wtorek, 6 marca 2012

Trasa od zaplecza - rozdział pierwszy.


Środa, 2:37. Redakcja. Środek nocy, na litość boską.
Stosy zdjęć, papierów, niedopałki papierosów wysypujące się z popielniczki, kable, aparaty, mrugające okropnie stare monitory, zaduch, kilkanaście plastikowych kubeczków po kawie z automatu, pogniecione kartki papieru, ołówki, długopisy, korektory, markery. No i ja i ona.
Powinienem się przedstawić w zasadzie. Jestem Artur, od dwóch lat pracuję w jednym z polskich czasopism, której nazwy, ze względów etyki pracy, nie mogę tutaj podać. Nie będę pisał jak wyglądam, przecież to bez sensu. Ową tajemniczą „oną” obok mnie była moja redakcyjna koleżanka i prywatna przyjaciółka, młodsza ode mnie o rok, Agata, potocznie zwana Agatką. Ten przydomek przylgnął do niej przez jej niski wzrost i wiecznie roześmianą buzię.
Ten potworny bałagan który wcześniej opisywał panował u nas w biurze co środę. Wtedy zamykaliśmy numer. Siedzieliśmy często do rana, żeby kurierzy o siódmej mogli zawieźć wszystko do drukarni. Ta środa do tej pory nie różniła się od żadnej w ciągu ostatnich dwóch lat. Do czasu.
Rozległo się pukanie do drzwi. To zabawne. Te drzwi były szklane, więc doskonale wiedzieliśmy że ktoś za nimi stoi, a ludzie i tak pukali. Do pokoju wpadła zdyszana Baśka, nasza stażystka. No, może nie do końca nasza, tylko szefa. Ale wszyscy ją kochali, bo dwoiła się i troiła żeby tylko utrzymać tu staż. Klapnęła bezwładnie na jedyne wolne krzesło i łapiąc oddech, wachlowała się plikiem papierów trzymanych w ręce.
Agatka przyglądała się jej z umiarkowanym zainteresowaniem.
-Jezu Chryste... - sapała Baśka – co tu się dzieje, okno otwórzcie, bo tu gorzej niż w komorze gazowej!
Cmoknąłem.
- Chciałbym zauważyć, kochanie, że jesteśmy na dwudziestym piętrze. Tutaj się nie otwierają okna. Tu jest cholerna klimatyzacja. Która działa teoretycznie, chociaż nie doświadczyłem.
Agata podrapała się w nos zakreślaczem.
- Co ty tu chcesz? Bo nie wydaje mi się żebyś przyszła do nas ze świeżą kawą...
Coś dziwnego było między Agatą i Baśką. Agata Basi wyraźnie nie lubiła, natomiast Baśka ją uwielbiała. Takie toksyczne trochę. A ja to wszystko musiałem znosić z zaciśniętymi zębami.
- A właśnie! - przypomniało się Basi – stary was woła do siebie, jakaś afera gruchnęła albo coś, nie wiem, ale łazi po gabinecie w tą i z powrotem, jakiś taki podładowany, nie wiem czy on się cieszy czy co on w sumie robi... Wiecie jak to on. No ale w każdym razie, prosi was do siebie.
- Chryste, teraz? Jak ja tu się bawię z Zielińską? - mruknąłem, wskazując gestem na monitor komputera, na którym akurat wygładzałem twarz aktorki w Photoshopie.
- Tak, teraz, i lepiej idźcie, bo to się źle skończy...
Agata pomamrotała coś niewyraźnie pod nosem, zgasiła papierosa, łyknęła kawy i wstała. Ja zrobiłem dokładnie to samo. Wyszliśmy z pokoju i pomaszerowaliśmy ku windzie.

Środa, 2:53. Winda w redakcji.

-Ciekawe co on może od nas chcieć... - zapytała Agata, poprawiając w lustrze włosy .
-A skąd ja mam wiedzieć? Stary zawsze ma takie pomysły, że to lepiej nie wiedzieć...
Winda dzwonkiem powiadomiła nas o przybyciu na piętro na którym mieścił się gabinet szefa. Agata poprawiła mi kołnierz, bo stwierdziła że wyglądam jak łajza i zapukaliśmy do drzwi redaktora naczelnego. Władczym tonem kazał nam „wleźć szybko do środka”.
Rzeczywiście. Wydawał się jakiś nieswój.
Siadać i się nie odzywać – powiedział dziwnie tajemniczo.
Zgodnie z rozkazem, usiedliśmy na wielkiej skórzanej kanapie i wlepiliśmy w szefa pytające spojrzenie. Przyglądał się nam jakby powątpiewająco.
- Sprawa jest taka. Dostałem telefon z Manchesteru. Wiecie, że mamy tam zaprzyjaźnioną redakcję – pokiwaliśmy twierdząco głowami – i że czasami ktoś od nas tam jeździ, pisać dla nich. I tak samo działa to w naszą stronę. Widzieliście Williama i Katie? - znowu pokiwaliśmy głowami – No, to oni są właśnie od nich. I teraz pojawiła się kolejna prośba o to, żeby ktoś od nas tam pojechał.
Skrzywiłem się. Jezu, jak on myśli że zostawię otwarte materiały dla tych żółtodziobów świeżo po studiach, to chyba zwariował.
-W każdym razie. Sprawa jest dość nietypowa.
- Mów szefie, dla nas wszystko ostatnio jest nietypowe – powiedziała z uśmiechem Agata.
Naczelny usiadł w swoim fotelu.
- Pytanie: na co najbardziej chorują dzisiejsze nastolatki?
- Na grypę! - wyrwało mi się niechcąco.
Szef spojrzał na mnie jak na idiotę.
- Nie. Znaczy, to też, ale nie o to chodzi. Słyszeliście na pewno o One Direction. Słyszeliście?
- Tak, coś tam w radio było – powiedziała nieśmiało Agata.
- No to już coś. W każdym razie. Oni jadą w trasę do Stanów. I wy jedziecie z nimi, na trzy miesiące. Manchester nie ma ludzi. Wszyscy tam płaczą, bo każdy by chciał tam pojechać, ale nikt nie może, tamten naczelny trzyma ich jak psy na łańcuchu, wszyscy teraz pracują nad Olimpiadą.
Zatkało mnie. Agaty nie zatkało, tylko dlatego że ze świstem wciągnęła powietrze. My mamy jechać do Anglii, i z jakimiś małolatami tłuc się przez trzy miesiące po Stanach? Chryste, za co?!
- Szefie, a nie może jechać ktoś z nowych? - zapytałem z nadzieją.
- Wykluczone. Wy jesteście młodzi, wyglądacie dobrze, znacie język perfekt, poza tym wy mi najbardziej do tego pasujecie.
Poczułem, że nie damy rady się z tego wykręcić. Kątem oka spojrzałem na Agatę. Nie podzielała moich obaw. Wręcz przeciwnie, wyglądała jakby wygrała na loterii miliard.
- W każdym razie... - kontynuował naczelny – musicie się szybko pozbierać. Otwarte tematy zostawcie Basi, ona je komuś przekaże.
- Skąd taki pośpiech?
-Bo wyjeżdżacie jutro wieczorem.
Znowu mnie zatkało.
Reszta nocnego spotkania upłynęła pod znakiem kawy i wymagań szefa. Rysował mi się obraz trzech miesięcy ciężkiej harówy, nie spania, tysięcy zdjęć i materiałów wideo, wywiadów, rozmów, reportaży i innych cudów. Wszystko na temat One Direction. Szczerze przyznam, że mało o nich słyszałem do tej pory. Albo się nie interesowałem po prostu. Agata natomiast promieniała szczęściem.

Środa, 5:32, winda w redakcji.

Słaniałem się na nogach ze zmęczenia, natłoku myśli i obowiązków przez najbliższe trzy miesiące.
Agata natomiast nie wyglądała wcale na zmęczoną, rozpierała ją energia i w ogóle szalała. Że ta winda się nie zacięła od wstrząsów wywołanych jej radością, to po prostu cud.
-Co ty się tak cieszysz? - spytałem ją, przecierając oczy, bo piekły mnie tak bardzo że myślałem że nie wytrzymam i wydłubię sobie narząd wzroku z twarzy.
- No jak to co? Jak to co? Anglia! Stany! One Direction! I Har... - urwała, czerwieniąc się.
- Co, Harrods? Myślisz że będziemy mieli czas na zakupy? Oszalałaś?
Agata przestała być czerwona. Nie zauważyłem że bardzo jej ulżyło.
- Tak, Harrods. Myślałam że pójdziemy. No ale nic, nie damy rady rzeczywiście...

Dojechaliśmy do naszego pokoju, zgarnąłem do torby wszystkie swoje rzeczy. Agata zrobiła to samo, a wychodząc wcisnąłem biegnącej korytarzem Basi rozpiskę materiałów które zaczęliśmy, a które ktoś przecież musiał skończyć. Życzyła nam miłego wyjazdu i pobiegła dalej stukając obcasami w drewnianą podłogę.
Wygrzebałem z kieszeni kluczyki do auta i wkładając je w zamek upuściłem telefon. Kurde.
Umówiliśmy się z Agatą jutro na dwunastą na Okęciu. Samolot mieliśmy o czternastej trzydzieści sześć. Akurat znajdziemy czas na papierosa i kawę.
Dojechałem do mieszkania, obudziłem kota i wpakowałem się prosto do łóżka.

Środa, 14:26. Moje mieszkanie.
Obudziłem się i ziewając strasznie, włączyłem komputer i telewizor. Skoro mam robić materiał o młodych gwiazdach, wypadałoby się cokolwiek o nich dowiedzieć. Włączyłem MTV, a w wyszukiwarkę wpisałem nazwę zespołu. Momentalnie eksplodowała mi głowa. Setki tysięcy wyników wyszukiwania. Przejrzałem kilka stron, poczytałem podstawowe informacje, odpaliłem YouTube i przesłuchałem ich płytę. W połowie przyłapałem się na tym że tupię nogą w rytm muzyki. Kurde, chwytliwe, i nawet mi się podoba.
Jęczący mi pod krzesłem kot wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że jest głodny. Podniosłem się z krzesła, dałem tej jędzy jeść a sobie zrobiłem kawę i kanapkę z nutellą. Bez nutelli nie ma życia.
Gdzieś w odległym kącie mieszkania rozwyła się moja komórka. Podskakując w rytm Up All Night ruszyłem na jej poszukiwania. Agata.
- Ej, ciemnoto kambodżańska, o siedemnastej w redakcji. Szef robi nam odprawę, bierzemy sprzęt. Jutro już nie będziemy musieli tłuc się z tym wszystkim. Oszczędzimy czas i się wyśpimy przynajmniej.
- Dobra dobra. Będę.
Rzuciłem na łóżko telefon, spojrzałem na moją kotkę, której nadałem dziwne imię Fretka. Znalazłem ją kiedyś na ulicy i tak ze mną była do tej pory.
- Co ja mam teraz z tobą zrobić?
Odpowiedziało mi miauknięcie. Zadzwoniłem do Łukasza, mojego przyjaciela jeszcze za czasów studiów. Miał własną firmę, zarządzał nią z domu, więc pomyślałem że Fretką może się zająć. Owszem, mógł, powiedział żebym podrzucił mu ją wieczorem.
Wieczorem podrzuciłem.

Środa, 16:28. Korki w Warszawie.

Grzmociłem palcami w kierownicę mojej rozsypującej się Hondy. Nie rozsypywała się ze starości, nie nie, aż taki grat to nie był. Rozsypywała się, bo kilkanaście minut temu jakiś bęcwał w wielkim terenowym Mitsubishi postanowił zaparkować mi na bagażniku. Normalnie szlag by mnie trafił i czekałbym teraz na policję, ale w obliczu spotkania w redakcji i jutrzejszego wyjazdu, miałem w nosie mój samochód, tego idiotę który mnie staranował i całą resztę. Musiałem zdążyć. Niewiele czasu mi zostało, także opierając się o klakson wrzeszczałem na wszystkich wokół. Jak łatwo się domyślić, niewiele to pomogło. Korki trwały w postaci niezmienionej.

Środa, 17:36. Redakcja.

Wbiegłem do gabinetu szefa, nawet nie pukając. Agata już tam siedziała i spojrzała na mnie wzrokiem pełnym morderczych zapędów.
- Co to ma znaczyć? Pół godziny spóźnienia – powiedział naczelny, patrząc na mnie równie morderczo.
- Przepraszam najmocniej szefie! - sapnąłem, stawiając torbę i siadając na kanapie – ale jakiś kretyn mnie rozjechał i miałem opóźnienie.
- Co ci zrobił?
- No, nie mnie rozjechał, mój samochód. Szef wyjrzy przez okno, widać. Taka srebrna Honda bez połowy bagażnika.
Naczelny podszedł do okna, spojrzał w dół na parking i uśmiechnął się ponuro. 
- Rzeczywiście, będzie trzeba klepać... No, nie ważne, jak już jesteście oboje, to sprawa wygląda tak. Jutro lecicie do Anglii. Będziecie tam koło osiemnastej, więc znajdziecie jeszcze chwilę czasu dla siebie. Pojutrze macie samolot do Chicago, gdzieś tu mam rozkład lotu... - mruknął, przewalając stertę papierów na biurku – O jest. Trzymaj – wepchnął kartkę Adze – i w Chicago macie pierwszy koncert, ale dopiero dzień po lądowaniu. Będziecie mieli czas na rozmowy z zespołem.
- A kiedy się z nimi spotkamy? - spytała Agatka, przebiegając wzrokiem po kartce.
- Na Heathrow, przed odlotem. Próbowałem was umówić jakoś wcześniej, ale ich agent powiedział że nie ma mowy, bo potrzebują czasu żeby się przygotować do lotu. Dziwne to dla mnie trochę, ale jesteśmy tylko pismakami. Takich jak my są setki.
- Właśnie... - zacząłem powoli – dlaczego to akurat nas wybrali? Naszą redakcję? Przecież oni nawet nie byli w Polsce. Wiedzą że my istniejemy? 
- Skąd wiesz? - zwróciła się do mnie Agata z iskrami w oczach.
- Bo... eee... czytałem trochę. - wstyd było mi się przyznać że w ciągu jednego popołudnia zostałem fanem One Direction.
Rzuciła mi ciekawskie spojrzenie. Szef się zirytował.
- Dobra, będziecie mieli dość czasu, żeby się nagadać. Teraz tak... pieniądze macie już na tych firmowych kontach, faktur nie chcę, bo w Stanach i tak wam nie wystawią. Potem ściągnę sobie wydruki z kont i się rozliczę, to się nie martwcie tym... - pogrzebał w papierach, wyciągnął kopertę i rzucił mi ją na kolanach – tu są bilety. Na razie do Londynu i Chicago, resztę musicie sobie kupować na bieżąco, bo ja do końca nie wiem co i jak tam będziecie planować. Sprzęt bierzcie jaki chcecie, to ma być materiał na miarę dziennikarskiej Nike. Jak ktoś akurat czegoś używa, zabierzcie mu to i bierzcie dla siebie, powiedzcie że ja tak kazałem.
Ucieszyłem się ogromnie. Pomyślałem sobie że w końcu zabiorę Rafałowi Canona, który był zamówiony dla mnie, a ten kretyn sobie go przywłaszczył. I bezczelnie nie chciał oddać.
- Agata, teraz sprawa do ciebie. Wiem jak dobrze piszesz i chwała ci za to. Ale masz dać z siebie milion procent. Ten materiał to dla nas wszystkich przepustka do lepszych tematów, większych zleceń i ogólnie otworzy nam wiele drzwi. Artur, tylko nie przesadzaj z ilością zdjęć. Musisz nam wysyłać jakieś na bieżąco, będziemy to składać w jakieś małe zajawki. Resztę zrobisz po powrocie. Zrozumiano?
Potwierdziliśmy, pożegnaliśmy się z szefem i poszliśmy do działu foto po cały potrzebny sprzęt. I jak zwykle w takiej sytuacji nie wiedziałem co zrobić. Agata stała nad regałem z komputerami.
- Co tak się męczysz? - zapytałem.
- Bo nie wiem który wziąć!
- Bierz Vaio, najlepiej się nadają.
- No tak, ale który?! Czerwony czy zielony...?
Przewróciłem oczami waląc otwartą dłonią w czoło. Tak. Zawsze ten sam problem. Najważniejszy był kolor. Wybrałem co chciałem, zapakowałem do wielkiego plecaka i zważyłem ten tobół w ręku. Coś mi się wydawało, że jest za ciężki. Wywaliłem połowę, stwierdzając że dam sobie radę z tym co mi zostało. Mojego Canona nie wsadziłem, po prostu go nie było na półce. Zwróciłem się do Kaśki, która akurat robiła jakieś grafiki.
- Kaśka, gdzie jest jedynka?
- Rafał wziął rano, a co?
- Potrzebuję. Na teraz.
Kaśka złapała telefon i ściągnęła do pokoju Rafała. Rzuciłem mu zawistne spojrzenie. Nigdy go nie lubiłem. Uważał się za najlepszego fotografa. A zdjęcia robił koszmarne. Szef kiedyś wspominał, że gdyby nie fakt że świetnie pisze, już dawno by wyleciał.
- Co jest? - spytał, patrząc na Kasię.
Dziewczyna wskazała głową na mnie, uśmiechającego się tak że prawie każdy pomyślałby że postradałem zmysły.
- Canona dawaj. Potrzebuję na wyjazd.
Rafał dziwnie na mnie spojrzał.
- Co? Zapomnij. Gdzie niby jedziesz? Do Mrągowa, na kabarety? Pięćsetka ci starczy, odwal się.
Najeżyłem się, ale nie dałem tego po sobie poznać. Uśmiechnąłem się jeszcze bardziej szatańsko.
- Zapytaj starego jak ci się nie podoba. Za pięć minut widzę tutaj jedynkę, z całym ładującym szajsem i szkłami. I nie, nie Mrągowo stary. Stany.
Rafała wyraźnie zatkało i widziałem jak nienawiść miesza się z żalem na jego twarzy.
- Dobra...
Wygrałem. W końcu. Poczekaliśmy z Agatą aż ten frajer przyniesie mi sprzęt, zapakowałem wszystko i z wyrazem tryumfu na pysku wyszedłem z pokoju. Agata męczyła się z torbą na komputer, która nie chciała się zapiąć.
- Ej, mam pomysł – rzuciłem, zatrzymując się na środku korytarza. Agata z impetem wlazła mi w plecy.
- No? - mruknęła, wciąż szarpiąc się z upartym zamkiem.
- Spędzimy ze sobą razem trzy miesiące, prawda? To bądź łaskawa zejść mi z oczu, jeszcze zdążymy się na siebie napatrzeć. Ja jadę do domu, ty rób co chcesz.
- A idź w cholerę! - wrzasnęła śmiejąc się – widzimy się jutro na lotnisku, cześć!


Środa, 19:34. Moje mieszkanie.

Szybkie pakowanie. Nie lubię się pakować, bo nigdy nie wiem co zabrać. Teraz miałem wyjechać na trzy miesiące. Trzy miesiące pałętania się po hotelach. Dobrze że tam są pralnie. Nie trzeba brać dużo. Tak myślałem, a końcowa moja torba była cięższa niż samolot, którym mieliśmy lecieć. Zniosłem ją na dół, wepchnąłem na tylne siedzenie zmasakrowanej hondy i wróciłem na górę. Otworzyłem komputer, zgrałem sobie na iPoda całą muzykę jaką miałem na dysku, dorzucając świeżo ściągniętą płytę One Direction. Uzależniłem się od tej muzyki, całkiem serio. Spojrzałem przez okno na Warszawę i położyłem się spać, jutro czeka nas cała masa roboty.

Czwartek, 12:11, Okęcie, Warszawa.

Tupałem niecierpliwie nogą, siedząc na torbie w budynku lotniska. Agaty wciąż nie było. Wiecznie się spóźniała, ale czemu akurat dzisiaj znowu musi przyjeżdżać po czasie?
W końcu zauważyłem jak wlecze się w moim kierunku, ciągnąc za sobą potężną walizę. Uniosłem brwi, kiedy podeszła do mnie, sapiąc i umierając z przemęczenia.
- Co ty tam masz? - spytałem, wskazując na walizkę – całe mieszkanie spakowałaś?
- Zamknij się i pomóż mi! - warknęła, rzucając we mnie torebką – Chodź się napić kawy, bo zaraz zwariuję z tym wszystkim...
A myślałem że to ja denerwowałem się wylotem.
Ciągnąc za sobą twardą walizkę ze sprzętem, w ręku trzymając torebkę Agaty a na ramieniu dźwigając własną torbę, nie czułem się najlepiej na świecie. Zdecydowanie to wszystko ważyło zbyt wiele jak na moje możliwości. Zdenerwowałem się, gruchnąłem moją torbą o posadzkę i zakładając ręce na piersiach, powiedziałem że dalej nie idę. A do budki z kawą nie było już daleko.
- Chryste, z tobą gorzej niż z babą... - mamrotała pod nosem Agata, odwracając się i szukając wzrokiem wózka na bagaż. Wypatrzyła jakąś starszą kobietę, która na wielkim wózku wiozła tylko zwykłą torebkę. Ruszyła w jej stronę, bezczelnie zabrała jej wózek ręką wskazując na mnie w otoczeniu walizek i podprowadziła żelastwo. Zapakowaliśmy to wszystko i jakże wygodniej i lżej szło się po kawę. Usiedliśmy na twardych krzesełkach z kubkami parującej kawy.
- Jak myślisz, jacy oni są? - spytałem, przypatrując się startującym samolotom za oknem.
- Wyjdę na idiotkę jak ci opowiem.
- Czemu? Też ich lubisz?
- Jak to też?
- No cóż, ja zdążyłem już polubić. Całą noc się dokształcałem i oto efekty. Kolejny psychofan.
- Nie jestem psychiczna! - oburzyła się Agata, chlustając sobie na spodnie kawą.
Zarechotałem podle, wciskając jej w dłoń chusteczki.
- Dobra dobra, ja wiem swoje.
- No w każdym razie... hmmm... no trochę się stresuję, to normalne. Zobacz ile ludzi dałoby wszystko żeby być na naszym miejscu.
- Niby racja – przytaknąłem – ale nie wydaje ci się że takie życie gwiazdy jest męczące?
- Nie wiem... zobaczymy.


Czwartek, 19:20 czasu lokalnego, Londyn.




Wyleźliśmy z budynku terminala londyńskiego Heathrow. Londyn przywitał nas – jak to było do przewidzenia – deszczem. Dziękowałem sobie w duchu, że cały sprzęt zapakowałem w twardy case, a nie zwykły plecak, bo dawno wszystko by szlag trafił. Pal licho ubrania, wyschną. Agata natomiast rozpaczała, że pokręcą się jej włosy. Przewróciłem oczami.
Złapaliśmy taksówkę, która zawiozła nas pod samo wejście do hotelu. I dopiero tutaj poczuliśmy prawdziwą brytyjskość. Nie wiem co myślał sobie naczelny, rezerwując nam ten hotel. Był mały, ciasny i stuprocentowo angielski. Ciemne ściany, ciemna podłoga, ciemne jedzenie, ciemne okna, ciemny recepcjonista. Na litość boską, tu wszystko było ciemne. Poczułem się jak w grobie, natomiast Aga chłonęła tą ciemność całą sobą, zupełnie zadowolona. Recepcjonista poseplenił coś pod nosem, opluł mi rękę, którą wyciągnąłem po klucze i wtarabaniliśmy się po schodach na drugie piętro gdzie czekał na nas pokój. Hm, ale zaskoczenie. Ciemne ściany, ciemna podłoga, ciemne meble, ciemne okna. Znowu jak w grobie, Chryste. Rzuciłem się na ciemne łóżko przykryte ciemną narzutą. Było nawet wygodne. Rozwaliłem się nie przejmując się walizkami stojącymi na środku. Usłyszałem Agatę wchodzącą do pokoju, zaraz potem wrzask i łomot. No cóż. Agata bardziej przejęła się moimi walizkami i postanowiła wykorzystać je żeby się potknąć i stłuc sobie kość ogonową. Przeklinając mnie i grożąc mi pięścią, podeszła do okna i rozsunęła ciemną zasłonę. Ja zajęty byłem duszeniem się ze śmiechu. Za oknem malował się piękny widok Londynu. Nie wiem ile kosztował nas ten nocleg. Ale dla samego widoku warto było zapłacić każde pieniądze.
Jak się potem okazało, właśnie tak było. Przez telefon zrobiłem naczelnemu awanturę, że każe nam płacić takie pieniądze za hotel, w którym nawet nie ma śniadania. Po czym przypomniałem sobie że to firma za niego płaci, nie ja, zrobiło mi się głupio i rozłączyłem połączenie.
Agata siedziała z nosem przy komputerze, natomiast ja ze słuchawkami na uszach grzebałem w walizce ze sprzętem. Jak po każdej podróży, sprawdzałem czy nic się z niczym nie stało. Na szczęście i tym razem wszystko było w porządku, zatrzasnąłem wieko, wcześniej wyciągając tylko małą lustrzankę i bardzo jasny obiektyw Carla Zeiss'a. Stwierdziłem że na lotnisku nie będę taszczył ze sobą całej wielkiej torby, mały aparat i dobre szkło w zupełności wystarczy, a resztę sobie będę używał już w Stanach.
- Ej, dostałeś maila – odezwała się Agata.
Spojrzałem na ekran telefonu, który rzuciła mi dziewczyna. Rzeczywiście. Zacząłem czytać.
- E tam, jakiś spam – mruknąłem i przekręciłem się na drugi bok – idę spać. Budź mnie rano. Albo ja ciebie, i nie siedź do późna, bo potem będziesz nieprzytomna.



Piątek, 11:20, Heathrow, Londyn.

Staliśmy już przy bramkach celnych na lot Londyn – Chicago. Bagaże już oddaliśmy, Agata miała tylko torebkę, ja sportową torbę pełną papierów, przepustek, paszportów, portfeli i innych bzdetów. Aga uparła się że ja mam wszystkiego pilnować, bo ona zgubi. Przynajmniej nosiła mój aparat, bo chwilowo byłem zajęty pisaniem smsa. Czekaliśmy z niecierpliwością na chłopaków i ich agenta, ale jak na złość ich nie było. Samolot za godzinę. Nie wydaje mi się żeby międzykontynentalny lot czekał nawet na premiera, a co dopiero na One Direction. Zacząłem wątpić czy jesteśmy przy dobrym wyjściu. Zapytałem celnika, tak, staliśmy w dobrym miejscu.
Znowu zacząłem stukać w klawisze, kiedy coś wielkiego i czarnego odepchnęło mnie na bok. Rozejrzałem się zdziwiony, kiedy przed sobą ujrzałem wielką górę mięsa ubraną w czarny garnitur i ze słuchawką w lewym uchu. Przez myśl przebiegło mi że może to jakiś atak terrorystyczny i FBI rzuciło się do akcji. Spojrzałem na Agatę i miałem zamiar powiedzieć, żeby rzuciła mi aparat. Jednak zamiast twarzy Agi zobaczyłem mojego canona i usłyszałem dźwięk migawki. Spojrzałem w stronę, w którą wycelowany był obiektyw.
I wtedy jasna dla mnie zrobiła się obecność goryla z ochrony. Cała piątka, Liam, Zayn, Niall, Harry i Louis dreptali w stronę wejścia na pokład. Machnąłem ręką na Agatę i ruszyłem za nimi. W końcu mamy razem pracować. Zrobiłem trzy kroki, kiedy przede mną znów zmaterializował się wielki ochroniarz i wybulgotał pod nosem, że muszę poczekać aż oni wejdą. Najeżyłem się.
- Ty wstrętny, gruby pacanie – mamrotałem pod nosem po polsku – już ja ci dam poczekać, już ja ci...
- Cicho – powiedziała Agata, pojawiając się obok. Posłała ochroniarzowi miły uśmiech. Nic to nie dało, dalej staliśmy, patrząc jak chłopaki znikają w rękawie.
- No cholera! - zdenerwowałem się – No i zobacz, przez tego osiłka zwiali nam, i co teraz?
- W sumie... - zastanowiła się Agata – czemu nie poczekali? Przecież powinni wiedzieć że tu będziemy. Nie?

Rozejrzałem się szukając agenta zespołu. Nie zauważyłem go nigdzie. Ten wstrętny osiłek wciąż stał przede mną, a za nami zbierała się już spora grupka ludzi, czekających na wejście do samolotu. Rozpiąłem torbę, pogrzebałem w niej i podetknąłem ochroniarzowi pod nos upoważnienie od agenta, podpisy redaktorów, nasze identyfikatory i nawet paszporty. Wziął to wszystko w swoją tłustą łapę, odwrócił się do innego ochroniarza, który pojawił się nie wiadomo skąd i zademonstrował mu plik kartek i dokumentów. Ten drugi, chyba bardziej rozgarnięty, podszedł do nas i powiedział, bardzo powoli.
- Przepraszam za kolegę. On nic nie wiedział.
Wyczułem, że wyraźnie mówi do mnie jak do idioty albo uznał, że nie znam angielskiego. Od 6 roku życia uczyłem się tego języka, i piękną akcentowaną angielszczyzną powiedziałem co myślałem.
- Po pierwsze, może pan mówić normalnie, i ja i koleżanka doskonale was rozumiemy. Po drugie, jej imię wymawia się inaczej – spojrzał na mnie niespokojnie – tak, słyszałem jak pan je czytał. Po trzecie, nie życzę sobie takiego traktowania. Jestem z poważnego wydawnictwa i tak proszę być traktowany. Wszystko było ustalone. Mieliśmy tutaj spotkać się z zespołem. A przez pana kolegę wszystko szlag trafił.
- Proszę wybaczyć – ochroniarz wyraźnie się skruszył, ale wciąż utrzymywał swoją wymyśloną wyższość – ale to już się więcej nie powtórzy. Państwo też źle się zachowali. Gdzie identyfikatory? Powinny być dobrze widoczne.
Co? Tego było już za wiele. Szlag mnie trafił jasny na miejscu, a Aga, przeczuwając chyba co się stanie, odsunęła się z deka. Wypuściłem powietrze.
- Przepraszam bardzo, może mamy jeszcze nosić dzwonki na szyi? Jak krowy? Wtedy wreszcie będzie w porządku?
- Spokojnie, panie... - zajrzał w dokumenty – Arturze. A teraz, proszę bardzo, pan i pana koleżanka możecie przejść na pokład.
- Głupi tępak... - mruknąłem pod nosem po polsku, mijając upierdliwego ochroniarza.



Wpadłem do rękawa z prędkością ekspresu, z nadzieją że tam złapiemy jeszcze chłopaków. Niestety, moje przewidywania okazały się bardzo chybione, rękaw był pusty. Aga człapała za mną, gapiąc się w aparat.
- Cholera, nic nie wyszło... co ty masz tu narobione?
- Jak to? Jak nie umiesz, to się nie bierz za robienie zdjęć – ripostowałem, idąc w stronę otwartych drzwi samolotu. Czekała przy nich stewardessa. Młoda dziewczyna z wypiekami na twarzy. Przeleciało mi przez myśl, że pewnie to po reakcji na chłopaków z One Direction. Przywitałem się grzecznie i spytałem w której części samolotu siedzą. Dowiedziałem się że w pierwszej klasie, więc tam się skierowałem. Niestety, stewardessa powiedziała że nasze miejsca są w klasie ekonomicznej. Roztargniony spojrzałem na bilety. Rzeczywiście, ten głupi naczelny brytyjskiej gazety, który załatwiał nam miejsca, pewnie nie wpadł na to że oni polecą pierwszą klasą. Spojrzałem za siebie, upewniając się że jest tam tylko Agata. Wydłubałem z portfela dwa pięćdziesięciofuntowe banknoty i wepchnąłem stewardessie do ręki.
- Widzę że są dwa wolne miejsca w pierwszej klasie?
Dziewczyna szybko wepchnęła pieniądze do kieszeni i uśmiechnęła się szeroko.
- Jest tylko jedno, niestety.
- Ożesz ty, poczekaj no, już ja cie urządze... - mruczałem po polsku, szukając kolejnej stówy w portfelu. Wcisnąłem pieniądze w dłoń tej cwanej dziewczyny. Zerknąłem na jej identyfikator. Stacey.
- A więc prowadź, Stacey – powiedziałem. Ta wciąż z uśmiechem zaprowadziła nas do pierwszej klasy, która – nie licząc miejsc zajętych przez zespół – była całkiem pusta. Odwróciłem się do dziewczyny, i spytałem czy ktoś tu jeszcze leci.
- Nie tym lotem, proszę pana – odparła i z czarującym uśmiechem zniknęła za zasłoną odgradzającą pierwszą klasę od klasy ekonomicznej.
- Słyszałaś ją? A to małpa cwana... - rzuciłem do Agaty.
- Co? Nie, nie słyszałam – odparła dziewczyna zza moich pleców.
Spojrzałem przez ramię i zauważyłem jak dziewczyna bacznie przygląda się zawartości barku pokładowego, widocznego przez uchylone drzwi.
- Na pokładzie nie pijemy! - przypomniałem jej po polsku.
Starałem się być raczej głośno, żeby zwrócić na nas uwagę chłopaków. Albo oni umarli, albo byli głusi. Innej opcji nie było. Rzuciłem ukradkowe spojrzenie w stronę pięciu zajętych foteli. Ale nic się nie działo. Usiedliśmy w fotelach, trzy rzędy za zespołem. Do kabiny wpadł jakiś facet w sportowej marynarce. Rozpoznałem w nim agenta zespołu. Wstałem akurat kiedy obok mnie przechodził. Przedstawiłem się.
- Oh, tu państwo jesteście! - powiedział, ściskając mi dłoń – Szukałem was przy bramkach, ochroniarz powiedział mi że jesteście już na pokładzie, a ta dziewczyna z obsługi powiedziała, że dał pan jej dwieście funtów żeby tu siedzieć. To prawda?
Zrobiło mi się głupio.
- No tak, ale niestety, dostaliśmy bilety na ekonomiczną...
Facet roześmiał się głośno.
- Bilety tak. Ale tylko dlatego że tak łatwiej to rozliczyć. Miejsca i tak mieliście państwo tutaj, w pierwszej.
Z całej siły wyrżnąłem pięścią w czoło. Facet wciąż się śmiał, a ja nie mogłem przeżyć najbardziej bezsensownie wydanych dwustu funtów w moim życiu.


Pisał Leo.

2 komentarze:

  1. Wreszcie dotarłam. Fajna fabuła,długie rozdziały za co pluus, jak już mówiłam autorce. Pozdrawiam też autora, którego uwielbiam przez pewną jednopartową historię.
    Do następnego razu!
    xx.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, przez awarię komputera szlag trafił "Lot w jedną stronę". A to, co było tutaj jakimś cudem nie było kompletne. I przez to zniknęło z tego bloga. Postaram się to przerobić w jakiś sposób i znowu to umieścić. Dzięki za miłe słowa! || Maciej

      Usuń