niedziela, 11 marca 2012

Trasa od zaplecza - rozdział 3.


W końcu setki fanek zniknęły a nasze auto toczyło się autostradą z jakąś porażającą prędkością. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo samochód był tak potwornie wygodny i idealnie wyciszony, że prędkości nie czuło się zupełnie. Agata kontynuowała molestowanie pytaniami chłopaków a ja, z nosem przyklejonym do szyby patrzyłem na największe miasto jakie w życiu widziałem. Chicago było przepiękne.



Piątek, 14:27, zaplecze hotelu Hilton, Chicago.


Po raczej długiej jeździe auto zatrzymało się dość gwałtownie, co spowodowało ostry ból mojego nosa, który wciąż trzymałem milimetry od szyby. Trzymając się za nos, usłyszałem jak ktoś mówi że jesteśmy na miejscu i otworzyłem drzwi. A raczej próbowałem otworzyć, bo były zamknięte. Nigdy nie czułem się dobrze w zamkniętym samochodzie. Nawet teraz, siedząc z chłopakami w tym wielkim amerykańskim krążowniku szos.
Już chciałem rozdziwić gębę i pytać o co tu chodzi, kiedy drzwi otworzył ktoś z zewnątrz a mnie oślepił porażający blask amerykańskiego słońca. Wystawiłem głowę na zewnątrz i rozejrzałem się. Jeśli tak wyglądają dobre amerykańskie hotele, to ja dziękuję, ale wolę mieszkać w szopie.
Jakieś mało reprezentatywne śmietniki, z których wysypywały się śmieci, odrapane, okratowane drzwi i wielki hałas klimatyzatorów, które jakiś kretyn upchnął w jednym miejscu. Podniosłem aparat do oczu, zrobiłem kilka zdjęć kiedy z samochodu wysypali się pozostali z Agatą na czele, której włosy wciąż kojarzyły mi się z kłębem splątanego drutu.
Musiałem wyglądać na naprawdę zszokowanego, bo podszedł do mnie Jack i spytał o co chodzi.
- Nie, no w porządku, ale... to jest ten dobry hotel? Wygląda raczej bardzo mizernie.
Jack roześmiał się tak głośno, że wszyscy spojrzeli się w naszą stronę.
- To jest tylne wejście! Zawsze wchodzimy tyłem, unikamy zamieszania. Zresztą, za chwilę pewnie zobaczysz o co mi chodzi... - uśmiechnął się tajemniczo i machnął ręką na dwóch wielkich ochroniarzy stojących przy drzwiach samochodu. Jeden z nich zniknął w budynku, drugi podszedł do nas i stał jak posąg. Przez myśl zdążyło mi przebiec tylko, ile oni muszą zarabiać że godzą się na takie rzeczy, po czym moje rozmyślania przerwał powrót pierwszego goryla w garniturze. Kiwnął głową. Poczułem jak ktoś kładzie ręce na moich plecach i pcha mnie do przodu. Rzuciłem okiem przez ramię gdzie zobaczyłem wyszczerzone zęby Nialla.
- No idź! Co stoisz? Ruchy!
Nie protestowałem, wszedłem po lichych schodkach do wewnątrz i uderzył mnie zapach smażonych frytek. I to tak intensywny, że obiecałem sobie że nie tknę już frytek do końca życia.

