Środa, 2:37. Redakcja. Środek nocy,
na litość boską.
Stosy zdjęć, papierów, niedopałki
papierosów wysypujące się z popielniczki, kable, aparaty,
mrugające okropnie stare monitory, zaduch, kilkanaście plastikowych
kubeczków po kawie z automatu, pogniecione kartki papieru, ołówki,
długopisy, korektory, markery. No i ja i ona.
Powinienem się przedstawić w
zasadzie. Jestem Artur, od dwóch lat pracuję w jednym z polskich
czasopism, której nazwy, ze względów etyki pracy, nie mogę tutaj
podać. Nie będę pisał jak wyglądam, przecież to bez sensu. Ową
tajemniczą „oną” obok mnie była moja redakcyjna koleżanka i
prywatna przyjaciółka, młodsza ode mnie o rok, Agata, potocznie
zwana Agatką. Ten przydomek przylgnął do niej przez jej niski
wzrost i wiecznie roześmianą buzię.
Ten potworny bałagan który wcześniej
opisywał panował u nas w biurze co środę. Wtedy zamykaliśmy
numer. Siedzieliśmy często do rana, żeby kurierzy o siódmej mogli
zawieźć wszystko do drukarni. Ta środa do tej pory nie różniła
się od żadnej w ciągu ostatnich dwóch lat. Do czasu.
Rozległo się pukanie do drzwi. To
zabawne. Te drzwi były szklane, więc doskonale wiedzieliśmy że
ktoś za nimi stoi, a ludzie i tak pukali. Do pokoju wpadła zdyszana
Baśka, nasza stażystka. No, może nie do końca nasza, tylko szefa.
Ale wszyscy ją kochali, bo dwoiła się i troiła żeby tylko
utrzymać tu staż. Klapnęła bezwładnie na jedyne wolne krzesło i
łapiąc oddech, wachlowała się plikiem papierów trzymanych w
ręce.
Agatka przyglądała się jej z
umiarkowanym zainteresowaniem.
-Jezu Chryste... - sapała Baśka –
co tu się dzieje, okno otwórzcie, bo tu gorzej niż w komorze
gazowej!
Cmoknąłem.
- Chciałbym zauważyć, kochanie,
że jesteśmy na dwudziestym piętrze. Tutaj się nie otwierają
okna. Tu jest cholerna klimatyzacja. Która działa teoretycznie,
chociaż nie doświadczyłem.
Agata podrapała się w nos
zakreślaczem.
- Co ty tu chcesz? Bo nie wydaje mi
się żebyś przyszła do nas ze świeżą kawą...
Coś dziwnego było między Agatą i
Baśką. Agata Basi wyraźnie nie lubiła, natomiast Baśka ją
uwielbiała. Takie toksyczne trochę. A ja to wszystko musiałem
znosić z zaciśniętymi zębami.
- A właśnie! - przypomniało się
Basi – stary was woła do siebie, jakaś afera gruchnęła albo
coś, nie wiem, ale łazi po gabinecie w tą i z powrotem, jakiś
taki podładowany, nie wiem czy on się cieszy czy co on w sumie
robi... Wiecie jak to on. No ale w każdym razie, prosi was do
siebie.
- Chryste, teraz? Jak ja tu się
bawię z Zielińską? - mruknąłem, wskazując gestem na monitor
komputera, na którym akurat wygładzałem twarz aktorki w
Photoshopie.
- Tak, teraz, i lepiej idźcie, bo
to się źle skończy...
Agata pomamrotała coś niewyraźnie
pod nosem, zgasiła papierosa, łyknęła kawy i wstała. Ja zrobiłem
dokładnie to samo. Wyszliśmy z pokoju i pomaszerowaliśmy ku
windzie.
Środa, 2:53. Winda w redakcji.
-Ciekawe co on może od nas
chcieć... - zapytała Agata, poprawiając w lustrze włosy .
-A skąd ja mam wiedzieć? Stary
zawsze ma takie pomysły, że to lepiej nie wiedzieć...
Winda dzwonkiem powiadomiła nas o
przybyciu na piętro na którym mieścił się gabinet szefa. Agata
poprawiła mi kołnierz, bo stwierdziła że wyglądam jak łajza i
zapukaliśmy do drzwi redaktora naczelnego. Władczym tonem kazał
nam „wleźć szybko do środka”.
Rzeczywiście. Wydawał się jakiś
nieswój.
Siadać i się nie odzywać –
powiedział dziwnie tajemniczo.
Zgodnie z rozkazem, usiedliśmy na
wielkiej skórzanej kanapie i wlepiliśmy w szefa pytające
spojrzenie. Przyglądał się nam jakby powątpiewająco.
- Sprawa jest taka. Dostałem
telefon z Manchesteru. Wiecie, że mamy tam zaprzyjaźnioną
redakcję – pokiwaliśmy twierdząco głowami – i że czasami
ktoś od nas tam jeździ, pisać dla nich. I tak samo działa to w
naszą stronę. Widzieliście Williama i Katie? - znowu pokiwaliśmy
głowami – No, to oni są właśnie od nich. I teraz pojawiła się
kolejna prośba o to, żeby ktoś od nas tam pojechał.
Skrzywiłem się. Jezu, jak on myśli
że zostawię otwarte materiały dla tych żółtodziobów świeżo
po studiach, to chyba zwariował.
-W każdym razie. Sprawa jest dość
nietypowa.
- Mów szefie, dla nas wszystko
ostatnio jest nietypowe – powiedziała z uśmiechem Agata.
Naczelny usiadł w swoim fotelu.
- Pytanie: na co najbardziej chorują
dzisiejsze nastolatki?
- Na grypę! - wyrwało mi się
niechcąco.
Szef spojrzał na mnie jak na idiotę.
- Nie. Znaczy, to też, ale nie o to
chodzi. Słyszeliście na pewno o One Direction. Słyszeliście?
- Tak, coś tam w radio było –
powiedziała nieśmiało Agata.
- No to już coś. W każdym razie.
Oni jadą w trasę do Stanów. I wy jedziecie z nimi, na trzy
miesiące. Manchester nie ma ludzi. Wszyscy tam płaczą, bo każdy
by chciał tam pojechać, ale nikt nie może, tamten naczelny trzyma
ich jak psy na łańcuchu, wszyscy teraz pracują nad Olimpiadą.
Zatkało mnie. Agaty nie zatkało,
tylko dlatego że ze świstem wciągnęła powietrze. My mamy jechać
do Anglii, i z jakimiś małolatami tłuc się przez trzy miesiące
po Stanach? Chryste, za co?!
- Szefie, a nie może jechać ktoś
z nowych? - zapytałem z nadzieją.
- Wykluczone. Wy jesteście młodzi,
wyglądacie dobrze, znacie język perfekt, poza tym wy mi
najbardziej do tego pasujecie.
Poczułem, że nie damy rady się z
tego wykręcić. Kątem oka spojrzałem na Agatę. Nie podzielała
moich obaw. Wręcz przeciwnie, wyglądała jakby wygrała na loterii
miliard.
- W każdym razie... - kontynuował
naczelny – musicie się szybko pozbierać. Otwarte tematy
zostawcie Basi, ona je komuś przekaże.
- Skąd taki pośpiech?
-Bo wyjeżdżacie jutro wieczorem.
Znowu mnie zatkało.
Reszta nocnego spotkania upłynęła
pod znakiem kawy i wymagań szefa. Rysował mi się obraz trzech
miesięcy ciężkiej harówy, nie spania, tysięcy zdjęć i
materiałów wideo, wywiadów, rozmów, reportaży i innych cudów.
Wszystko na temat One Direction. Szczerze przyznam, że mało o nich
słyszałem do tej pory. Albo się nie interesowałem po prostu.
Agata natomiast promieniała szczęściem.
Środa, 5:32, winda w redakcji.
Słaniałem się na nogach ze
zmęczenia, natłoku myśli i obowiązków przez najbliższe trzy
miesiące.
Agata natomiast nie wyglądała wcale
na zmęczoną, rozpierała ją energia i w ogóle szalała. Że ta
winda się nie zacięła od wstrząsów wywołanych jej radością,
to po prostu cud.
-Co ty się tak cieszysz? -
spytałem ją, przecierając oczy, bo piekły mnie tak bardzo że
myślałem że nie wytrzymam i wydłubię sobie narząd wzroku z
twarzy.
- No jak to co? Jak to co? Anglia!
Stany! One Direction! I Har... - urwała, czerwieniąc się.
- Co, Harrods? Myślisz że będziemy
mieli czas na zakupy? Oszalałaś?
Agata przestała być czerwona. Nie
zauważyłem że bardzo jej ulżyło.
- Tak, Harrods. Myślałam że
pójdziemy. No ale nic, nie damy rady rzeczywiście...
Dojechaliśmy do naszego pokoju,
zgarnąłem do torby wszystkie swoje rzeczy. Agata zrobiła to samo,
a wychodząc wcisnąłem biegnącej korytarzem Basi rozpiskę
materiałów które zaczęliśmy, a które ktoś przecież musiał
skończyć. Życzyła nam miłego wyjazdu i pobiegła dalej stukając
obcasami w drewnianą podłogę.
Wygrzebałem z kieszeni kluczyki do
auta i wkładając je w zamek upuściłem telefon. Kurde.
Umówiliśmy się z Agatą jutro na
dwunastą na Okęciu. Samolot mieliśmy o czternastej trzydzieści
sześć. Akurat znajdziemy czas na papierosa i kawę.
Dojechałem do mieszkania, obudziłem
kota i wpakowałem się prosto do łóżka.
Środa, 14:26. Moje mieszkanie.
Obudziłem się i ziewając strasznie,
włączyłem komputer i telewizor. Skoro mam robić materiał o
młodych gwiazdach, wypadałoby się cokolwiek o nich dowiedzieć.
Włączyłem MTV, a w wyszukiwarkę wpisałem nazwę zespołu.
Momentalnie eksplodowała mi głowa. Setki tysięcy wyników
wyszukiwania. Przejrzałem kilka stron, poczytałem podstawowe
informacje, odpaliłem YouTube i przesłuchałem ich płytę. W
połowie przyłapałem się na tym że tupię nogą w rytm muzyki.
Kurde, chwytliwe, i nawet mi się podoba.
Jęczący mi pod krzesłem kot wyraźnie
dawał mi do zrozumienia, że jest głodny. Podniosłem się z
krzesła, dałem tej jędzy jeść a sobie zrobiłem kawę i kanapkę
z nutellą. Bez nutelli nie ma życia.
Gdzieś w odległym kącie mieszkania
rozwyła się moja komórka. Podskakując w rytm Up All Night
ruszyłem na jej poszukiwania. Agata.
- Ej, ciemnoto kambodżańska, o
siedemnastej w redakcji. Szef robi nam odprawę, bierzemy sprzęt.
Jutro już nie będziemy musieli tłuc się z tym wszystkim.
Oszczędzimy czas i się wyśpimy przynajmniej.
- Dobra dobra. Będę.
Rzuciłem na łóżko telefon,
spojrzałem na moją kotkę, której nadałem dziwne imię Fretka.
Znalazłem ją kiedyś na ulicy i tak ze mną była do tej pory.
- Co ja mam teraz z tobą zrobić?
Odpowiedziało mi miauknięcie.
Zadzwoniłem do Łukasza, mojego przyjaciela jeszcze za czasów
studiów. Miał własną firmę, zarządzał nią z domu, więc
pomyślałem że Fretką może się zająć. Owszem, mógł,
powiedział żebym podrzucił mu ją wieczorem.
Wieczorem podrzuciłem.
Środa, 16:28. Korki w Warszawie.
Grzmociłem palcami w kierownicę
mojej rozsypującej się Hondy. Nie rozsypywała się ze starości,
nie nie, aż taki grat to nie był. Rozsypywała się, bo kilkanaście
minut temu jakiś bęcwał w wielkim terenowym Mitsubishi postanowił
zaparkować mi na bagażniku. Normalnie szlag by mnie trafił i
czekałbym teraz na policję, ale w obliczu spotkania w redakcji i
jutrzejszego wyjazdu, miałem w nosie mój samochód, tego idiotę
który mnie staranował i całą resztę. Musiałem zdążyć.
Niewiele czasu mi zostało, także opierając się o klakson
wrzeszczałem na wszystkich wokół. Jak łatwo się domyślić,
niewiele to pomogło. Korki trwały w postaci niezmienionej.
Środa, 17:36. Redakcja.
Wbiegłem do gabinetu szefa, nawet nie
pukając. Agata już tam siedziała i spojrzała na mnie wzrokiem
pełnym morderczych zapędów.
- Co to ma znaczyć? Pół godziny
spóźnienia – powiedział naczelny, patrząc na mnie równie
morderczo.
- Przepraszam najmocniej szefie! -
sapnąłem, stawiając torbę i siadając na kanapie – ale jakiś
kretyn mnie rozjechał i miałem opóźnienie.
- Co ci zrobił?
- No, nie mnie rozjechał, mój
samochód. Szef wyjrzy przez okno, widać. Taka srebrna Honda bez
połowy bagażnika.
Naczelny podszedł do okna, spojrzał w
dół na parking i uśmiechnął się ponuro.
- Rzeczywiście, będzie trzeba
klepać... No, nie ważne, jak już jesteście oboje, to sprawa
wygląda tak. Jutro lecicie do Anglii. Będziecie tam koło
osiemnastej, więc znajdziecie jeszcze chwilę czasu dla siebie.
Pojutrze macie samolot do Chicago, gdzieś tu mam rozkład lotu... -
mruknął, przewalając stertę papierów na biurku – O jest.
Trzymaj – wepchnął kartkę Adze – i w Chicago macie pierwszy
koncert, ale dopiero dzień po lądowaniu. Będziecie mieli czas na
rozmowy z zespołem.
- A kiedy się z nimi spotkamy? -
spytała Agatka, przebiegając wzrokiem po kartce.
- Na Heathrow, przed odlotem.
Próbowałem was umówić jakoś wcześniej, ale ich agent
powiedział że nie ma mowy, bo potrzebują czasu żeby się
przygotować do lotu. Dziwne to dla mnie trochę, ale jesteśmy
tylko pismakami. Takich jak my są setki.
- Właśnie... - zacząłem powoli –
dlaczego to akurat nas wybrali? Naszą redakcję? Przecież oni
nawet nie byli w Polsce. Wiedzą że my istniejemy?
- Skąd wiesz? - zwróciła się do
mnie Agata z iskrami w oczach.
- Bo... eee... czytałem trochę. -
wstyd było mi się przyznać że w ciągu jednego popołudnia
zostałem fanem One Direction.
Rzuciła mi ciekawskie spojrzenie. Szef
się zirytował.
- Dobra, będziecie mieli dość
czasu, żeby się nagadać. Teraz tak... pieniądze macie już na
tych firmowych kontach, faktur nie chcę, bo w Stanach i tak wam nie
wystawią. Potem ściągnę sobie wydruki z kont i się rozliczę,
to się nie martwcie tym... - pogrzebał w papierach, wyciągnął
kopertę i rzucił mi ją na kolanach – tu są bilety. Na razie do
Londynu i Chicago, resztę musicie sobie kupować na bieżąco, bo
ja do końca nie wiem co i jak tam będziecie planować. Sprzęt
bierzcie jaki chcecie, to ma być materiał na miarę
dziennikarskiej Nike. Jak ktoś akurat czegoś używa, zabierzcie mu
to i bierzcie dla siebie, powiedzcie że ja tak kazałem.
Ucieszyłem się ogromnie. Pomyślałem
sobie że w końcu zabiorę Rafałowi Canona, który był zamówiony
dla mnie, a ten kretyn sobie go przywłaszczył. I bezczelnie nie
chciał oddać.
- Agata, teraz sprawa do ciebie.
Wiem jak dobrze piszesz i chwała ci za to. Ale masz dać z siebie
milion procent. Ten materiał to dla nas wszystkich przepustka do
lepszych tematów, większych zleceń i ogólnie otworzy nam wiele
drzwi. Artur, tylko nie przesadzaj z ilością zdjęć. Musisz nam
wysyłać jakieś na bieżąco, będziemy to składać w jakieś
małe zajawki. Resztę zrobisz po powrocie. Zrozumiano?
Potwierdziliśmy, pożegnaliśmy się
z szefem i poszliśmy do działu foto po cały potrzebny sprzęt. I
jak zwykle w takiej sytuacji nie wiedziałem co zrobić. Agata stała
nad regałem z komputerami.
- Co tak się męczysz? - zapytałem.
- Bo nie wiem który wziąć!
- Bierz Vaio, najlepiej się nadają.
- No tak, ale który?! Czerwony czy
zielony...?
Przewróciłem oczami waląc otwartą
dłonią w czoło. Tak. Zawsze ten sam problem. Najważniejszy był
kolor. Wybrałem co chciałem, zapakowałem do wielkiego plecaka i
zważyłem ten tobół w ręku. Coś mi się wydawało, że jest za
ciężki. Wywaliłem połowę, stwierdzając że dam sobie radę z
tym co mi zostało. Mojego Canona nie wsadziłem, po prostu go nie
było na półce. Zwróciłem się do Kaśki, która akurat robiła
jakieś grafiki.
- Kaśka, gdzie jest jedynka?
- Rafał wziął rano, a co?
- Potrzebuję. Na teraz.
Kaśka złapała telefon i ściągnęła
do pokoju Rafała. Rzuciłem mu zawistne spojrzenie. Nigdy go nie
lubiłem. Uważał się za najlepszego fotografa. A zdjęcia robił
koszmarne. Szef kiedyś wspominał, że gdyby nie fakt że świetnie
pisze, już dawno by wyleciał.
- Co jest? - spytał, patrząc na
Kasię.
Dziewczyna wskazała głową na mnie,
uśmiechającego się tak że prawie każdy pomyślałby że
postradałem zmysły.
- Canona dawaj. Potrzebuję na
wyjazd.
Rafał dziwnie na mnie spojrzał.
- Co? Zapomnij. Gdzie niby jedziesz?
Do Mrągowa, na kabarety? Pięćsetka ci starczy, odwal się.
