"Wilgoć w piwnicy"
Część I.
- Dwadzieścia lat, góra, nie więcej.
Słowa przyjaciółki i przy okazji
najlepszej współpracownicy wyrwały mnie z otępienia, jakie
wywoływała kolejna godzina wpatrywania się w teczki z dokumentami
i migające ekrany komputerów. Sprawa „wampira z Northampton”
zrywała nam sen z powiek.
- Nie... - powiedziałem,
przeciągając się na fotelu – więcej. Tyle ludzi ile on
zaciukał? Na pewno dożywocie.
- Nie. Dożywocie nie, nie wierzę
że nie weźmie Johansona. Publika się zrzuci na gażę, on się z
tego wywinie, mówię ci, jak tu siedzę, że dwadzieścia lat
dostanie i cześć.
Przyjrzałem się przyjaciółce,
dłubiącej ołówkiem w zębach. Była świetnym psychologiem i
miała nosa do znajdowania poszlak. Ale jeśli chodzi o prawo, była
stanowczo zbyt łagodna i wielokrotnie jej przeczucia się nie
sprawdzały.
- Rosie, gadasz głupoty. Dwanaście
ofiar śmiertelnych, na każdej gwałt i maltretowanie zwłok.
Widziałaś te ciała. Widziałaś jak one wyglądały. Nie zdziwię
się jeśli nawet Johanson go z tego nie wyciągnie.
Ronald Johanson był jednym z
najlepszych prawników w kraju. Przegrał tylko dwie sprawy w swojej
karierze. Na kilkaset przeprowadzonych. Martwił nas za każdym razem
jak bronił naszego oskarżonego, bo wiadomo było że go z tego
wyciągnie. Jeśli w aktach pojawiało się nazwisko Johanson,
odpuszczaliśmy. Sprawa była z góry przegrana. I dzięki niemu na
wolności kręci się kilkudziesięciu morderców. „Wampir z
Northampton” był naszą najświeższą sprawą. Nie chcieliśmy
jej przegrać.
- Ale on mnie przeraża.... Ten
Johanson. On sam wygląda jak jakiś zakapior. Widziałeś jak on na
mnie patrzył ostatnio w sądzie? Jak na kawał mięsa na obiad.
Coś w tym było. Rzeczywiście,
Johanson urodą nie grzeszył. Nie mniej jednak, prawnikiem był
świetnym i miałem przed nim ogromny respekt.
- Na pewno nie tak jak Brown na te
wszystkie kobiety.
Jason Brown, bardziej znany jako
„Wampir z Northampton” był według naszego mniemania chorym
psychicznie seryjnym mordercą. W ciągu trzech miesięcy policja w
całym kraju znalazła dwanaście ciał młodych kobiet. Wszystkie z
takimi samymi obrażeniami. Wszystkie zgwałcono. Każda z nich
zginęła przez skręcenie karku. Brown był wyjątkowo brutalny.
Osobiście widziałem osiem z dwunastu ciał, bo dopiero po czwartej
ofierze przydzielono mnie do śledztwa. Rosie dołączyła po szóstej
ofierze. Widok zwłok już dawno przestał robić na mnie wrażenie.
Natomiast ofiary Browna zawsze wzbudzały we mnie obrzydzenie. Każda
z nich, oprócz skręconego karku posiadała liczne rany kute i
cięte. Jego znakiem rozpoznawczym był rozcięty brzuch i odsłonięte
wnętrzności.
Ja starałem się zrobić wszystko,
żeby posadzić dupka na krześle elektrycznym. Rosie natomiast
starała się zrobić jego rys psychologiczny. Szło nam to jak po
grudzie. Ze względu na rzekomo zły stan zdrowia Browna, od dwóch
tygodni, czyli od ostatniej ofiary, nie mogliśmy go przesłuchać,
mimo usilnych starań i interwencji w Scotland Yardzie i prokuraturze
generalnej. Zamknęli go w szpitalu i nie chcieli nas do niego
dopuścić. Jedyne co mnie pocieszało to to, że szpital był pod
stałą obserwacją małej grupy antyterrorystycznej a pod drzwiami
zawsze siedziało dwóch uzbrojonych policjantów.
