniarzem. Ruszyłem do przodu, schylając głową przed ewentualnymi pociskami.
Dotarłem do drzwi.
„Teraz, albo nigdy...”
I w tym momencie przez drzwi przebił się pocisk ze strzelby, pewnie myśliwskiej, robiąc w nich dziurę średnicy pół metra. Gdybym stał na wprost, nawet kamizelka niewiele by mi pomogła. Na głowie jej nie miałem, a dziura była akurat na wysokości mojej szyi. Podziękowałem Bogu w myślach i delikatnie złapałem za klamkę.
Strzały z mojej strony ucichły.
Już chciałem otworzyć drzwi, kiedy ktoś pchnął je od wewnątrz. Szybko cofnąłem rękę, nie chcąc zdradzać swojej pozycji. Serce podeszło mi do gardła, kiedy minęła mnie ta podła szmata, trzymająca Nialla przed sobą jak tarczę, przystawiając mu rewolwer do głowy. Ruszyłem się delikatnie, zajmując pozycję do strzału, ale nie zauważyłem pustego, wiklinowego kosza, który leżał za mną. Nadepnąłem na niego, rozległ się trzask i kobieta odwróciła się w moją stronę z szaleństwem na twarzy. Cudem chyba nie nacisnęła spustu.
Spojrzałem na chłopaka. Był przerażony i brudny. Na policzkach pokrytych kurzem widać było ślady po łzach. Zamarłem. Co ja mam teraz zrobić...
- Rozwalę go! - wrzasnęła kobieta, patrząc mi w oczy i mocniej dociskając lufę małego rewolweru do skroni Horana – rozwalę go jak kaczkę!
Podniosłem broń jedną ręką, zdejmując palec ze spustu. Standardowa procedura.
- Odkładam broń! - powiedziałem stanowczo, lecz łagodnie.
Zrobić wszystko, żeby nie zdenerwować przeciwnika i nie narażać zakładnika.
Kobieta mocniej przycisnęła ramię do szyi Nialla. Widać było, że zaczyna mu się ciężko oddychać. Zacisnął palce na jej przedramieniu, ale to nie dało żadnego efektu.
- Zabiję... Zabiję go... wynoś się stąd! - charczała kobieta, pryskając śliną z ust.
Położyłem broń na ziemi. Stałem przed nią z rozłożonymi w boki rękoma. Mogła załatwić i mnie, i Nialla. Wystarczyły dwa celne strzały. Na szczęście wciąż się wahała.
Na nogawce jasnych spodni chłopaka dostrzegłem plamę krwi. Ta suka już mu coś zrobiła.
Zagotowało się we mnie, ale opanowałem się. Musiałem być spokojny.
- Czego chcesz? - spytałem.
- Wiesz czego nienawidzę...? - spytała kobieta spokojnym już głosem – Nienawidzę tych bachorów. Każdy jest teraz gwiazdą. Każdy zarabia miliony. A my? Gdzie jest miejsce dla nas? Ty tego nie zrozumiesz, jesteś młody, tak samo jak ci gówniarze tutaj... Ale to się skończy. Rozwalę was wszystkich.
Z przerażeniem patrzyłem, jak kobieta odciąga kurek rewolweru. Niall zacisął powieki.
„To już koniec... zawiodłem”
- Dziękuję... - odczytałem z ruchu warg chłopaka.
„Przepraszam, że ci nie pomogłem”
- A wiesz czego jeszcze nienawidzę? - kontynuowała Teddy – Irlandczyków. Tych zielonych karłów. Okradli nasz kraj... Co z ciebie za Anglik? Bronisz Irlandczyka? Zdrajca!
Usłyszałem szczęk zamka jakiejś starej broni na wysokości mojego ucha. Spojrzałem lekko w lewo. Obok mnie stał mężczyzna, około pięćdziesięciu lat i celował prosto w moją głowę ze starego obrzyna. Potężna strzelba z dwoma lufami wycelowana prosto w moją skroń. Zamknąłem oczy.
„Zginę razem z nim. Życie za życie”
Nagle rozległ się głośny, inny niż wszystkie dotychczas, huk. Rozejrzałem się. Wokół głowy Nialla pojawiła się czerwona mgiełka.
„Jezu, nie..!”
Kobieta ciężko zwaliła się na ziemię, zamierając bez ruchu. Chłopak upadł na kolana.
Przypomniałem sobie o mężczyźnie, który stał obok. Zauważyłem jak lufa strzelby lekko opada. Stary widocznie był zaskoczony tym, że kobieta padła martwa. Szybkim ruchem ręki wytrąciłem mu broń z dłoni, przykładając mu ją do gardła.
Myślałem że to już koniec.
Nie zablokowałem jednak drugiej ręki mężczyzny. W ostatnich promieniach słońca zauważyłem błysk ostrza które wznosiło się w stronę mojej twarzy. Pociągnąłem za spust. Obrzyn wypalił z potężnym hukiem, obryzgując mi twarz krwią.
„Znowu zabiłem człowieka... musiałem. Musiałem go zabić...”
Wszystko momentalnie ucichło. Kurz opadł, od strony stodoły biegła Marge, Jimm i kulejący Edward. Widocznie oberwał.
Stałem nieruchomo, chłonąc spokój. Wciąż ściskałem w ręku strzelbę, której lufy jeszcze dymiły. Marge zatrzymała się w pół kroku, patrząc na mnie. Poczułem, jak krew mężczyzny ścieka mi po szyi. Przeniosłem wzrok na Horana, który wstał i patrzył na mnie nieprzytomnym wzorkiem. Upuściłem strzelbę, wyprany z jakichkolwiek uczuć i sił.
Chłopak ruszył wolnym krokiem w moją stronę. Po chwili zaczął biec i rzucił się na mnie, obejmując mnie i wybuchając płaczem.
Nie przeszkadzał mi ból w klatce piersiowej. Mimo kamizelki, siła uderzeniowa zrobiła swoje i pewnie ze dwa żebra mi pękły. Mimo to objąłem Nialla, położyłem mu dłoń na włosach.
- Już. Koniec.
Spojrzał na mnie przeraźliwie niebieskimi oczami.
Dziękuję... ja... ja nie wiem co mam mówić...
Uśmiechnąłem się i wtuliłem twarz w jego jasne włosy.
- Nic nie mów. Chodź, jedziemy do domu...
Prowadząc chłopaka pod ramię, minąłem ludzi z antyterrorystycznej. Obok stała zapłakana Ros. Wszyscy patrzyli na mnie i Nialla, milcząc. Nagle ktoś zaczął bić brawo. Spojrzałem przez ramię. To Marge. Do niej dołączył Jimm i krzywiący się Edward. Czarni dołączyli. Rosie, skacząca na murku, zapłakana, śmiała się i machała do mnie ręką.
„To nie dla mnie... to nie ja jestem bohaterem...”
Odwróciłem się, pociągając za sobą Horana. Podniósł głowę, i spojrzał po wszystkich.
- Widzisz? To dla ciebie. - powiedziałem cicho.
Poczułem jak chłopak zaciska dłoń na moich plecach.
- Wracajmy do domu... - powiedział, uśmiechając się blado.

Nie czekając na nikogo, wsiadłem do pierwszego napotkanego radiowozu. Wrzuciłem bieg i w ciszy ruszyłem przez pole. Dojechałem do głównej drogi, włączyłem sygnały, jednak bez syren. Niall spał na siedzeniu obok. Nie chciałem go budzić. Spojrzałem na tego dzielnego dzieciaka, który przeszedł więcej niż niejeden dorosły przejdzie przez całe swoje życie. Nie zazdrościłem mu.
Spojrzałem we wsteczne lusterko. Za mną pędziło czarne Mondeo, a zza kierownicy machała do mnie Rosie. Jej też nic nie jest. To najważniejsze.
Pierwszym, co zrobiłem po dojechaniu do Londynu, było złożenie broni i odznaki na biurku szefa. Niall, słaniając się na nogach, stał koło mnie.
- Dziękuje szefie. Ale ja już się nawojowałem. Czas dać innym szansę...
Odwracając się, spojrzałem w okno gabinetu. Czarny Londyn czekał na powrót Nialla do domu.


Zapukałem do drzwi. Gwałtownie się otworzyły i zobaczyłem twarz Liama. Nie wiedział, że Niall śpi w samochodzie.
Widziałem, jak brązowe oczy rozszerzają się na mój widok. Byłem brudny, zakurzony i cały we krwi. Nie zdążyłem się nawet umyć, chciałem przywieźć Horana do domu. Oczy Liama wypełniły się łzami. Uśmiechnąłem się krzywo, opierając o framugę. Kiwnąłem głową do tyłu. Liam spojrzał na moje auto i jego oczy wypełnił potężny blask. Rzucił się na szare volvo, ciągnąc za klamkę. Pstryknąłem pilotem i drzwi otworzyły się nagle, a Payne poleciał na plecy, zdziwiony zaistniałą sytuacją. Niall otworzył oczy.
Na widok rozpłaszczonego na ziemi Liama wyskoczył z auta i rzucił się na niego, płacząc z radości.
- Zayn, zejdź... - próbowałem krzyknąć, ale wydałem z siebie tylko dziwne charknięcie. Nie miałem już siły krzyczeć.
Mimo to Malik usłyszał i zobaczyłem jego zaspaną twarz. Na mój widok przeraził się, ale widząc kotłowaninę na ścieżce, rzucił się na przyjaciół. Zaraz zanim wykuśtykał Harry, wciąż w kołnierzu. Spojrzał na mnie, potem na swoich „braci” w ogrodzie i uśmiechnął się. Spojrzałem w niebo.
- Widzisz Lou? Obiecałem ci że nic im się nie stanie... I chyba dotrzymałem słowa.
Poczułem jak ciekną mi łzy. Zmywały kurz, brud i krew z moich policzków. Harry oparł głowę na moim ramieniu.
- Dotrzymałeś. Jak anioł stróż... - mruknął Harry, wciąż obserwując przyjaciół.



Ruszyłem do samochodu, mijając zapłakanych przyjaciół, brudnych od ziemi i trawy. Uśmiechnąłem się, włączyłem silnik i wróciłem do domu.

KONIEC.

7 komentarzy:

  1. Cudowne - czytałam to ponad godzinę ale naprawdę warto było :) Jesteś cudownym pisarzem - a twoje opowiadania - zarówno 1 jak i 2 są niesamowite i jedyne w swoim rodzaju. Trzymaj tak dalej,
    Ola :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jezu..
    Zajebiste ! Na końcu płakałam *_*
    Świetnie piszesz, mam nadzieje że nie przestaniesz :))

    OdpowiedzUsuń
  3. nie umiem skomentować twoich opowiadań, pierwszego też nie potrafiłam. po prostu najlepsze opowiadania jakie czytałam, bez miłości dziewczyna-członek 1D. przyjaźń. pisz dalej, czekam tylko na następne.

    OdpowiedzUsuń
  4. Czemu akurat Loui ? ;( śliczne opowiadanie,ledwo łzy powstrzymałam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Genialne !
    Ale dlaczego Louis; (
    Nie trzebabylo go usmiercac ; (
    Masz talent !
    Te dopracowane sczególy i to wszystko..
    No po prostu brak slów ; ]

    OdpowiedzUsuń
  6. Niesamowite, najlepsze opowiadanie jakie kiedykolwiek czytalam. Powinnas zostac pisarka :)

    OdpowiedzUsuń
  7. To powinna być książka *__* Najfajniejsze jakie czytałam <3 Zapraszam do mnie http://zamachowiec-zayn.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń