W końcu setki fanek zniknęły a nasze auto toczyło się autostradą
z jakąś porażającą prędkością. Przynajmniej tak mi się
wydawało, bo samochód był tak potwornie wygodny i idealnie
wyciszony, że prędkości nie czuło się zupełnie. Agata
kontynuowała molestowanie pytaniami chłopaków a ja, z nosem
przyklejonym do szyby patrzyłem na największe miasto jakie w życiu
widziałem. Chicago było przepiękne.
Piątek, 14:27, zaplecze hotelu Hilton, Chicago.
Po raczej długiej jeździe auto zatrzymało się dość gwałtownie,
co spowodowało ostry ból mojego nosa, który wciąż trzymałem
milimetry od szyby. Trzymając się za nos, usłyszałem jak ktoś
mówi że jesteśmy na miejscu i otworzyłem drzwi. A raczej
próbowałem otworzyć, bo były zamknięte. Nigdy nie czułem się
dobrze w zamkniętym samochodzie. Nawet teraz, siedząc z chłopakami
w tym wielkim amerykańskim krążowniku szos.
Już chciałem rozdziwić gębę i
pytać o co tu chodzi, kiedy drzwi otworzył ktoś z zewnątrz a mnie
oślepił porażający blask amerykańskiego słońca. Wystawiłem
głowę na zewnątrz i rozejrzałem się. Jeśli tak wyglądają
dobre amerykańskie hotele, to ja dziękuję, ale wolę mieszkać w
szopie.
Jakieś mało reprezentatywne
śmietniki, z których wysypywały się śmieci, odrapane, okratowane
drzwi i wielki hałas klimatyzatorów, które jakiś kretyn upchnął
w jednym miejscu. Podniosłem aparat do oczu, zrobiłem kilka zdjęć
kiedy z samochodu wysypali się pozostali z Agatą na czele, której
włosy wciąż kojarzyły mi się z kłębem splątanego drutu.
Musiałem wyglądać na naprawdę
zszokowanego, bo podszedł do mnie Jack i spytał o co chodzi.
- Nie, no w porządku, ale... to
jest ten dobry hotel? Wygląda raczej bardzo mizernie.
Jack roześmiał się tak głośno, że
wszyscy spojrzeli się w naszą stronę.
- To jest tylne wejście! Zawsze
wchodzimy tyłem, unikamy zamieszania. Zresztą, za chwilę pewnie
zobaczysz o co mi chodzi... - uśmiechnął się tajemniczo i
machnął ręką na dwóch wielkich ochroniarzy stojących przy
drzwiach samochodu. Jeden z nich zniknął w budynku, drugi podszedł
do nas i stał jak posąg. Przez myśl zdążyło mi przebiec tylko,
ile oni muszą zarabiać że godzą się na takie rzeczy, po czym
moje rozmyślania przerwał powrót pierwszego goryla w garniturze.
Kiwnął głową. Poczułem jak ktoś kładzie ręce na moich
plecach i pcha mnie do przodu. Rzuciłem okiem przez ramię gdzie
zobaczyłem wyszczerzone zęby Nialla.
- No idź! Co stoisz? Ruchy!
Nie protestowałem, wszedłem po
lichych schodkach do wewnątrz i uderzył mnie zapach smażonych
frytek. I to tak intensywny, że obiecałem sobie że nie tknę już
frytek do końca życia.
Dostaliśmy klucze do pokojów, każdy
rozszedł się w swoją stronę. Jak się okazało, miałem wspólny
pokój z Agatą. Po naszej kłótni średnio chciało mi się z nią
mieszkać. Usłyszałem stukanie obcasów za sobą i wiedziałem że
to ona biegnie za mną żeby się nie zgubić. Hotele, zwłaszcza te
duże raczej ją przytłaczały. Nie zwracając na niej większej
uwagi, szedłem przed siebie szukając pokoju. Moja orientacja w
terenie też czasami zawodziła, więc podszedłem do pokojówki
która walczyła z odkurzaczem i spytałem gdzie jest mój pokój.
Odwróciła się, zbladła i zaczęła się jąkać. Jak na moje oko
miała może ze dwadzieścia pięć lat. Pokazała mi palcem i
uciekła. Zdziwiłem się cholernie, no ale cóż miałem zrobić.
Poszedłem w tą stronę w którą pokazała i wszedłem do pokoju.
Mało się nie przewróciłem z wrażenia.