Najeżyłem się, ale nie dałem tego
po sobie poznać. Uśmiechnąłem się jeszcze bardziej szatańsko.
- Zapytaj starego jak ci się nie
podoba. Za pięć minut widzę tutaj jedynkę, z całym ładującym
szajsem i szkłami. I nie, nie Mrągowo stary. Stany.
Rafała wyraźnie zatkało i widziałem
jak nienawiść miesza się z żalem na jego twarzy.
- Dobra...
Wygrałem. W końcu. Poczekaliśmy z
Agatą aż ten frajer przyniesie mi sprzęt, zapakowałem wszystko i
z wyrazem tryumfu na pysku wyszedłem z pokoju. Agata męczyła się
z torbą na komputer, która nie chciała się zapiąć.
- Ej, mam pomysł – rzuciłem,
zatrzymując się na środku korytarza. Agata z impetem wlazła mi w
plecy.
- No? - mruknęła, wciąż szarpiąc
się z upartym zamkiem.
- Spędzimy ze sobą razem trzy
miesiące, prawda? To bądź łaskawa zejść mi z oczu, jeszcze
zdążymy się na siebie napatrzeć. Ja jadę do domu, ty rób co
chcesz.
- A idź w cholerę! - wrzasnęła
śmiejąc się – widzimy się jutro na lotnisku, cześć!
Środa, 19:34. Moje mieszkanie.
Szybkie pakowanie. Nie lubię się
pakować, bo nigdy nie wiem co zabrać. Teraz miałem wyjechać na
trzy miesiące. Trzy miesiące pałętania się po hotelach. Dobrze
że tam są pralnie. Nie trzeba brać dużo. Tak myślałem, a
końcowa moja torba była cięższa niż samolot, którym mieliśmy
lecieć. Zniosłem ją na dół, wepchnąłem na tylne siedzenie
zmasakrowanej hondy i wróciłem na górę. Otworzyłem komputer,
zgrałem sobie na iPoda całą muzykę jaką miałem na dysku,
dorzucając świeżo ściągniętą płytę One Direction.
Uzależniłem się od tej muzyki, całkiem serio. Spojrzałem przez
okno na Warszawę i położyłem się spać, jutro czeka nas cała
masa roboty.
Czwartek, 12:11, Okęcie, Warszawa.
Tupałem niecierpliwie nogą, siedząc
na torbie w budynku lotniska. Agaty wciąż nie było. Wiecznie się
spóźniała, ale czemu akurat dzisiaj znowu musi przyjeżdżać po
czasie?
W końcu zauważyłem jak wlecze się w
moim kierunku, ciągnąc za sobą potężną walizę. Uniosłem brwi,
kiedy podeszła do mnie, sapiąc i umierając z przemęczenia.
- Co ty tam masz? - spytałem,
wskazując na walizkę – całe mieszkanie spakowałaś?
- Zamknij się i pomóż mi! -
warknęła, rzucając we mnie torebką – Chodź się napić kawy,
bo zaraz zwariuję z tym wszystkim...
A myślałem że to ja denerwowałem
się wylotem.
Ciągnąc za sobą twardą walizkę ze
sprzętem, w ręku trzymając torebkę Agaty a na ramieniu dźwigając
własną torbę, nie czułem się najlepiej na świecie. Zdecydowanie
to wszystko ważyło zbyt wiele jak na moje możliwości.
Zdenerwowałem się, gruchnąłem moją torbą o posadzkę i
zakładając ręce na piersiach, powiedziałem że dalej nie idę. A
do budki z kawą nie było już daleko.
- Chryste, z tobą gorzej niż z
babą... - mamrotała pod nosem Agata, odwracając się i szukając
wzrokiem wózka na bagaż. Wypatrzyła jakąś starszą kobietę,
która na wielkim wózku wiozła tylko zwykłą torebkę. Ruszyła w
jej stronę, bezczelnie zabrała jej wózek ręką wskazując na
mnie w otoczeniu walizek i podprowadziła żelastwo. Zapakowaliśmy
to wszystko i jakże wygodniej i lżej szło się po kawę.
Usiedliśmy na twardych krzesełkach z kubkami parującej kawy.
- Jak myślisz, jacy oni są? -
spytałem, przypatrując się startującym samolotom za oknem.
- Wyjdę na idiotkę jak ci opowiem.
- Czemu? Też ich lubisz?
- Jak to też?
- No cóż, ja zdążyłem już
polubić. Całą noc się dokształcałem i oto efekty. Kolejny
psychofan.
- Nie jestem psychiczna! - oburzyła
się Agata, chlustając sobie na spodnie kawą.
Zarechotałem podle, wciskając jej w
dłoń chusteczki.
- Dobra dobra, ja wiem swoje.
- No w każdym razie... hmmm... no
trochę się stresuję, to normalne. Zobacz ile ludzi dałoby
wszystko żeby być na naszym miejscu.
- Niby racja – przytaknąłem –
ale nie wydaje ci się że takie życie gwiazdy jest męczące?
- Nie wiem... zobaczymy.
Czwartek, 19:20 czasu lokalnego,
Londyn.
Wyleźliśmy z budynku terminala
londyńskiego Heathrow. Londyn przywitał nas – jak to było do
przewidzenia – deszczem. Dziękowałem sobie w duchu, że cały
sprzęt zapakowałem w twardy case, a nie zwykły plecak, bo dawno
wszystko by szlag trafił. Pal licho ubrania, wyschną. Agata
natomiast rozpaczała, że pokręcą się jej włosy. Przewróciłem
oczami.
Złapaliśmy taksówkę, która
zawiozła nas pod samo wejście do hotelu. I dopiero tutaj poczuliśmy
prawdziwą brytyjskość. Nie wiem co myślał sobie naczelny,
rezerwując nam ten hotel. Był mały, ciasny i stuprocentowo
angielski. Ciemne ściany, ciemna podłoga, ciemne jedzenie, ciemne
okna, ciemny recepcjonista. Na litość boską, tu wszystko było
ciemne. Poczułem się jak w grobie, natomiast Aga chłonęła tą
ciemność całą sobą, zupełnie zadowolona. Recepcjonista
poseplenił coś pod nosem, opluł mi rękę, którą wyciągnąłem
po klucze i wtarabaniliśmy się po schodach na drugie piętro gdzie
czekał na nas pokój. Hm, ale zaskoczenie. Ciemne ściany, ciemna
podłoga, ciemne meble, ciemne okna. Znowu jak w grobie, Chryste.
Rzuciłem się na ciemne łóżko przykryte ciemną narzutą. Było
nawet wygodne. Rozwaliłem się nie przejmując się walizkami
stojącymi na środku. Usłyszałem Agatę wchodzącą do pokoju,
zaraz potem wrzask i łomot. No cóż. Agata bardziej przejęła się
moimi walizkami i postanowiła wykorzystać je żeby się potknąć i
stłuc sobie kość ogonową. Przeklinając mnie i grożąc mi
pięścią, podeszła do okna i rozsunęła ciemną zasłonę. Ja
zajęty byłem duszeniem się ze śmiechu. Za oknem malował się
piękny widok Londynu. Nie wiem ile kosztował nas ten nocleg. Ale
dla samego widoku warto było zapłacić każde pieniądze.
Jak się potem okazało, właśnie tak
było. Przez telefon zrobiłem naczelnemu awanturę, że każe nam
płacić takie pieniądze za hotel, w którym nawet nie ma śniadania.
Po czym przypomniałem sobie że to firma za niego płaci, nie ja,
zrobiło mi się głupio i rozłączyłem połączenie.
Agata siedziała z nosem przy
komputerze, natomiast ja ze słuchawkami na uszach grzebałem w
walizce ze sprzętem. Jak po każdej podróży, sprawdzałem czy nic
się z niczym nie stało. Na szczęście i tym razem wszystko było w
porządku, zatrzasnąłem wieko, wcześniej wyciągając tylko małą
lustrzankę i bardzo jasny obiektyw Carla Zeiss'a. Stwierdziłem że
na lotnisku nie będę taszczył ze sobą całej wielkiej torby, mały
aparat i dobre szkło w zupełności wystarczy, a resztę sobie będę
używał już w Stanach.
- Ej, dostałeś maila – odezwała
się Agata.
Spojrzałem na ekran telefonu, który
rzuciła mi dziewczyna. Rzeczywiście. Zacząłem czytać.
- E tam, jakiś spam – mruknąłem
i przekręciłem się na drugi bok – idę spać. Budź mnie rano.
Albo ja ciebie, i nie siedź do późna, bo potem będziesz
nieprzytomna.
Piątek, 11:20, Heathrow, Londyn.
Staliśmy już przy bramkach celnych
na lot Londyn – Chicago. Bagaże już oddaliśmy, Agata miała
tylko torebkę, ja sportową torbę pełną papierów, przepustek,
paszportów, portfeli i innych bzdetów. Aga uparła się że ja mam
wszystkiego pilnować, bo ona zgubi. Przynajmniej nosiła mój
aparat, bo chwilowo byłem zajęty pisaniem smsa. Czekaliśmy z
niecierpliwością na chłopaków i ich agenta, ale jak na złość
ich nie było. Samolot za godzinę. Nie wydaje mi się żeby
międzykontynentalny lot czekał nawet na premiera, a co dopiero na
One Direction. Zacząłem wątpić czy jesteśmy przy dobrym wyjściu.
Zapytałem celnika, tak, staliśmy w dobrym miejscu.
Znowu zacząłem stukać w klawisze,
kiedy coś wielkiego i czarnego odepchnęło mnie na bok. Rozejrzałem
się zdziwiony, kiedy przed sobą ujrzałem wielką górę mięsa
ubraną w czarny garnitur i ze słuchawką w lewym uchu. Przez myśl
przebiegło mi że może to jakiś atak terrorystyczny i FBI rzuciło
się do akcji. Spojrzałem na Agatę i miałem zamiar powiedzieć,
żeby rzuciła mi aparat. Jednak zamiast twarzy Agi zobaczyłem
mojego canona i usłyszałem dźwięk migawki. Spojrzałem w stronę,
w którą wycelowany był obiektyw.
I wtedy jasna dla mnie zrobiła się
obecność goryla z ochrony. Cała piątka, Liam, Zayn, Niall, Harry
i Louis dreptali w stronę wejścia na pokład. Machnąłem ręką na
Agatę i ruszyłem za nimi. W końcu mamy razem pracować. Zrobiłem
trzy kroki, kiedy przede mną znów zmaterializował się wielki
ochroniarz i wybulgotał pod nosem, że muszę poczekać aż oni
wejdą. Najeżyłem się.
- Ty wstrętny, gruby pacanie –
mamrotałem pod nosem po polsku – już ja ci dam poczekać, już
ja ci...
- Cicho – powiedziała Agata,
pojawiając się obok. Posłała ochroniarzowi miły uśmiech. Nic
to nie dało, dalej staliśmy, patrząc jak chłopaki znikają w
rękawie.
- No cholera! - zdenerwowałem się
– No i zobacz, przez tego osiłka zwiali nam, i co teraz?
- W sumie... - zastanowiła się
Agata – czemu nie poczekali? Przecież powinni wiedzieć że tu
będziemy. Nie?
Rozejrzałem się szukając agenta
zespołu. Nie zauważyłem go nigdzie. Ten wstrętny osiłek wciąż
stał przede mną, a za nami zbierała się już spora grupka ludzi,
czekających na wejście do samolotu. Rozpiąłem torbę, pogrzebałem
w niej i podetknąłem ochroniarzowi pod nos upoważnienie od agenta,
podpisy redaktorów, nasze identyfikatory i nawet paszporty. Wziął
to wszystko w swoją tłustą łapę, odwrócił się do innego
ochroniarza, który pojawił się nie wiadomo skąd i zademonstrował
mu plik kartek i dokumentów. Ten drugi, chyba bardziej rozgarnięty,
podszedł do nas i powiedział, bardzo powoli.
- Przepraszam za kolegę. On nic nie
wiedział.
Wyczułem, że wyraźnie mówi do mnie
jak do idioty albo uznał, że nie znam angielskiego. Od 6 roku życia
uczyłem się tego języka, i piękną akcentowaną angielszczyzną
powiedziałem co myślałem.
- Po pierwsze, może pan mówić
normalnie, i ja i koleżanka doskonale was rozumiemy. Po drugie, jej
imię wymawia się inaczej – spojrzał na mnie niespokojnie –
tak, słyszałem jak pan je czytał. Po trzecie, nie życzę sobie
takiego traktowania. Jestem z poważnego wydawnictwa i tak proszę
być traktowany. Wszystko było ustalone. Mieliśmy tutaj spotkać
się z zespołem. A przez pana kolegę wszystko szlag trafił.
- Proszę wybaczyć – ochroniarz
wyraźnie się skruszył, ale wciąż utrzymywał swoją wymyśloną
wyższość – ale to już się więcej nie powtórzy. Państwo też
źle się zachowali. Gdzie identyfikatory? Powinny być dobrze
widoczne.
Co? Tego było już za wiele. Szlag
mnie trafił jasny na miejscu, a Aga, przeczuwając chyba co się
stanie, odsunęła się z deka. Wypuściłem powietrze.
- Przepraszam bardzo, może mamy
jeszcze nosić dzwonki na szyi? Jak krowy? Wtedy wreszcie będzie w
porządku?
- Spokojnie, panie... - zajrzał w
dokumenty – Arturze. A teraz, proszę bardzo, pan i pana koleżanka
możecie przejść na pokład.
- Głupi tępak... - mruknąłem pod
nosem po polsku, mijając upierdliwego ochroniarza.
Wpadłem do rękawa z prędkością
ekspresu, z nadzieją że tam złapiemy jeszcze chłopaków.
Niestety, moje przewidywania okazały się bardzo chybione, rękaw
był pusty. Aga człapała za mną, gapiąc się w aparat.
- Cholera, nic nie wyszło... co ty
masz tu narobione?
- Jak to? Jak nie umiesz, to się
nie bierz za robienie zdjęć – ripostowałem, idąc w stronę
otwartych drzwi samolotu. Czekała przy nich stewardessa. Młoda
dziewczyna z wypiekami na twarzy. Przeleciało mi przez myśl, że
pewnie to po reakcji na chłopaków z One Direction. Przywitałem
się grzecznie i spytałem w której części samolotu siedzą.
Dowiedziałem się że w pierwszej klasie, więc tam się
skierowałem. Niestety, stewardessa powiedziała że nasze miejsca
są w klasie ekonomicznej. Roztargniony spojrzałem na bilety.
Rzeczywiście, ten głupi naczelny brytyjskiej gazety, który
załatwiał nam miejsca, pewnie nie wpadł na to że oni polecą
pierwszą klasą. Spojrzałem za siebie, upewniając się że jest
tam tylko Agata. Wydłubałem z portfela dwa pięćdziesięciofuntowe
banknoty i wepchnąłem stewardessie do ręki.
- Widzę że są dwa wolne miejsca w
pierwszej klasie?
Dziewczyna szybko wepchnęła pieniądze
do kieszeni i uśmiechnęła się szeroko.
- Jest tylko jedno, niestety.
- Ożesz ty, poczekaj no, już ja
cie urządze... - mruczałem po polsku, szukając kolejnej stówy w
portfelu. Wcisnąłem pieniądze w dłoń tej cwanej dziewczyny.
Zerknąłem na jej identyfikator. Stacey.
- A więc prowadź, Stacey –
powiedziałem. Ta wciąż z uśmiechem zaprowadziła nas do
pierwszej klasy, która – nie licząc miejsc zajętych przez
zespół – była całkiem pusta. Odwróciłem się do dziewczyny,
i spytałem czy ktoś tu jeszcze leci.
- Nie tym lotem, proszę pana –
odparła i z czarującym uśmiechem zniknęła za zasłoną
odgradzającą pierwszą klasę od klasy ekonomicznej.
- Słyszałaś ją? A to małpa
cwana... - rzuciłem do Agaty.
- Co? Nie, nie słyszałam –
odparła dziewczyna zza moich pleców.
Spojrzałem przez ramię i zauważyłem
jak dziewczyna bacznie przygląda się zawartości barku pokładowego,
widocznego przez uchylone drzwi.
- Na pokładzie nie pijemy! -
przypomniałem jej po polsku.
Starałem się być raczej głośno,
żeby zwrócić na nas uwagę chłopaków. Albo oni umarli, albo byli
głusi. Innej opcji nie było. Rzuciłem ukradkowe spojrzenie w
stronę pięciu zajętych foteli. Ale nic się nie działo.
Usiedliśmy w fotelach, trzy rzędy za zespołem. Do kabiny wpadł
jakiś facet w sportowej marynarce. Rozpoznałem w nim agenta
zespołu. Wstałem akurat kiedy obok mnie przechodził. Przedstawiłem się.
- Oh, tu państwo jesteście! -
powiedział, ściskając mi dłoń – Szukałem was przy bramkach,
ochroniarz powiedział mi że jesteście już na pokładzie, a ta
dziewczyna z obsługi powiedziała, że dał pan jej dwieście
funtów żeby tu siedzieć. To prawda?
Zrobiło mi się głupio.
- No tak, ale niestety, dostaliśmy
bilety na ekonomiczną...
Facet roześmiał się głośno.
- Bilety tak. Ale tylko dlatego że
tak łatwiej to rozliczyć. Miejsca i tak mieliście państwo tutaj,
w pierwszej.
Z całej siły wyrżnąłem pięścią
w czoło. Facet wciąż się śmiał, a ja nie mogłem przeżyć
najbardziej bezsensownie wydanych dwustu funtów w moim życiu.
Pisał Leo.
Wreszcie dotarłam. Fajna fabuła,długie rozdziały za co pluus, jak już mówiłam autorce. Pozdrawiam też autora, którego uwielbiam przez pewną jednopartową historię.
OdpowiedzUsuńDo następnego razu!
xx.
Niestety, przez awarię komputera szlag trafił "Lot w jedną stronę". A to, co było tutaj jakimś cudem nie było kompletne. I przez to zniknęło z tego bloga. Postaram się to przerobić w jakiś sposób i znowu to umieścić. Dzięki za miłe słowa! || Maciej
Usuń