Cały czas bacznie przyglądałem się
Rosie. Dziwnym trafem wpisywała się idealnie w kanon ofiar Browna.
Czasami nawet bałem się żeby ten bydlak jej nie dorwał. Odpiąłem
broń od paska i położyłem ją na biurku, było mi piekielnie
niewygodnie. Spojrzałem na rękojeść wystającą ze skórzanej
kabury. Broń to przyjaciel policjanta. Mój czarny Glock 22 z
tytanowym korpusem nie raz ratował mi już życie. Bez broni
praktycznie nie ruszałem się w domu. Praca śledczego niesie ze
sobą to niebezpieczeństwo, że praktycznie na każdym kroku może
dopaść cie jakiś psychol lub wściekły członek rodziny kogoś,
kogo posadziłeś za kratami. W samochodzie ponadto woziłem jeszcze
swoją ulubienicę, srebrne Magnum 44, które przyjechało do mnie ze
Stanów. Rewolwery mają w sobie jakąś tajemniczą moc
przyciągania. A dodatkowo potężną moc. To przydawało się
zwłaszcza podczas akcji.
Czasami zastanawiałem się czy
Smith&Wesson 40P, który miała Rosie, był dla niej
wystarczający. Była to dobra i niezawodna broń, lecz jak dla mnie
była dla niej zbyt słaba. Mały zasięg. Wiadomo, na akcje czy
obławy jeździli z nami snajperzy lub strzelcy wyborowi z bronią
automatyczną. Ale nie zawsze byli przy nas, czasami trzeba było
działać samemu. Rosie na strzelnicy miała rewelacyjne wyniki.
Czasami, po pracy, schodziliśmy do piwnicy i strzelaliśmy.
Kilkukrotnie poszło jej lepiej niż mi, dzięki czemu byłem o nią
spokojny. Pamiętam jak raz wsadziłem jej do ręki nowość w naszej
jednostce, Hackler&Koch G36. Ciężki karabin automatyczny z
łamanym łożem. Ugięła się pod jego ciężarem, ale strzelała z
niego jak zawodowy żołnierz. To jeszcze bardziej mnie uspokoiło.
Teraz jestem zdania, że ona potrafiłaby strzelać nawet z czołgu
lub baterii przeciwlotniczej, jeśli byłaby taka potrzeba.
- Połóż to inaczej, bo mnie
zastrzelisz... - mruknęła Rosie, upijając łyk kawy. Uśmiechnąłem
się niemrawo i przerzuciłem jakiś papier który zasłaniał mi
zeznania świadków.
Rozległ się dźwięk mojej komórki,
na który oboje z Rosie podskoczyliśmy. W tym biurze rzadko kiedy
dzwonił telefon, przeważnie ktoś wpadał z krzykiem. Dostałem
ataku serca, Rosie zrzuciła z biurka plastikowy kubek po kawie,
który stał tutaj już chyba z tydzień. Dorwałem się do komórki.
Dziesięciominutowa rozmowa.
- Wstawaj Ros. Jedziemy. Kolejne
zwłoki.
Służbowy Vauxhall wystrzelił z
Londynu jak korek od szampana. Ściskałem kurczowo kierownicę. Nie
denerwowałem się, o nie. Ale każde nowe zwłoki oznaczały nową
sprawę, nowa sprawa oznaczała nowe emocje. A to coś co tygrysy
lubią najbardziej.
- Coś wiadomo? - zapytała Rosie,
wpatrując się w widok za szybą.
- Nie, jeszcze nic. Ale od razu dali
to nam. Coś mi tu śmierdzi.
- A gdzie?
- Doncaster.
- Chryste, i to nam dali? - oburzyła
się dziewczyna, spoglądając na mnie z ogniem w oczach. - nie
mieli kogoś bliżej?
- Właśnie nic nie wiem.
Samochód jechał i jechał. Nie
włączyłem syren tylko dlatego, że nie chciałem wzbudzać
poruszenia wjeżdżając do Doncaster. Znałem tylko adres.
Zatrzymałem się przed jakimś sklepem, z którego wychodziła
starsza kobieta.
- Przepraszam panią, gdzie jest
Thorne Road?
- A coś się stało panie
policjancie?
Przymurowało mnie do fotela. Skąd ona
wie że jesteśmy z policji? Kątem oka zauważyłem jak Rosie trzyma
na kolanach swojego Smith&Wessona. Jezu Chryste.
- Nie, szukamy znajomych –
odpowiedziałem, uśmiechając się najszczerzej jak potrafiłem.
Kobieta podała nam trasę,
teoretycznie najkrótszą, bo nawigacja satelitarna w tym aucie
wyraźnie twierdziła, że Doncaster nie istnieje. Nie wiem kto to
programował, ale powinno się go rozstrzelać.
Na miejsce dotarliśmy bardzo szybko. I
wtedy zrozumiałem że mogłem sobie wyć syrenami i błyskać
światłami ile mi się podobało. Wjeżdżając na Thorne Road
poczułem się tak, jakbym wjeżdżał do jakiejś wielkiej
dyskoteki. Ulica była zablokowana radiowozami, karetkami i – co
mnie najbardziej zdziwiło – strażą pożarną. Jakiś „krawężnik”
pomachał mi ręką, dając znak żebym się zatrzymał. Opuściłem
szybę.
- Droga jest zamknięta, proszę
odjechać.
Pomyślałem sobie że to jakiś
bezgraniczny bęcwał Potem przypomniało mi się że mam
nieoznakowany radiowóz. Podetknąłem mu pod nos legitymację.
- Proszę bardzo, może pan
przejechać.
Podniósł policyjną taśmę a ja
wjechałem na teren policyjny. Kręciły się tam dziesiątki ludzi.
Parkując, rozglądałem się za znajomymi twarzami. Nikogo nie
wypatrzyłem.
Rosie wysiadła z samochodu i od razu
wlazła w wielką kałużę.
- Co do cholery? - zaklęła pod
nosem.
Faktycznie, cała ulica była zalana
wodą i dało się odczuć paskudny swąd spalenizny.
- Wróżę kłopoty... - mruknąłem.
Podszedł do nas jakiś chłopak w
randze posterunkowego. Pewnie jakiś miejscowy. Przedstawił się,
zasalutował i stuknął obcasami.
- Kto kieruje akcją? - spytała
Rosie.
- Komisarz Margaret Wilson, proszę pani.
- Marge?! - zdziwiłem się głośno,
chyba nawet za głośno.
- Tak, proszę pana.
- Możesz ją poprosić?
Młodemu chyba nie spodobało się to,
że mówię do niego na ty. Przykro mi, byłem dużo starszy rangą,
Rosie podobnie, mimo że różniło nas może z pięć, sześć lat.
Rzucił mi złośliwe spojrzenie i naprężony jak szprycha
odmaszerował w stronę dużego, policyjnego busa. Oparłem się o
maskę mojego Vauxhalla i zapaliłem papierosa.
Chwilę potem zauważyłem zmierzającą
w naszą stronę Margaret Wilson. Wysoka brunetka z włosami wiecznie
związanymi w kucyk. Przeważnie ubrana raczej na sportowo, w tej
chwili szybkim krokiem maszerowała w kombinezonie technika.
- Cześć! Dobrze was widzieć, to
jest jakaś paranoja. Zanim zaczniecie pytać co i jak, przebierzcie
się w kombinezony, tam lepiej nie wchodzić w zwykłym ubraniu.
Macie swoje?
Przyświadczyłem, że owszem.
Kombinezony to było coś, co miałem zawsze w bagażniku. Cały
sprzęt też.
- Możecie się przebrać u mnie w
busie, spotkamy się na dole.
Marge odwróciła się i po chwili
zniknęła w budynku. Podszedłem do tyłu auta i otworzyłem
bagażnik. Dwie aluminiowe walizki i dwa kombinezony. Dałem jeden
zestaw Rosie.
- Idź do busa, ja wrzucę to tutaj.
Spotkamy się przy wejściu.
Rosie zniknęła we wnętrzu auta.
Rozpiąłem kombinezon i wcisnąłem go przez buty. Normalnie je
zdejmowałem, ale potoki wody płynące po ulicy skutecznie to
uniemożliwiały. Pomęczyłem się z zapięciami. Spojrzałem na
swoje adidasy. To chyba nie jest najlepszy pomysł. Zajrzałem do
bagażnika i wyjąłem ciężkie trapery, które były przydatne
prawie zawsze. Jak nie w pracy, to w domu, kiedy zakopałem się w
błocie na podjeździe. Usiadłem na bagażniku i zmieniłem buty.
Trzasnęły drzwi busa i zobaczyłem
Rosie szarpiącą się z zamkiem w swoim kombinezonie. Machnęła mi
ręką. Zatrzasnąłem bagażnik, złapałem swoją walizkę i
ruszyłem w stronę partnerki.
Stanęliśmy przed drzwiami
prowadzącymi do budynku, w którym czekały na nas nowe zwłoki.
Górna framuga drzwi pokryta była sadzą a smród spalenizny coraz
bardziej się nasilał. Spojrzałem na Rosie, która kręciła nosem.
- Idziemy?
- No trzeba, trzeba...
Weszliśmy do środka. Wnętrze
ociekało wodą, strażacy zabezpieczali stropy. Jeśli oni myślą,
że ja będę zbierał zwłoki z walącym się sufitem nad głową,
to chyba im się coś pomyliło. Z drzwi po prawej stronie wyłoniła
się Margaret, upaćkana na twarzy sadzą.
- Chodźcie tutaj, ale ostrożnie na
schodach.
Schody za drzwiami? To wróżyło tylko
piwnicę. I rzeczywiście, za osmolonymi drzwiami pojawiły się
brudne, licho wyglądające schody. Wszedłem pierwszy, a nadpalone
stopnie zatrzeszczały mi pod nogami. Poczułem znajomy zapach
palonego mięsa. Będzie ciekawie...
Zeszliśmy na dół. Smród palonego
ciała mieszał się z zapachem stęchlizny i potężnej wilgoci. Ta
piwnica chyba nie była zbyt często używana, skoro ktoś ją tak
zapuścił. Moim oczom ukazał się korytarzyk, oświetlony
policyjnymi lampami, które wszystkiemu nadawały trupio blady kolor.
Jedynym plusem tego oświetlenia była jego potężna moc.
Marge prowadziła nas w głąb
pomieszczeń, które, jak na moje oko, były zbyt duże jak na tak
mały dom. Mijaliśmy nadpalone półki, całkowicie zwęglone meble
zrzucone na stos, resztki dywanów i wciąż dymiące kawałki
jakiegoś starego pianina.
- Załóżcie maski, dobrze wam
radzę... - rzuciła Marge.
Wolałem posłuchać, Rosie również.
Otworzyłem walizkę i wyciągnąłem bawełnianą maseczkę.
Wyciągnąłem też lustrzankę Nikona z zestawem lamp makro. Bez
aparatu w tej pracy nie da się funkcjonować. Przewiesiłem aparat
przez ramię, założyłem maskę i wszedłem przez niskie drzwi do
pomieszczenia, od którego chyba zaczął się pożar. Ściany i
sufit pokrywała gruba warstwa sadzy. Z mebli które niewątpliwie
kiedyś tu były, zostały sterczące z kupek popiołu kikuty. Na
środku tego całego bałaganu leżały zwłoki. Na pierwszy rzut oka
nie różniły się niczym od innych, które znajdowaliśmy w
pogorzeliskach. Nie dało się stwierdzić, czy ciało należało do
kobiety czy do mężczyzny.
- Co myślisz? - spytała mnie
Marge, kiedy przyklęknąłem przy zwłokach, świecąc sobie
latarką.
- Cóż. Widzę dwie możliwości.
Albo to jakiś pijak, który kombinował coś z ogniem i mu nie
wyszło, albo morderstwo i próba zatuszowania zabójstwa.
Skuteczna, szczerze mówiąc...
- Spójrz w okolice brzucha. Co
teraz?
Przesunąłem promień światła na
okolice pasa ofiary. I wtedy przekonałem się że to na sto procent
było morderstwo. Bo co jak co, ale żaden pijak nie jest w stanie
przeciąć się na pół.
- O Jezu... - usłyszałem
stęknięcie Rosie za sobą.
- No to już wiemy jedno, ten ktoś
sam z siebie nie umarł. Ktoś mu pomógł, i to dość brutalnie.
Przyjrzałem się twarzy ofiary, a
raczej temu, co z twarzy zostało. Zwłoki były tak mocno spalone,
że zatarły się nawet rysy. Zrobiłem zdjęcia pomieszczenia,
zwłok, wszystkiemu co było w zasięgu.
Wyjąłem z walizki skalpel i małe
szczypce. Odciąłem fragment spalonej tkanki i szczypcami włożyłem
go do próbówki.
- No nic. Tutaj więcej nic nie
zrobimy. Ktoś coś widział? - spytałem, wstając i czując jak
coś strzela mi w kręgosłupie. Efekty siedzenia za biurkiem.
- Nikt. Sąsiedzi wezwali straż
dopiero kiedy zauważyli płomienie. Wcześniej dom był pusty, na
sprzedaż. Właściciele mieszkają w Szkocji, gdzieś nad morzem.
Oboje złożyli zeznania u nich, mają alibi, byli w jakiejś
galerii, widziały ich dziesiątki ludzi.
- Czyli to mamy z głowy. Najpierw
wezwali straż?
- Możemy pogadać na zewnątrz...?
Kręci mi się w głowie. - poprosiła Rosie.
Wyszliśmy z budynku. Techniczni
czekali na zewnątrz. Marge kazała zabezpieczyć zwłoki i przewieźć
do laboratorium w Londynie. Zapewniła nas że jej ekipa sobie
poradzi. Uwierzyłem jej, była bardzo dobrą śledczą.
Rosie zniknęła w busie żeby się
przebrać. Ja usiadłem na masce mojego samochodu, zdjąłem górę
kombinezonu. Marge stała przede mną.
- Najpierw przyjechali strażacy.
Myśleli że to zwykły pożar więc zrobili po swojemu, zalali
wszystko wodą i zadowoleni. Nam to nie pomoże. Wszystko, co mogło
się przydać, spłynęło do kanałów albo się po prostu
rozpuściło. W tej piwnicy jest odpływ, dlatego jak
przyjechaliście już nie było wody. Jak ja tu dotarłam, ta cała
czarna maź sięgała do kolan. Zresztą, sam widziałeś jak tam
wszystko się paćkało.
- Widziałem, widziałem. Policja
znalazła zwłoki czy te wodoleje?
- Strażacy – poprawiła mnie
Marge – Strażacy znaleźli. Wtedy zadzwonili po tutejszych
krawężników. A oni wezwali nas. A my was. To trochę długa
lista...
- A czemu akurat my?
- Coś mi kazało was o tym
poinformować. Wiem że teraz próbujecie usadzić Browna. Dlatego
nie każę wam się spieszyć. Ale jak już posadzicie tego
zwyrodnialca, zajmijcie się naszym John Doe, ok?
- Zobaczymy co się da zrobić.
Z busa wyłoniła się Rosie. Już
chyba jej się poprawiło, bo na jej twarzy malowało się zacięcie
i jej typowy profesjonalizm. Kombinezon wrzuciła do wielkiego kubła
na śmieci, stojącego zaraz obok busa. Podeszła do samochodu i
wsadziła swoją walizkę do bagażnika.
- Chryste, ale śmierdzę...
Nie ona jedna śmierdziała. Wszyscy
śmierdzieliśmy tak samo. Ale tylko ona się tym przejmowała.
- Ros, zajmiemy się tym?
- Najpierw dorwiemy Browna! -
zaprotestowała gwałtownie dziewczyna – A potem możemy robić
wszystko inne. Chcę tego dupka na krześle!
Roześmiałem się ponuro, bo
uwielbiałem jak Rosie się denerwuje. Robiła wtedy taką dziwną
minę a na jej czole pojawiały się zmarszczki. Uzgodniliśmy z
Marge szczegóły, spisaliśmy protokół przekazania ciała,
dopilnowaliśmy żeby załadowali zwłoki do policyjnej sanitarki i
wsiedliśmy do samochodu.
- Coś mi w tym wszystkim nie
pasuje... - zaczęła Rosie. - Zobacz. Niby normalne morderstwo,
tak? Ale to cięcie na brzuchu? Takiego okrucieństwa jeszcze nie
widziałam. No i ten pożar... Komuś bardzo zależało żebyśmy
nie wiedzieli kto to jest. Sprawdzałeś ostatnio listy?
Listy zaginionych i poszukiwanych to
była studnia bez dna. Co chwilę ktoś znikał jak kamień w wodę.
Przeszukiwanie list to było najgorsze co mogło się przytrafić
śledczemu.
- Nie, nie sprawdzałem. Sprawdzę
jak wrócimy, dobra? - odpowiedziałem jej, wyciągając szyję i
rozglądając się za odpowiednim wyjazdem. Zerknąłem we wsteczne
lusterko, samochód transportujący zwłoki trzymał się blisko.
Bardzo dobrze. Grunt to nie zgubić transportu.
Drapałem się po nosie i wpatrywałem
w migoczący ekran laptopa. Kochane urządzenie. Szukałem osób
zaginionych w ostatnich dwóch dniach. Może coś się trafi.
Niestety. Z Doncaster nikogo nie było. Szanse na znalezienia
tożsamości ciała znalezionego w piwnicy była minimalna.
Sprawę Browna na chwilę odłożyłem
na bok, coś intrygowało mnie w tej nowej, niewyjaśnionej jeszcze
zagadce.
Włączyłem telewizję. Przeskoczyłem
po kilku kanałach, szukając jakichś wiadomości. Może akurat coś
będzie, może akurat będą trąbić o jakimś zaginięciu.
Pojawiła się zmęczona twarz spikera
kanału informacyjnego. Poszedłem do kuchni zrobić sobie kawę, bo
zapowiadała się długa noc, jednym uchem nasłuchując wiadomości.
- W Manchesterze wystawa psów
zakończyła się wizytą weterynarza. Wystawę zamknięto z powodu
niewystarczających środków higieny...
Świetnie. Co mnie obchodzi brak
higienicznych psów?!
- Słynna papużka Kelly nauczyła
się jeździć na deskorolce, zapraszamy na wideomateriał...
Jeszcze lepiej. Niehigieniczne psy.
Papugi na deskorolce.
- Premier zapowiedział podwyżkę
podatków w przyszłym roku o półtorej procent w skali...
Złodziejstwo.
- A teraz wiadomość z ostatniej
chwili. Członkowie słynnego ostatnimi czasy zespołu One Direction
apelują do swoich fanów w Anglii i na całym świecie. Jeśli
ktokolwiek posiada jakieś informacje o Louisie Tomlinsonie i
miejscu jego pobytu, proszony jest o kontakt pod numerem telefonu...
Dalej już nie słuchałem. Kubek z
kawą rozpuszczalną wyleciał mi z rąk, kiedy rzuciłem się do
komputera. Dopadłem laptopa, wstukałem „Louis Tomlinson”.
Pierwsze co przyszło mi do głowy, dalej nie wiem jakim cudem, to
sprawdzić gdzie mieszkał lub skąd pochodził. Mało brakowało a
padłbym trupem z podniecenia, kiedy na ekranie wyświetliło mi się
„DONCASTER”. Ten napis był dla mnie spełnieniem zawodowych
marzeń w tym momencie...
Złapałem telefon.
- Rosie, zasuwaj do laboratorium.
Jesteś mi potrzebna, o nic nie pytaj, wsiadaj w auto i jedź.
Wszystko powiem ci na miejscu...!
Nie czekałem na odpowiedź,
rozłączyłem się.
Złapałem kurtkę, klucze i popędziłem
na dół do samochodu. Ciemny Vauxhall czekał cierpliwie na
parkingu. Zapaliłem silnik, opuściłem szybę i na dachu
zamocowałem niebieskie światło. Uwielbiałem jeździć z
włączonymi „kogutami”, to takie wciąż żywe marzenie z
dzieciństwa. Za każdym razem jak pędziłem ulicami na sygnale i
widziałem, jak wszyscy oglądają się i zjeżdżają mi z drogi,
cieszyłem się jak dziecko. Syrena zawyła i z piskiem opon ruszyłem
do laboratorium.
Oczywiście musiałem przejść przez
bramkę ochrony, która mimo że pojawiałem się tam częściej niż
oni sami, zażądała ode mnie legitymacji i upoważnienia. Dostali
to wszystko, bo bez tego nie ruszałem się z domu i z hurgotem
wpadłem do laboratorium. Blade światło, każda ściana wyłożona
białymi kafelkami i kilka metalowych stołów chirurgicznych. To
było moje miejsce pracy. Spojrzałem na ścianę z lodówkami do
przechowywania zwłok. W której oni to upchnęli?
Przebiegłem wzrokiem po tabliczkach z
nazwiskami. Dwa razy John Doe. Który jest ten mój? I do licha, skąd
się wziął ten drugi? Otworzyłem pierwszą lodówkę. Uderzył
mnie zapach spalenizny. Bingo, trafienie za pierwszym razem.
Podstawiłem stół pod lodówkę i
„przełożyłem” zwłoki zapakowane w czarny worek. Podjechałem
stołem pod wielką, ruchomą lampę akurat w momencie, kiedy z
tajemniczym błyskiem w oczach do laboratorium wpadła Rosie.
- Zakład że wiem kto to jest? -
powiedziałem na przywitanie, zakładając rękawiczki.
- Skąd?!
- Czekaj, bo jeszcze nie wiem, ale
zaraz będę wiedział.
Rozpiąłem worek. Cuchnące powietrze
wydostało się na zewnątrz i momentalnie całe laboratorium
przesiąkło spalenizną. Rosie pstryknęła włącznikiem od
wyciągów i zapach zniknął momentalnie.
- Włącz komputery i wejdź mi w
lokalizator.
Rosie zajęła się komputerami, ja
natomiast złapałem skalpel i zająłem się górną częścią
przepołowionych zwłok. Sapiąc w bawełnianej maseczce rozchyliłem
zapieczone na kamień usta ofiary. A raczej próbowałem rozchylić.
Musiałem użyć skalpela do rozcięcia spalonej na węgiel tkanki.
Ukazały się białe, zbyt białe jak na naturalne, zęby. Punkt dla
mnie. Żadnego biedaka nie stać na tak idealnie utrzymane szkliwo.
- Chodź tu, pomóż mi bo mi rąk
brakuje – poprosiłem Rosie, wciąż dłubiąc przy ustach ofiary.
- Złap tutaj, muszę zrobić rentgen zębów...
I w tym momencie kawałek ciała, który
niewątpliwie powinien być ustami, po prostu oddzielił się od
reszty. Nie przejąłem się tym, często się to zdarzało.
Wrzuciłem oderwany kawałek do pojemnika z nierdzewnej stali i
przyciągnąłem przenośny rentgen. Obraz z aparatu natychmiast
pojawił się na ekranie.
- Żadnej dziury... patrz, sztuczne
licówki... - mamrotała Ros, smarując palcem po ekranie. - A to?
Co to jest?
Przyjrzałem się uważniej.
- Bzdura, niewypełniony kanał.
Widocznie ktoś zapomniał i tylko założył plombę, tu widać...
Staliśmy tak kontemplując zdjęcie
rentgenowskie kiedy przypomniałem sobie o lokalizatorze. Nazywałem
tak globalną bazę dentystyczną. W końcu tak najłatwiej było
zidentyfikować zwłoki.
Mimo, ze to pierwszy rozdzial, stwierdzam ze to opowiadanie bedzie genialne i napewno inne.. Nie jak wiekszosc.
OdpowiedzUsuńCzekam z niecierpliwoscia na kolejny rozdzial. Mam nadzieje, ze ta ofiara nie jest Louis, ze to jakis zbieg okolicznosci.
Pozdrawiam, Anka :)