Jeśli to jest zwykły, dwuosobowy
pokój, to ja chcę w takim mieszkać przez całe życie. Wyglądał
jak apartament królewski w Sobieskim w Warszawie. A w tym hotelu
podobno były lepsze. Rzuciłem torby i z rozpędu wskoczyłem na
łóżko. Cieszyłem się jak dziecko.
W drzwiach stanęła Agata,
wytrzeszczyła oczy i otworzyła usta żeby coś powiedzieć.
Spojrzała na mnie, zamknęła jadaczkę i podeszła do wielkiego
stołu stojącego na środku pokoju. Położyła na nim swoje rzeczy
i spojrzała na mnie wzrokiem pełnym... nie wiem czego. Nie
potrafiłem rozwikłać tajemnicy tego spojrzenia.
- Co? - spytałem w końcu, bo
zaczynałem się denerwować tym że nie wiem o co chodzi.
- Wiesz... - zaczęła Agata, ale
nie zdążyła skończyć.
Drzwi, które za sobą zamknęła,
otworzyły się z hukiem i wpadł do środka uśmiechnięty od ucha
do ucha Harry, a zaraz za nim Zayn z wielką poduszką nad głową.
Zatrzymali się i rozejrzeli wokół.
- Nie ten pokój panowie? - padło
ze strony Agaty.
Harry momentalnie zmienił wyraz
twarzy. Zrobił się poważny, odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Znowu się poirytowałem. Na litość boską, o co tu chodzi?! Zayn
natomiast rzucił poduszką w Agatę i wskoczył na łóżko.
Podskoczyłem na materacu.
- Schudnij, gamoniu – mamrotałem,
próbując opanować sprężynowanie łóżka.
- Sam sobie schudnij!
- Nie. Nie chce mi się.
Malik zaczął się śmiać i
powiedział że ich pokój jest naprzeciwko, dlatego się pomylili i
weszli do nas. I że mam tam przyjść zaraz. Rzuciłem okiem na
Agatę, pokiwała głową i mówiąc że dokończymy rozmowę potem
wyszła do łazienki.
Podniosłem tyłek z koszmarnie
wygodnego łóżka, złapałem ze stolika aparat i wyszedłem.
Wiedziałem że z canonem nie mogę się rozstawać, zbyt wiele
okazji na dobre zdjęcia. Na środku korytarza palnąłem się w
czoło i wróciłem do pokoju. Skoro jesteśmy już w hotelu, nie
grożą mi napalone fanki One Direction, nikt mną nie rzuca i nie
szarpie, mogę zacząć używać mojej ulubionej jedynki. Otworzyłem
sztywną torbę i uradowany wyciągnąłem kochanego Eos'a 1D Mark
III i podpiąłem do niego jasny, szerokokątny obiektyw. Z lampy
zrezygnowałem.
Zapukałem do drzwi pokoju chłopaków.
Rozległo się stłumione „enter” więc wlazłem.
Pokój przedstawiał się mniej więcej
jak krajobraz poatomowy. Porozwalane wszędzie ubrania, but na szafce
nocnej, but na parapecie, sterta butów na środku pokoju, poduszki
na podłodze i pełno papierków i śmieci. No tak, w końcu gwiazdy
rocka. Siedzący na parapecie Niall drapał się po nosie, Harry
klęczał przy walizce z głową w środku, tak że wyglądało to
jakby walizka właśnie pożerała mu twarz. Liama nie było,
natomiast Zayn wpierdzielał jakieś czipsy. Bez zbędnych pytań
strzeliłem kilkanaście ogólnych zdjęć i podtykając aparat pod
nos wciąż drapiącemu się Horanowi zrobiłem mu tak bezczelne
zdjęcie, że obiecałem sobie że oprawie ja i powieszę na ścianie.
Oglądając je później, za każdym razem umierałem ze śmiechu.
Dostałem w łeb od blondyna, po czym
Lou w podskokach podszedł do mnie i zabrał mi aparat.
- Co to? Jaki wielki!
Mało nie trafił mnie tam szlag, jak
widziałem jak macha nim we wszystkie strony. Jęknąłem w duchu,
wyciągając rękę po aparat, co poskutkowało tym że dostałem po
łapach i Tomlinson zrobił mi zdjęcie. Pomyślałem że można to
wykorzystać.
- Chcesz mi pomóc? - spytałem.
- Jak?
- Dostaniesz aparat i rób zdjęcia.
- Nie umiem...! - zaprotestował
Louis, kręcąc coś w ustawieniach aparatu. Znowu skręciło mnie w
środku.
- Umiesz. Robisz bardzo ładne
zdjęcia stóp Horana.
- No dobra... to co, tym?
- NIE! - wyrwało mi się dość
głośno.
Harry wystawił łeb z walizki,
spojrzał na mnie i spytał, kogo mordują. Kazałem mu się nie
wcinać i dalej kopulować twarzą z walizką, po czym obiecałem
Louisowi że dostanie inny, ten którym bawił się w samolocie.
Ucieszył się, co ucieszyło też mnie. Zawsze to zwiększa moje
szanse na dobre zdjęcie, zwiększa dwukrotnie, a to już dobry
wynik.
Lou wydawał się przejęty nową rolą
fotografa i zażądał zacząć już zaraz. Kazałem mu iść do mnie
do pokoju i wziąć sobie aparat ze stolika. Zniknął za drzwiami,
podskakując.
Ja natomiast zwróciłem aparat w
stronę pożeranego przez walizkę Harry'ego i zrobiłem kilkanaście
zdjęć. Będzie z czego wybierać.
- Czego ty tam szukasz? - burknąłem
zza aparatu, celując w Malika wsypującego sobie do ust okruszki
czipsów.
- Skarpetek.
Zaśmiałem się tak że naplułem
sobie na aparat. Wytarłem go rękawem akurat w momencie, w którym
pokój wypełnił potężny błysk. Pociemniało mi w oczach i
zastanawiałem się gdzie jestem.
Kiedy w końcu moje oczy wróciły do
normalności, zobaczyłem Louisa który stał w drzwiach i wyglądał
na zszokowanego. W ręku trzymał mój aparat, do którego przyczepił
lampę błyskową.
- Co się stało...? - spytał
zdziwiony.
- Lampa się stała! Po co ci ona?
- Bo fajnie wygląda... - burknął
chłopak.
Od strony okna dało słyszeć się
dziwne pomrukiwanie, pełne złości. Spoglądając w tamtą stronę,
zobaczyłem Horana podnoszącego się z podłogi i trzymającego się
za łokieć.
- Lou, ty kretynie, chcesz żebym
się zabił?
- A co?
- Bo... bo spadłem... - powiedział
kulawo Niall, przyglądając się swojej stłuczonej ręce.
Piątek, 17:32, Atrium Mall, Chicago.
Czekaliśmy na ochroniarzy, którzy
mieli wprowadzić chłopaków na salę, w której mieli podpisywać
płyty i spotkać się z fanami. Wielkie, największe jakie widziałem
w życiu, centrum handlowe dosłownie trzęsło się od wrzasków
fanów, które – mimo zamkniętych drzwi przed nami – były
bardzo dobrze słyszalne. Aparat przygotowany, akumulatory
naładowane, Agata uzbrojona w małą kamerę wideo, elektroniczny
notes i swoje czarne okulary obok mnie i totalnie niestresujący się
chłopcy. Mnie tam roznosiło we wszystkie strony, bo nie wiedziałem
czego się spodziewać. Oni natomiast byli przyzwyczajeni, i
zajmowali się swoimi sprawami. Drzwi otworzyły się wpuszczając do
środka hałas porównywalny chyba tylko do hałasu startującego
odrzutowca. Do małego pomieszczenia w którym staliśmy weszło
sześciu ochroniarzy tak wielkich, że mimo moich 185 centymetrów
wzrostu poczułem się tak, jakbym w ogóle go nie miał.
Dwóch stanęło przy drzwiach, jeden
trzymał ciężkie skrzydło a reszta wyprowadziła nas do głównego
holu Atrium Mall. Ryk, jaki rozległ się w momencie kiedy cała
piątka wchodziła na przygotowany dla nich podest, przeszedł moje
najśmielsze oczekiwania. Nie zwracając uwagi na moje krwawiące
uszy, przytknąłem aparat do oczu i zacząłem to, co lubię
najbardziej. Tysiące ludzi, hałas, brak planu i ja z aparatem.
Fotoreportaż to najlepsze co istnieje.
Tańczyłem z aparatem między
ochroniarzami, ludźmi, krzesłami, sztucznymi palmami i śmietnikami.
Cieszyłem się i perfidnie szczerzyłem się do innych fotografów.
Ja jako jedyny miałem przepustkę od zespołu. Cała reszta
paparazzich stała za wielkimi, stalowymi barierkami które byłyby
chyba w stanie utrzymać słonia. A ja bezczelnie uśmiechałem się
do nich, podtykając obiektyw pod same nosy chłopaków.
Piątek, 22:43, restauracja hotelu
Hilton Chicago.
- Moim zdaniem musimy pogadać z
naczelnym...
- Też mi się tak wydaje. Bo mi się
przestaje to podobać. - powiedziała Agata, bawiąc się
kieliszkiem.
Siedzieliśmy przy późnej kolacji.
Dowiedzieliśmy się że naczelny zadecydował, że trzy miesiące
delegacji są zbyt kosztowne i postanowił wrócić nas do Polski po
miesiącu. Dla mnie osobiście była to wiadomość, która
rozwścieczyła mnie bardziej niż cokolwiek do tej pory. Zbyt
związałem się z chłopakami, żeby ich teraz zostawić. No i co
powie Lou, jak dowie się że już nie jest fotografem?! Poza tym,
nienawidzę zostawiać materiałów otwartych albo kończyć ich
wcześniej niż to planowałem. To tak jakby zacząć czytać dobrą
książkę i skończyć na dwadzieścia stron przed końcem.
Idiotyzm!
Z Agatą pogodziliśmy się po
materiale z Atrium. Bez sensu było pracować osobno. Lepiej szło
nam razem. Postanowiłem zapytać ją o coś, co już od samego
początku mnie nurtowało. Nie wiedziałem jak zacząć, stwierdziłem
że będę walił prosto z mostu.
- Co jest między tobą a Harry'm?
Agatę zamurowało totalnie. Spojrzała
na mnie zdziwiona, robiąc wielkie oczy. Chyba w miękkie dostała.
- A co ma być?!
- No... bo sama wiesz jak on się
zachowuje przy tobie a jak, kiedy jest sam albo ze mną czy z
chłopakami.
Dziewczyna zamyśliła się głęboko,
patrząc w plecy kelnera obsługującego inny stolik.
- Nie mam pojęcia o co chodzi...
naprawdę nie wiem.
Wtedy jej uwierzyłem.
- Bo mnie to osobiście martwi.
Dobra, mniejsza o to. Kto dzwoni do naczelnego?
- Ty, oczywiście że ty!
- No ok... - odparłem, marszcząc
nos.
- Idziemy?
- Idziemy, ja od razu do niego
zadzwonię...
Sobota, 8:34, przed wejściem hotelu
Hilton, Chicago.
Ze względu na to że dzisiaj zespół
siedział w jakimś radiu, do którego kategorycznie odmówiono mi i
Agacie wstępu, mieliśmy pół dnia dla siebie. Przemęczyłem się,
wstałem bardzo wcześnie i postanowiłem pozwiedzać okolice. Aparat
w ręku, jakieś pieniądze, papierosy w kieszeni.
Zjechałem windą na sam dół,
pomachałem recepcjonistce kartą meldunkową i wyszedłem na
zewnątrz. I znowu się zdziwiłem. Rozległ się jakiś pisk i
zobaczyłem grupę dziewczyn biegnących w moim kierunku z wyraźnie
niecnymi zamiarami. Zdążyłem tylko jęknąć w myślach, wołając
ratunku, cofnąłem się o jeden krok i już byłem otoczony
wianuszkiem rozwrzeszczanych nastolatek. Darły się jak gdyby ktoś
obdzierał je ze skóry. Mało tam nie zwariowałem. No dziewczyny
nie uderzę, więc automatycznie nie przepcham się przez nie. Do
hotelu też nie wrócę, bo miałem odcięty odwrót. Zdenerwowałem
się tymi wrzaskami i kategorycznie zażądałem ciszy.
Nic to nie dało, wydarłem się więc
jak potrafiłem najgłośniej. To poskutkowało, dziewczyny przestały
kłapać jadaczkami, więc wykorzystałem moment i zapytałem czego
do licha chcą ode mnie.
- No jak to? One Direction!
- I co z tego?
- No jak to co! Daj nam ich
autografy! I swój! - powiedziała jedna, wyjątkowo gruba i
wyjątkowo pryszczata, wciskając mi w rękę zdjęcie Zayna i
marker. Oddałem jej to z powrotem.
- Nie, nie mogę... - próbowałem
zaprotestować.
- Możesz, możesz! - krzyczała
inna.
- Załatw nam spotkanie! - darła
paszczę jeszcze inna.
Szlag mnie mało tam nie trafił ze
złości. Wystękałem przez zaciśnięte z nerwów zęby że zobaczę
co da się zrobić, rozepchnąłem je i wróciłem do hotelu.