Dostaliśmy klucze do pokojów, każdy rozszedł się w swoją stronę. Jak się okazało, miałem wspólny pokój z Agatą. Po naszej kłótni średnio chciało mi się z nią mieszkać. Usłyszałem stukanie obcasów za sobą i wiedziałem że to ona biegnie za mną żeby się nie zgubić. Hotele, zwłaszcza te duże raczej ją przytłaczały. Nie zwracając na niej większej uwagi, szedłem przed siebie szukając pokoju. Moja orientacja w terenie też czasami zawodziła, więc podszedłem do pokojówki która walczyła z odkurzaczem i spytałem gdzie jest mój pokój. Odwróciła się, zbladła i zaczęła się jąkać. Jak na moje oko miała może ze dwadzieścia pięć lat. Pokazała mi palcem i uciekła. Zdziwiłem się cholernie, no ale cóż miałem zrobić. Poszedłem w tą stronę w którą pokazała i wszedłem do pokoju. Mało się nie przewróciłem z wrażenia.
Jeśli to jest zwykły, dwuosobowy pokój, to ja chcę w takim mieszkać przez całe życie. Wyglądał jak apartament królewski w Sobieskim w Warszawie. A w tym hotelu podobno były lepsze. Rzuciłem torby i z rozpędu wskoczyłem na łóżko. Cieszyłem się jak dziecko.
W drzwiach stanęła Agata, wytrzeszczyła oczy i otworzyła usta żeby coś powiedzieć. Spojrzała na mnie, zamknęła jadaczkę i podeszła do wielkiego stołu stojącego na środku pokoju. Położyła na nim swoje rzeczy i spojrzała na mnie wzrokiem pełnym... nie wiem czego. Nie potrafiłem rozwikłać tajemnicy tego spojrzenia.
- Co? - spytałem w końcu, bo zaczynałem się denerwować tym że nie wiem o co chodzi.
- Wiesz... - zaczęła Agata, ale nie zdążyła skończyć.
Drzwi, które za sobą zamknęła, otworzyły się z hukiem i wpadł do środka uśmiechnięty od ucha do ucha Harry, a zaraz za nim Zayn z wielką poduszką nad głową. Zatrzymali się i rozejrzeli wokół.
- Nie ten pokój panowie? - padło ze strony Agaty.
Harry momentalnie zmienił wyraz twarzy. Zrobił się poważny, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Znowu się poirytowałem. Na litość boską, o co tu chodzi?! Zayn natomiast rzucił poduszką w Agatę i wskoczył na łóżko. Podskoczyłem na materacu.
- Schudnij, gamoniu – mamrotałem, próbując opanować sprężynowanie łóżka.
- Sam sobie schudnij!
- Nie. Nie chce mi się.
Malik zaczął się śmiać i powiedział że ich pokój jest naprzeciwko, dlatego się pomylili i weszli do nas. I że mam tam przyjść zaraz. Rzuciłem okiem na Agatę, pokiwała głową i mówiąc że dokończymy rozmowę potem wyszła do łazienki.
Podniosłem tyłek z koszmarnie wygodnego łóżka, złapałem ze stolika aparat i wyszedłem. Wiedziałem że z canonem nie mogę się rozstawać, zbyt wiele okazji na dobre zdjęcia. Na środku korytarza palnąłem się w czoło i wróciłem do pokoju. Skoro jesteśmy już w hotelu, nie grożą mi napalone fanki One Direction, nikt mną nie rzuca i nie szarpie, mogę zacząć używać mojej ulubionej jedynki. Otworzyłem sztywną torbę i uradowany wyciągnąłem kochanego Eos'a 1D Mark III i podpiąłem do niego jasny, szerokokątny obiektyw. Z lampy zrezygnowałem.
Zapukałem do drzwi pokoju chłopaków. Rozległo się stłumione „enter” więc wlazłem.

Pokój przedstawiał się mniej więcej jak krajobraz poatomowy. Porozwalane wszędzie ubrania, but na szafce nocnej, but na parapecie, sterta butów na środku pokoju, poduszki na podłodze i pełno papierków i śmieci. No tak, w końcu gwiazdy rocka. Siedzący na parapecie Niall drapał się po nosie, Harry klęczał przy walizce z głową w środku, tak że wyglądało to jakby walizka właśnie pożerała mu twarz. Liama nie było, natomiast Zayn wpierdzielał jakieś czipsy. Bez zbędnych pytań strzeliłem kilkanaście ogólnych zdjęć i podtykając aparat pod nos wciąż drapiącemu się Horanowi zrobiłem mu tak bezczelne zdjęcie, że obiecałem sobie że oprawie ja i powieszę na ścianie. Oglądając je później, za każdym razem umierałem ze śmiechu.
Dostałem w łeb od blondyna, po czym Lou w podskokach podszedł do mnie i zabrał mi aparat.
- Co to? Jaki wielki!
Mało nie trafił mnie tam szlag, jak widziałem jak macha nim we wszystkie strony. Jęknąłem w duchu, wyciągając rękę po aparat, co poskutkowało tym że dostałem po łapach i Tomlinson zrobił mi zdjęcie. Pomyślałem że można to wykorzystać.
- Chcesz mi pomóc? - spytałem.
- Jak?
- Dostaniesz aparat i rób zdjęcia.
- Nie umiem...! - zaprotestował Louis, kręcąc coś w ustawieniach aparatu. Znowu skręciło mnie w środku.
- Umiesz. Robisz bardzo ładne zdjęcia stóp Horana.
- No dobra... to co, tym?
- NIE! - wyrwało mi się dość głośno.
Harry wystawił łeb z walizki, spojrzał na mnie i spytał, kogo mordują. Kazałem mu się nie wcinać i dalej kopulować twarzą z walizką, po czym obiecałem Louisowi że dostanie inny, ten którym bawił się w samolocie. Ucieszył się, co ucieszyło też mnie. Zawsze to zwiększa moje szanse na dobre zdjęcie, zwiększa dwukrotnie, a to już dobry wynik.
 
Lou wydawał się przejęty nową rolą fotografa i zażądał zacząć już zaraz. Kazałem mu iść do mnie do pokoju i wziąć sobie aparat ze stolika. Zniknął za drzwiami, podskakując.
Ja natomiast zwróciłem aparat w stronę pożeranego przez walizkę Harry'ego i zrobiłem kilkanaście zdjęć. Będzie z czego wybierać.
- Czego ty tam szukasz? - burknąłem zza aparatu, celując w Malika wsypującego sobie do ust okruszki czipsów.
- Skarpetek.
Zaśmiałem się tak że naplułem sobie na aparat. Wytarłem go rękawem akurat w momencie, w którym pokój wypełnił potężny błysk. Pociemniało mi w oczach i zastanawiałem się gdzie jestem.
Kiedy w końcu moje oczy wróciły do normalności, zobaczyłem Louisa który stał w drzwiach i wyglądał na zszokowanego. W ręku trzymał mój aparat, do którego przyczepił lampę błyskową.
- Co się stało...? - spytał zdziwiony.
- Lampa się stała! Po co ci ona?
- Bo fajnie wygląda... - burknął chłopak.
Od strony okna dało słyszeć się dziwne pomrukiwanie, pełne złości. Spoglądając w tamtą stronę, zobaczyłem Horana podnoszącego się z podłogi i trzymającego się za łokieć.
- Lou, ty kretynie, chcesz żebym się zabił?
- A co?
- Bo... bo spadłem... - powiedział kulawo Niall, przyglądając się swojej stłuczonej ręce.





Piątek, 17:32, Atrium Mall, Chicago.

Czekaliśmy na ochroniarzy, którzy mieli wprowadzić chłopaków na salę, w której mieli podpisywać płyty i spotkać się z fanami. Wielkie, największe jakie widziałem w życiu, centrum handlowe dosłownie trzęsło się od wrzasków fanów, które – mimo zamkniętych drzwi przed nami – były bardzo dobrze słyszalne. Aparat przygotowany, akumulatory naładowane, Agata uzbrojona w małą kamerę wideo, elektroniczny notes i swoje czarne okulary obok mnie i totalnie niestresujący się chłopcy. Mnie tam roznosiło we wszystkie strony, bo nie wiedziałem czego się spodziewać. Oni natomiast byli przyzwyczajeni, i zajmowali się swoimi sprawami. Drzwi otworzyły się wpuszczając do środka hałas porównywalny chyba tylko do hałasu startującego odrzutowca. Do małego pomieszczenia w którym staliśmy weszło sześciu ochroniarzy tak wielkich, że mimo moich 185 centymetrów wzrostu poczułem się tak, jakbym w ogóle go nie miał.
Dwóch stanęło przy drzwiach, jeden trzymał ciężkie skrzydło a reszta wyprowadziła nas do głównego holu Atrium Mall. Ryk, jaki rozległ się w momencie kiedy cała piątka wchodziła na przygotowany dla nich podest, przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Nie zwracając uwagi na moje krwawiące uszy, przytknąłem aparat do oczu i zacząłem to, co lubię najbardziej. Tysiące ludzi, hałas, brak planu i ja z aparatem. Fotoreportaż to najlepsze co istnieje.
Tańczyłem z aparatem między ochroniarzami, ludźmi, krzesłami, sztucznymi palmami i śmietnikami. Cieszyłem się i perfidnie szczerzyłem się do innych fotografów. Ja jako jedyny miałem przepustkę od zespołu. Cała reszta paparazzich stała za wielkimi, stalowymi barierkami które byłyby chyba w stanie utrzymać słonia. A ja bezczelnie uśmiechałem się do nich, podtykając obiektyw pod same nosy chłopaków.



Piątek, 22:43, restauracja hotelu Hilton Chicago.


- Moim zdaniem musimy pogadać z naczelnym...
- Też mi się tak wydaje. Bo mi się przestaje to podobać. - powiedziała Agata, bawiąc się kieliszkiem.
Siedzieliśmy przy późnej kolacji. Dowiedzieliśmy się że naczelny zadecydował, że trzy miesiące delegacji są zbyt kosztowne i postanowił wrócić nas do Polski po miesiącu. Dla mnie osobiście była to wiadomość, która rozwścieczyła mnie bardziej niż cokolwiek do tej pory. Zbyt związałem się z chłopakami, żeby ich teraz zostawić. No i co powie Lou, jak dowie się że już nie jest fotografem?! Poza tym, nienawidzę zostawiać materiałów otwartych albo kończyć ich wcześniej niż to planowałem. To tak jakby zacząć czytać dobrą książkę i skończyć na dwadzieścia stron przed końcem. Idiotyzm!
Z Agatą pogodziliśmy się po materiale z Atrium. Bez sensu było pracować osobno. Lepiej szło nam razem. Postanowiłem zapytać ją o coś, co już od samego początku mnie nurtowało. Nie wiedziałem jak zacząć, stwierdziłem że będę walił prosto z mostu.
- Co jest między tobą a Harry'm?
Agatę zamurowało totalnie. Spojrzała na mnie zdziwiona, robiąc wielkie oczy. Chyba w miękkie dostała.
- A co ma być?!
- No... bo sama wiesz jak on się zachowuje przy tobie a jak, kiedy jest sam albo ze mną czy z chłopakami.
Dziewczyna zamyśliła się głęboko, patrząc w plecy kelnera obsługującego inny stolik.
- Nie mam pojęcia o co chodzi... naprawdę nie wiem.
Wtedy jej uwierzyłem.
- Bo mnie to osobiście martwi. Dobra, mniejsza o to. Kto dzwoni do naczelnego?
- Ty, oczywiście że ty!
- No ok... - odparłem, marszcząc nos.
- Idziemy?
- Idziemy, ja od razu do niego zadzwonię...





Sobota, 8:34, przed wejściem hotelu Hilton, Chicago.

Ze względu na to że dzisiaj zespół siedział w jakimś radiu, do którego kategorycznie odmówiono mi i Agacie wstępu, mieliśmy pół dnia dla siebie. Przemęczyłem się, wstałem bardzo wcześnie i postanowiłem pozwiedzać okolice. Aparat w ręku, jakieś pieniądze, papierosy w kieszeni.
Zjechałem windą na sam dół, pomachałem recepcjonistce kartą meldunkową i wyszedłem na zewnątrz. I znowu się zdziwiłem. Rozległ się jakiś pisk i zobaczyłem grupę dziewczyn biegnących w moim kierunku z wyraźnie niecnymi zamiarami. Zdążyłem tylko jęknąć w myślach, wołając ratunku, cofnąłem się o jeden krok i już byłem otoczony wianuszkiem rozwrzeszczanych nastolatek. Darły się jak gdyby ktoś obdzierał je ze skóry. Mało tam nie zwariowałem. No dziewczyny nie uderzę, więc automatycznie nie przepcham się przez nie. Do hotelu też nie wrócę, bo miałem odcięty odwrót. Zdenerwowałem się tymi wrzaskami i kategorycznie zażądałem ciszy.
Nic to nie dało, wydarłem się więc jak potrafiłem najgłośniej. To poskutkowało, dziewczyny przestały kłapać jadaczkami, więc wykorzystałem moment i zapytałem czego do licha chcą ode mnie.
- No jak to? One Direction!
- I co z tego?
- No jak to co! Daj nam ich autografy! I swój! - powiedziała jedna, wyjątkowo gruba i wyjątkowo pryszczata, wciskając mi w rękę zdjęcie Zayna i marker. Oddałem jej to z powrotem.
- Nie, nie mogę... - próbowałem zaprotestować.
- Możesz, możesz! - krzyczała inna.
- Załatw nam spotkanie! - darła paszczę jeszcze inna.
Szlag mnie mało tam nie trafił ze złości. Wystękałem przez zaciśnięte z nerwów zęby że zobaczę co da się zrobić, rozepchnąłem je i wróciłem do hotelu. Skoczyło mi ciśnienie, więc moim sposobem, który daje efekty wręcz odwrotne, postanowiłem napić się kawy żeby się uspokoić. Skierowałem się do bufetu, rzucając pod nosem najgorsze polskie przekleństwa jakie tylko przyszły mi do głowy. W drzwiach baru stał świecący się kelner, czy może kamerdyner albo jakiś inny burżujski wynalazek. Ukłonił się i zapytał, w czym może pomóc. Powiedziałem że nie potrzebuje stolika, że chcę napić się kawy przy barze. Spojrzał na mnie dziwnie i powiedział że to restauracja dla gości hotelowych. To jeszcze bardziej podniosło mi ciśnienie, zawsze byłem nerwowy. Wyszarpnąłem z kieszeni kartę do pokoju, pomachałem mu nią przed nosem i dopiero wtedy zaprowadził mnie do stolika, przy którym w końcu zdecydowałem się usiąść. O tyle mi pasował, że od całej sali osłaniała mnie wielka kupa roślinności posadzona w potężnej, drewnianej donicy. Dostałem wielką filiżankę kawy i wielką gazetę która okazała się świeżym egzemplarzem Chicago Tribune. Ucieszyłem się, bo w końcu udało mi się dorwać jakieś miejscowe wydawnictwo. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy na którejś z pierwszych stron zobaczyłem wielkie zdjęcie One Direction i mój łeb zaraz obok nich. Wlepiłem wzrok w artykuł, w którymś jakiś durny pismak zasugerował że jestem nowym członkiem zespołu. Nigdy nie lubiłem czytać gazety która leży na stole, zawsze musiałem trzymać ją przed oczami. Poprawiłem się na wygodnym krześle, podniosłem ten szmatławiec i wczytałem się w artykuł.
Moje plany wycieczkowe szlag trafił, bo do kawy dostałem wielki kawał ciasta czekoladowego i było mi tak dobrze, że nie chciało mi się już nigdzie ruszać. Siedziałem, czytając wciąż to codziennie chicagowskie tomiszcze, kiedy usłyszałem głos Agaty. Automatycznie podniosłem rękę, żeby widziała gdzie jestem, ale zaraz potem przypomniało mi się że siedzę za prawdziwą dżunglą i nie ma takiej możliwości, żeby mnie zobaczyła. Nie chciałem zgubić momentu, w którym przerwałem czytanie, więc wydłubałem z kieszeni długopis i podkreśliłem fragment tekstu. Wstałem i wspinając się na palce, spojrzałem ponad gąszczem roślinności na salę, gdzie spodziewałem się szukającej mnie Agaty.
I właśnie wtedy trafił mnie szlag jasny, dostałem zawału serca i otworzyłem jadaczkę ze zdziwienia. Chyba nawet wtedy usiadłem, teraz już nie pamiętam.
Otóż, rzeczywiście, była tam Agata. Z tą różnicą, że zdecydowanie nie szukała mnie. Przy stoliku w kącie restauracji siedziała ona i... Harry. Tak, słynny Harry Styles siedział sobie przy stoliku z moją koleżanką z pracy. Na początku mnie to nie zdziwiło, w końcu pracujemy nad materiałem o One Direction, więc może robi jakiś wywiad albo coś.
Spojrzałem na zegarek, była już prawie czternasta. Złapałem się za głowę, Chryste panie, ile czasu ja tu siedzę już! Durna gazeta, pół dnia diabli wzięli. Zezłościłem się sam na siebie i postanowiłem podejść do nich do stolika. Wstając zauważyłem jednak coś, co wyraźnie mówiło „siedź tu i weź aparat do ręki. Rób zdjęcia!”.
Bo oto moja koleżanka z pracy, która jeszcze wczoraj wieczorem deklarowała mi w żywe oczy, że nie wie co się dzieje z Harry'm, siedziała w sposób jednoznacznie stwierdzający że wie co się z nim dzieje. Trzymając go najnormalniej w świecie za rękę, patrząc mu w oczy i bawiąc się jego loczkowaną grzywką, jasno dawała mi do zrozumienia że zrobiła mnie bezczelnie w konia.
„O ty małpo...” przebiegło mi przez myśl, kiedy chwytałem aparat i wystawiając obiektyw przez chaszcze, robiłem zdjęcia. Już ja jej pokażę...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz