środa, 14 marca 2012

Wilgoć w piwnicy - rozdział pierwszy.

To będzie zupełnie inne opowiadanie. Nigdzie nie czytałem nic w tym stylu. Więc postanowiłem takie napisać.



"Wilgoć w piwnicy"

Część I.


- Dwadzieścia lat, góra, nie więcej.
Słowa przyjaciółki i przy okazji najlepszej współpracownicy wyrwały mnie z otępienia, jakie wywoływała kolejna godzina wpatrywania się w teczki z dokumentami i migające ekrany komputerów. Sprawa „wampira z Northampton” zrywała nam sen z powiek.
- Nie... - powiedziałem, przeciągając się na fotelu – więcej. Tyle ludzi ile on zaciukał? Na pewno dożywocie.
- Nie. Dożywocie nie, nie wierzę że nie weźmie Johansona. Publika się zrzuci na gażę, on się z tego wywinie, mówię ci, jak tu siedzę, że dwadzieścia lat dostanie i cześć.
Przyjrzałem się przyjaciółce, dłubiącej ołówkiem w zębach. Była świetnym psychologiem i miała nosa do znajdowania poszlak. Ale jeśli chodzi o prawo, była stanowczo zbyt łagodna i wielokrotnie jej przeczucia się nie sprawdzały.
- Rosie, gadasz głupoty. Dwanaście ofiar śmiertelnych, na każdej gwałt i maltretowanie zwłok. Widziałaś te ciała. Widziałaś jak one wyglądały. Nie zdziwię się jeśli nawet Johanson go z tego nie wyciągnie.
Ronald Johanson był jednym z najlepszych prawników w kraju. Przegrał tylko dwie sprawy w swojej karierze. Na kilkaset przeprowadzonych. Martwił nas za każdym razem jak bronił naszego oskarżonego, bo wiadomo było że go z tego wyciągnie. Jeśli w aktach pojawiało się nazwisko Johanson, odpuszczaliśmy. Sprawa była z góry przegrana. I dzięki niemu na wolności kręci się kilkudziesięciu morderców. „Wampir z Northampton” był naszą najświeższą sprawą. Nie chcieliśmy jej przegrać.
- Ale on mnie przeraża.... Ten Johanson. On sam wygląda jak jakiś zakapior. Widziałeś jak on na mnie patrzył ostatnio w sądzie? Jak na kawał mięsa na obiad.
Coś w tym było. Rzeczywiście, Johanson urodą nie grzeszył. Nie mniej jednak, prawnikiem był świetnym i miałem przed nim ogromny respekt.
- Na pewno nie tak jak Brown na te wszystkie kobiety.
Jason Brown, bardziej znany jako „Wampir z Northampton” był według naszego mniemania chorym psychicznie seryjnym mordercą. W ciągu trzech miesięcy policja w całym kraju znalazła dwanaście ciał młodych kobiet. Wszystkie z takimi samymi obrażeniami. Wszystkie zgwałcono. Każda z nich zginęła przez skręcenie karku. Brown był wyjątkowo brutalny. Osobiście widziałem osiem z dwunastu ciał, bo dopiero po czwartej ofierze przydzielono mnie do śledztwa. Rosie dołączyła po szóstej ofierze. Widok zwłok już dawno przestał robić na mnie wrażenie. Natomiast ofiary Browna zawsze wzbudzały we mnie obrzydzenie. Każda z nich, oprócz skręconego karku posiadała liczne rany kute i cięte. Jego znakiem rozpoznawczym był rozcięty brzuch i odsłonięte wnętrzności.
Ja starałem się zrobić wszystko, żeby posadzić dupka na krześle elektrycznym. Rosie natomiast starała się zrobić jego rys psychologiczny. Szło nam to jak po grudzie. Ze względu na rzekomo zły stan zdrowia Browna, od dwóch tygodni, czyli od ostatniej ofiary, nie mogliśmy go przesłuchać, mimo usilnych starań i interwencji w Scotland Yardzie i prokuraturze generalnej. Zamknęli go w szpitalu i nie chcieli nas do niego dopuścić. Jedyne co mnie pocieszało to to, że szpital był pod stałą obserwacją małej grupy antyterrorystycznej a pod drzwiami zawsze siedziało dwóch uzbrojonych policjantów.
Cały czas bacznie przyglądałem się Rosie. Dziwnym trafem wpisywała się idealnie w kanon ofiar Browna. Czasami nawet bałem się żeby ten bydlak jej nie dorwał. Odpiąłem broń od paska i położyłem ją na biurku, było mi piekielnie niewygodnie. Spojrzałem na rękojeść wystającą ze skórzanej kabury. Broń to przyjaciel policjanta. Mój czarny Glock 22 z tytanowym korpusem nie raz ratował mi już życie. Bez broni praktycznie nie ruszałem się w domu. Praca śledczego niesie ze sobą to niebezpieczeństwo, że praktycznie na każdym kroku może dopaść cie jakiś psychol lub wściekły członek rodziny kogoś, kogo posadziłeś za kratami. W samochodzie ponadto woziłem jeszcze swoją ulubienicę, srebrne Magnum 44, które przyjechało do mnie ze Stanów. Rewolwery mają w sobie jakąś tajemniczą moc przyciągania. A dodatkowo potężną moc. To przydawało się zwłaszcza podczas akcji.
Czasami zastanawiałem się czy Smith&Wesson 40P, który miała Rosie, był dla niej wystarczający. Była to dobra i niezawodna broń, lecz jak dla mnie była dla niej zbyt słaba. Mały zasięg. Wiadomo, na akcje czy obławy jeździli z nami snajperzy lub strzelcy wyborowi z bronią automatyczną. Ale nie zawsze byli przy nas, czasami trzeba było działać samemu. Rosie na strzelnicy miała rewelacyjne wyniki. Czasami, po pracy, schodziliśmy do piwnicy i strzelaliśmy. Kilkukrotnie poszło jej lepiej niż mi, dzięki czemu byłem o nią spokojny. Pamiętam jak raz wsadziłem jej do ręki nowość w naszej jednostce, Hackler&Koch G36. Ciężki karabin automatyczny z łamanym łożem. Ugięła się pod jego ciężarem, ale strzelała z niego jak zawodowy żołnierz. To jeszcze bardziej mnie uspokoiło. Teraz jestem zdania, że ona potrafiłaby strzelać nawet z czołgu lub baterii przeciwlotniczej, jeśli byłaby taka potrzeba.
- Połóż to inaczej, bo mnie zastrzelisz... - mruknęła Rosie, upijając łyk kawy. Uśmiechnąłem się niemrawo i przerzuciłem jakiś papier który zasłaniał mi zeznania świadków.
Rozległ się dźwięk mojej komórki, na który oboje z Rosie podskoczyliśmy. W tym biurze rzadko kiedy dzwonił telefon, przeważnie ktoś wpadał z krzykiem. Dostałem ataku serca, Rosie zrzuciła z biurka plastikowy kubek po kawie, który stał tutaj już chyba z tydzień. Dorwałem się do komórki.
Dziesięciominutowa rozmowa.
- Wstawaj Ros. Jedziemy. Kolejne zwłoki.



Służbowy Vauxhall wystrzelił z Londynu jak korek od szampana. Ściskałem kurczowo kierownicę. Nie denerwowałem się, o nie. Ale każde nowe zwłoki oznaczały nową sprawę, nowa sprawa oznaczała nowe emocje. A to coś co tygrysy lubią najbardziej.
- Coś wiadomo? - zapytała Rosie, wpatrując się w widok za szybą.
- Nie, jeszcze nic. Ale od razu dali to nam. Coś mi tu śmierdzi.
- A gdzie?
- Doncaster.
- Chryste, i to nam dali? - oburzyła się dziewczyna, spoglądając na mnie z ogniem w oczach. - nie mieli kogoś bliżej?
- Właśnie nic nie wiem.
Samochód jechał i jechał. Nie włączyłem syren tylko dlatego, że nie chciałem wzbudzać poruszenia wjeżdżając do Doncaster. Znałem tylko adres. Zatrzymałem się przed jakimś sklepem, z którego wychodziła starsza kobieta.
- Przepraszam panią, gdzie jest Thorne Road?
- A coś się stało panie policjancie?
Przymurowało mnie do fotela. Skąd ona wie że jesteśmy z policji? Kątem oka zauważyłem jak Rosie trzyma na kolanach swojego Smith&Wessona. Jezu Chryste.
- Nie, szukamy znajomych – odpowiedziałem, uśmiechając się najszczerzej jak potrafiłem.
Kobieta podała nam trasę, teoretycznie najkrótszą, bo nawigacja satelitarna w tym aucie wyraźnie twierdziła, że Doncaster nie istnieje. Nie wiem kto to programował, ale powinno się go rozstrzelać.
Na miejsce dotarliśmy bardzo szybko. I wtedy zrozumiałem że mogłem sobie wyć syrenami i błyskać światłami ile mi się podobało. Wjeżdżając na Thorne Road poczułem się tak, jakbym wjeżdżał do jakiejś wielkiej dyskoteki. Ulica była zablokowana radiowozami, karetkami i – co mnie najbardziej zdziwiło – strażą pożarną. Jakiś „krawężnik” pomachał mi ręką, dając znak żebym się zatrzymał. Opuściłem szybę.
- Droga jest zamknięta, proszę odjechać.
Pomyślałem sobie że to jakiś bezgraniczny bęcwał Potem przypomniało mi się że mam nieoznakowany radiowóz. Podetknąłem mu pod nos legitymację.
- Proszę bardzo, może pan przejechać.
Podniósł policyjną taśmę a ja wjechałem na teren policyjny. Kręciły się tam dziesiątki ludzi. Parkując, rozglądałem się za znajomymi twarzami. Nikogo nie wypatrzyłem.
Rosie wysiadła z samochodu i od razu wlazła w wielką kałużę.
- Co do cholery? - zaklęła pod nosem.
Faktycznie, cała ulica była zalana wodą i dało się odczuć paskudny swąd spalenizny.
- Wróżę kłopoty... - mruknąłem.
Podszedł do nas jakiś chłopak w randze posterunkowego. Pewnie jakiś miejscowy. Przedstawił się, zasalutował i stuknął obcasami.
- Kto kieruje akcją? - spytała Rosie.
- Komisarz Margaret Wilson, proszę pani.
- Marge?! - zdziwiłem się głośno, chyba nawet za głośno.
- Tak, proszę pana.
- Możesz ją poprosić?
Młodemu chyba nie spodobało się to, że mówię do niego na ty. Przykro mi, byłem dużo starszy rangą, Rosie podobnie, mimo że różniło nas może z pięć, sześć lat. Rzucił mi złośliwe spojrzenie i naprężony jak szprycha odmaszerował w stronę dużego, policyjnego busa. Oparłem się o maskę mojego Vauxhalla i zapaliłem papierosa.
Chwilę potem zauważyłem zmierzającą w naszą stronę Margaret Wilson. Wysoka brunetka z włosami wiecznie związanymi w kucyk. Przeważnie ubrana raczej na sportowo, w tej chwili szybkim krokiem maszerowała w kombinezonie technika.
- Cześć! Dobrze was widzieć, to jest jakaś paranoja. Zanim zaczniecie pytać co i jak, przebierzcie się w kombinezony, tam lepiej nie wchodzić w zwykłym ubraniu. Macie swoje?
Przyświadczyłem, że owszem. Kombinezony to było coś, co miałem zawsze w bagażniku. Cały sprzęt też.
- Możecie się przebrać u mnie w busie, spotkamy się na dole.
Marge odwróciła się i po chwili zniknęła w budynku. Podszedłem do tyłu auta i otworzyłem bagażnik. Dwie aluminiowe walizki i dwa kombinezony. Dałem jeden zestaw Rosie.
- Idź do busa, ja wrzucę to tutaj. Spotkamy się przy wejściu.
Rosie zniknęła we wnętrzu auta. Rozpiąłem kombinezon i wcisnąłem go przez buty. Normalnie je zdejmowałem, ale potoki wody płynące po ulicy skutecznie to uniemożliwiały. Pomęczyłem się z zapięciami. Spojrzałem na swoje adidasy. To chyba nie jest najlepszy pomysł. Zajrzałem do bagażnika i wyjąłem ciężkie trapery, które były przydatne prawie zawsze. Jak nie w pracy, to w domu, kiedy zakopałem się w błocie na podjeździe. Usiadłem na bagażniku i zmieniłem buty.
Trzasnęły drzwi busa i zobaczyłem Rosie szarpiącą się z zamkiem w swoim kombinezonie. Machnęła mi ręką. Zatrzasnąłem bagażnik, złapałem swoją walizkę i ruszyłem w stronę partnerki.

Stanęliśmy przed drzwiami prowadzącymi do budynku, w którym czekały na nas nowe zwłoki. Górna framuga drzwi pokryta była sadzą a smród spalenizny coraz bardziej się nasilał. Spojrzałem na Rosie, która kręciła nosem.
- Idziemy?
- No trzeba, trzeba...
Weszliśmy do środka. Wnętrze ociekało wodą, strażacy zabezpieczali stropy. Jeśli oni myślą, że ja będę zbierał zwłoki z walącym się sufitem nad głową, to chyba im się coś pomyliło. Z drzwi po prawej stronie wyłoniła się Margaret, upaćkana na twarzy sadzą.
- Chodźcie tutaj, ale ostrożnie na schodach.
Schody za drzwiami? To wróżyło tylko piwnicę. I rzeczywiście, za osmolonymi drzwiami pojawiły się brudne, licho wyglądające schody. Wszedłem pierwszy, a nadpalone stopnie zatrzeszczały mi pod nogami. Poczułem znajomy zapach palonego mięsa. Będzie ciekawie...
Zeszliśmy na dół. Smród palonego ciała mieszał się z zapachem stęchlizny i potężnej wilgoci. Ta piwnica chyba nie była zbyt często używana, skoro ktoś ją tak zapuścił. Moim oczom ukazał się korytarzyk, oświetlony policyjnymi lampami, które wszystkiemu nadawały trupio blady kolor. Jedynym plusem tego oświetlenia była jego potężna moc.
Marge prowadziła nas w głąb pomieszczeń, które, jak na moje oko, były zbyt duże jak na tak mały dom. Mijaliśmy nadpalone półki, całkowicie zwęglone meble zrzucone na stos, resztki dywanów i wciąż dymiące kawałki jakiegoś starego pianina.
- Załóżcie maski, dobrze wam radzę... - rzuciła Marge.
Wolałem posłuchać, Rosie również. Otworzyłem walizkę i wyciągnąłem bawełnianą maseczkę. Wyciągnąłem też lustrzankę Nikona z zestawem lamp makro. Bez aparatu w tej pracy nie da się funkcjonować. Przewiesiłem aparat przez ramię, założyłem maskę i wszedłem przez niskie drzwi do pomieszczenia, od którego chyba zaczął się pożar. Ściany i sufit pokrywała gruba warstwa sadzy. Z mebli które niewątpliwie kiedyś tu były, zostały sterczące z kupek popiołu kikuty. Na środku tego całego bałaganu leżały zwłoki. Na pierwszy rzut oka nie różniły się niczym od innych, które znajdowaliśmy w pogorzeliskach. Nie dało się stwierdzić, czy ciało należało do kobiety czy do mężczyzny.
- Co myślisz? - spytała mnie Marge, kiedy przyklęknąłem przy zwłokach, świecąc sobie latarką.
- Cóż. Widzę dwie możliwości. Albo to jakiś pijak, który kombinował coś z ogniem i mu nie wyszło, albo morderstwo i próba zatuszowania zabójstwa. Skuteczna, szczerze mówiąc...
- Spójrz w okolice brzucha. Co teraz?
Przesunąłem promień światła na okolice pasa ofiary. I wtedy przekonałem się że to na sto procent było morderstwo. Bo co jak co, ale żaden pijak nie jest w stanie przeciąć się na pół.
- O Jezu... - usłyszałem stęknięcie Rosie za sobą.
- No to już wiemy jedno, ten ktoś sam z siebie nie umarł. Ktoś mu pomógł, i to dość brutalnie.
Przyjrzałem się twarzy ofiary, a raczej temu, co z twarzy zostało. Zwłoki były tak mocno spalone, że zatarły się nawet rysy. Zrobiłem zdjęcia pomieszczenia, zwłok, wszystkiemu co było w zasięgu.
Wyjąłem z walizki skalpel i małe szczypce. Odciąłem fragment spalonej tkanki i szczypcami włożyłem go do próbówki.
- No nic. Tutaj więcej nic nie zrobimy. Ktoś coś widział? - spytałem, wstając i czując jak coś strzela mi w kręgosłupie. Efekty siedzenia za biurkiem.
- Nikt. Sąsiedzi wezwali straż dopiero kiedy zauważyli płomienie. Wcześniej dom był pusty, na sprzedaż. Właściciele mieszkają w Szkocji, gdzieś nad morzem. Oboje złożyli zeznania u nich, mają alibi, byli w jakiejś galerii, widziały ich dziesiątki ludzi.
- Czyli to mamy z głowy. Najpierw wezwali straż?
- Możemy pogadać na zewnątrz...? Kręci mi się w głowie. - poprosiła Rosie.
Wyszliśmy z budynku. Techniczni czekali na zewnątrz. Marge kazała zabezpieczyć zwłoki i przewieźć do laboratorium w Londynie. Zapewniła nas że jej ekipa sobie poradzi. Uwierzyłem jej, była bardzo dobrą śledczą.
Rosie zniknęła w busie żeby się przebrać. Ja usiadłem na masce mojego samochodu, zdjąłem górę kombinezonu. Marge stała przede mną.
- Najpierw przyjechali strażacy. Myśleli że to zwykły pożar więc zrobili po swojemu, zalali wszystko wodą i zadowoleni. Nam to nie pomoże. Wszystko, co mogło się przydać, spłynęło do kanałów albo się po prostu rozpuściło. W tej piwnicy jest odpływ, dlatego jak przyjechaliście już nie było wody. Jak ja tu dotarłam, ta cała czarna maź sięgała do kolan. Zresztą, sam widziałeś jak tam wszystko się paćkało.
- Widziałem, widziałem. Policja znalazła zwłoki czy te wodoleje?
- Strażacy – poprawiła mnie Marge – Strażacy znaleźli. Wtedy zadzwonili po tutejszych krawężników. A oni wezwali nas. A my was. To trochę długa lista...
- A czemu akurat my?
- Coś mi kazało was o tym poinformować. Wiem że teraz próbujecie usadzić Browna. Dlatego nie każę wam się spieszyć. Ale jak już posadzicie tego zwyrodnialca, zajmijcie się naszym John Doe, ok?
- Zobaczymy co się da zrobić.
Z busa wyłoniła się Rosie. Już chyba jej się poprawiło, bo na jej twarzy malowało się zacięcie i jej typowy profesjonalizm. Kombinezon wrzuciła do wielkiego kubła na śmieci, stojącego zaraz obok busa. Podeszła do samochodu i wsadziła swoją walizkę do bagażnika.
- Chryste, ale śmierdzę...
Nie ona jedna śmierdziała. Wszyscy śmierdzieliśmy tak samo. Ale tylko ona się tym przejmowała.
- Ros, zajmiemy się tym?
- Najpierw dorwiemy Browna! - zaprotestowała gwałtownie dziewczyna – A potem możemy robić wszystko inne. Chcę tego dupka na krześle!
Roześmiałem się ponuro, bo uwielbiałem jak Rosie się denerwuje. Robiła wtedy taką dziwną minę a na jej czole pojawiały się zmarszczki. Uzgodniliśmy z Marge szczegóły, spisaliśmy protokół przekazania ciała, dopilnowaliśmy żeby załadowali zwłoki do policyjnej sanitarki i wsiedliśmy do samochodu.
- Coś mi w tym wszystkim nie pasuje... - zaczęła Rosie. - Zobacz. Niby normalne morderstwo, tak? Ale to cięcie na brzuchu? Takiego okrucieństwa jeszcze nie widziałam. No i ten pożar... Komuś bardzo zależało żebyśmy nie wiedzieli kto to jest. Sprawdzałeś ostatnio listy?
Listy zaginionych i poszukiwanych to była studnia bez dna. Co chwilę ktoś znikał jak kamień w wodę. Przeszukiwanie list to było najgorsze co mogło się przytrafić śledczemu.
- Nie, nie sprawdzałem. Sprawdzę jak wrócimy, dobra? - odpowiedziałem jej, wyciągając szyję i rozglądając się za odpowiednim wyjazdem. Zerknąłem we wsteczne lusterko, samochód transportujący zwłoki trzymał się blisko. Bardzo dobrze. Grunt to nie zgubić transportu.



Drapałem się po nosie i wpatrywałem w migoczący ekran laptopa. Kochane urządzenie. Szukałem osób zaginionych w ostatnich dwóch dniach. Może coś się trafi. Niestety. Z Doncaster nikogo nie było. Szanse na znalezienia tożsamości ciała znalezionego w piwnicy była minimalna.
Sprawę Browna na chwilę odłożyłem na bok, coś intrygowało mnie w tej nowej, niewyjaśnionej jeszcze zagadce.
Włączyłem telewizję. Przeskoczyłem po kilku kanałach, szukając jakichś wiadomości. Może akurat coś będzie, może akurat będą trąbić o jakimś zaginięciu.
Pojawiła się zmęczona twarz spikera kanału informacyjnego. Poszedłem do kuchni zrobić sobie kawę, bo zapowiadała się długa noc, jednym uchem nasłuchując wiadomości.
- W Manchesterze wystawa psów zakończyła się wizytą weterynarza. Wystawę zamknięto z powodu niewystarczających środków higieny...
Świetnie. Co mnie obchodzi brak higienicznych psów?!
- Słynna papużka Kelly nauczyła się jeździć na deskorolce, zapraszamy na wideomateriał...
Jeszcze lepiej. Niehigieniczne psy. Papugi na deskorolce.
- Premier zapowiedział podwyżkę podatków w przyszłym roku o półtorej procent w skali...
Złodziejstwo.
- A teraz wiadomość z ostatniej chwili. Członkowie słynnego ostatnimi czasy zespołu One Direction apelują do swoich fanów w Anglii i na całym świecie. Jeśli ktokolwiek posiada jakieś informacje o Louisie Tomlinsonie i miejscu jego pobytu, proszony jest o kontakt pod numerem telefonu...
Dalej już nie słuchałem. Kubek z kawą rozpuszczalną wyleciał mi z rąk, kiedy rzuciłem się do komputera. Dopadłem laptopa, wstukałem „Louis Tomlinson”. Pierwsze co przyszło mi do głowy, dalej nie wiem jakim cudem, to sprawdzić gdzie mieszkał lub skąd pochodził. Mało brakowało a padłbym trupem z podniecenia, kiedy na ekranie wyświetliło mi się „DONCASTER”. Ten napis był dla mnie spełnieniem zawodowych marzeń w tym momencie...
Złapałem telefon.
- Rosie, zasuwaj do laboratorium. Jesteś mi potrzebna, o nic nie pytaj, wsiadaj w auto i jedź. Wszystko powiem ci na miejscu...!
Nie czekałem na odpowiedź, rozłączyłem się.
Złapałem kurtkę, klucze i popędziłem na dół do samochodu. Ciemny Vauxhall czekał cierpliwie na parkingu. Zapaliłem silnik, opuściłem szybę i na dachu zamocowałem niebieskie światło. Uwielbiałem jeździć z włączonymi „kogutami”, to takie wciąż żywe marzenie z dzieciństwa. Za każdym razem jak pędziłem ulicami na sygnale i widziałem, jak wszyscy oglądają się i zjeżdżają mi z drogi, cieszyłem się jak dziecko. Syrena zawyła i z piskiem opon ruszyłem do laboratorium.


Oczywiście musiałem przejść przez bramkę ochrony, która mimo że pojawiałem się tam częściej niż oni sami, zażądała ode mnie legitymacji i upoważnienia. Dostali to wszystko, bo bez tego nie ruszałem się z domu i z hurgotem wpadłem do laboratorium. Blade światło, każda ściana wyłożona białymi kafelkami i kilka metalowych stołów chirurgicznych. To było moje miejsce pracy. Spojrzałem na ścianę z lodówkami do przechowywania zwłok. W której oni to upchnęli?
Przebiegłem wzrokiem po tabliczkach z nazwiskami. Dwa razy John Doe. Który jest ten mój? I do licha, skąd się wziął ten drugi? Otworzyłem pierwszą lodówkę. Uderzył mnie zapach spalenizny. Bingo, trafienie za pierwszym razem.
Podstawiłem stół pod lodówkę i „przełożyłem” zwłoki zapakowane w czarny worek. Podjechałem stołem pod wielką, ruchomą lampę akurat w momencie, kiedy z tajemniczym błyskiem w oczach do laboratorium wpadła Rosie.
- Zakład że wiem kto to jest? - powiedziałem na przywitanie, zakładając rękawiczki.
- Skąd?!
- Czekaj, bo jeszcze nie wiem, ale zaraz będę wiedział.
Rozpiąłem worek. Cuchnące powietrze wydostało się na zewnątrz i momentalnie całe laboratorium przesiąkło spalenizną. Rosie pstryknęła włącznikiem od wyciągów i zapach zniknął momentalnie.
- Włącz komputery i wejdź mi w lokalizator.
Rosie zajęła się komputerami, ja natomiast złapałem skalpel i zająłem się górną częścią przepołowionych zwłok. Sapiąc w bawełnianej maseczce rozchyliłem zapieczone na kamień usta ofiary. A raczej próbowałem rozchylić. Musiałem użyć skalpela do rozcięcia spalonej na węgiel tkanki. Ukazały się białe, zbyt białe jak na naturalne, zęby. Punkt dla mnie. Żadnego biedaka nie stać na tak idealnie utrzymane szkliwo.
- Chodź tu, pomóż mi bo mi rąk brakuje – poprosiłem Rosie, wciąż dłubiąc przy ustach ofiary. - Złap tutaj, muszę zrobić rentgen zębów...
I w tym momencie kawałek ciała, który niewątpliwie powinien być ustami, po prostu oddzielił się od reszty. Nie przejąłem się tym, często się to zdarzało. Wrzuciłem oderwany kawałek do pojemnika z nierdzewnej stali i przyciągnąłem przenośny rentgen. Obraz z aparatu natychmiast pojawił się na ekranie.
- Żadnej dziury... patrz, sztuczne licówki... - mamrotała Ros, smarując palcem po ekranie. - A to? Co to jest?
Przyjrzałem się uważniej.
- Bzdura, niewypełniony kanał. Widocznie ktoś zapomniał i tylko założył plombę, tu widać...
Staliśmy tak kontemplując zdjęcie rentgenowskie kiedy przypomniałem sobie o lokalizatorze. Nazywałem tak globalną bazę dentystyczną. W końcu tak najłatwiej było zidentyfikować zwłoki.

1 komentarz:

  1. Mimo, ze to pierwszy rozdzial, stwierdzam ze to opowiadanie bedzie genialne i napewno inne.. Nie jak wiekszosc.

    Czekam z niecierpliwoscia na kolejny rozdzial. Mam nadzieje, ze ta ofiara nie jest Louis, ze to jakis zbieg okolicznosci.

    Pozdrawiam, Anka :)

    OdpowiedzUsuń