Skoczyło mi ciśnienie, więc moim sposobem, który daje efekty
wręcz odwrotne, postanowiłem napić się kawy żeby się uspokoić.
Skierowałem się do bufetu, rzucając pod nosem najgorsze polskie
przekleństwa jakie tylko przyszły mi do głowy. W drzwiach baru
stał świecący się kelner, czy może kamerdyner albo jakiś inny
burżujski wynalazek. Ukłonił się i zapytał, w czym może pomóc.
Powiedziałem że nie potrzebuje stolika, że chcę napić się kawy
przy barze. Spojrzał na mnie dziwnie i powiedział że to
restauracja dla gości hotelowych. To jeszcze bardziej podniosło mi
ciśnienie, zawsze byłem nerwowy. Wyszarpnąłem z kieszeni kartę
do pokoju, pomachałem mu nią przed nosem i dopiero wtedy
zaprowadził mnie do stolika, przy którym w końcu zdecydowałem się
usiąść. O tyle mi pasował, że od całej sali osłaniała mnie
wielka kupa roślinności posadzona w potężnej, drewnianej donicy.
Dostałem wielką filiżankę kawy i wielką gazetę która okazała
się świeżym egzemplarzem Chicago Tribune. Ucieszyłem się, bo w
końcu udało mi się dorwać jakieś miejscowe wydawnictwo. Jakże
wielkie było moje zdziwienie, kiedy na którejś z pierwszych stron
zobaczyłem wielkie zdjęcie One Direction i mój łeb zaraz obok
nich. Wlepiłem wzrok w artykuł, w którymś jakiś durny pismak
zasugerował że jestem nowym członkiem zespołu. Nigdy nie lubiłem
czytać gazety która leży na stole, zawsze musiałem trzymać ją
przed oczami. Poprawiłem się na wygodnym krześle, podniosłem ten
szmatławiec i wczytałem się w artykuł.
Moje plany wycieczkowe szlag trafił,
bo do kawy dostałem wielki kawał ciasta czekoladowego i było mi
tak dobrze, że nie chciało mi się już nigdzie ruszać.
Siedziałem, czytając wciąż to codziennie chicagowskie tomiszcze,
kiedy usłyszałem głos Agaty. Automatycznie podniosłem rękę,
żeby widziała gdzie jestem, ale zaraz potem przypomniało mi się
że siedzę za prawdziwą dżunglą i nie ma takiej możliwości,
żeby mnie zobaczyła. Nie chciałem zgubić momentu, w którym
przerwałem czytanie, więc wydłubałem z kieszeni długopis i
podkreśliłem fragment tekstu. Wstałem i wspinając się na palce,
spojrzałem ponad gąszczem roślinności na salę, gdzie
spodziewałem się szukającej mnie Agaty.
I właśnie wtedy trafił mnie szlag
jasny, dostałem zawału serca i otworzyłem jadaczkę ze zdziwienia.
Chyba nawet wtedy usiadłem, teraz już nie pamiętam.
Otóż, rzeczywiście, była tam Agata.
Z tą różnicą, że zdecydowanie nie szukała mnie. Przy stoliku w
kącie restauracji siedziała ona i... Harry. Tak, słynny Harry
Styles siedział sobie przy stoliku z moją koleżanką z pracy. Na
początku mnie to nie zdziwiło, w końcu pracujemy nad materiałem o
One Direction, więc może robi jakiś wywiad albo coś.
Spojrzałem na zegarek, była już
prawie czternasta. Złapałem się za głowę, Chryste panie, ile czasu ja tu
siedzę już! Durna gazeta, pół dnia diabli wzięli. Zezłościłem
się sam na siebie i postanowiłem podejść do nich do stolika.
Wstając zauważyłem jednak coś, co wyraźnie mówiło „siedź tu
i weź aparat do ręki. Rób zdjęcia!”.
Bo oto moja koleżanka z pracy, która
jeszcze wczoraj wieczorem deklarowała mi w żywe oczy, że nie wie
co się dzieje z Harry'm, siedziała w sposób jednoznacznie
stwierdzający że wie co się z nim dzieje. Trzymając go
najnormalniej w świecie za rękę, patrząc mu w oczy i bawiąc się
jego loczkowaną grzywką, jasno dawała mi do zrozumienia że
zrobiła mnie bezczelnie w konia.
„O ty małpo...” przebiegło mi
przez myśl, kiedy chwytałem aparat i wystawiając obiektyw przez
chaszcze, robiłem zdjęcia. Już ja jej pokażę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz