Opowiadanie chyba inne niż
każde. Różni się od tego, które pisałem poprzednio i od tego,
które było jeszcze wcześniej. Przeglądając wiele stron
poświęconych One Direction, zauważyłem że wielu z Was doprasza
się o romanse i inne miłosne historie. Więc i ja takie
napisałem...
To już tutaj było, ale niewiele osób miało
okazję je przeczytać, bo szybko zniknęło z powodów technicznych.
Brakowało fragmentu tekstu, dość istotnego, a nigdzie nie mogliśmy
go znaleźć, więc teraz publikujemy wersję przeredagowaną. Enjoy. (MM)
Siedziałem w cichym samolocie,
patrząc w okno i czarne niebo za nim. Błyskające światło
pozycyjne na końcu skrzydła rozbłyskało w rytm muzyki w
słuchawkach. To był już kolejny międzykontynentalny lot w tym
roku. Zaczynało wchodzić mi to w nawyk. Już mnie to nawet nie
cieszyło. Zawsze kochałem latać. Nie przeszkadzały mi nawet
kilometrowe kolejki do odprawy na amerykańskich lotniskach. Teraz
mnie to zwyczajnie nudziło. Wciąż te same, sztucznie uśmiechnięte
stewardessy. Wciąż te same plastikowe krzesełka na lotnisku. Wciąż
ci sami, znudzeni strażnicy. Ci w Europie byli przynajmniej ludzcy.
Ci w Stanach przypominali Robocopa i tak samo się poruszali. Teraz
mnie to nie śmieszy. Teraz mnie to nudzi. Marzyłem żeby w końcu
znaleźć się w moim małym, przytulnym mieszkaniu w londyńskim
City. Ta biurowa dzielnica tętniła życiem całą dobę. Dźwięki
klaksonów, krzyki kręcących się jak mrówki bankierów,
menadżerów i biznesmenów. Całodobowe pomrukiwanie silników
flotowych samochodów. Tam było moje życie. Nie w Ameryce, w której
nic nie było takie jak być powinno. Amerykanie to idioci. Mówiąc
że pochodzę z Londynu, pytali w jakim stanie USA znajduje się
Londyn.
Pod skrzydłem samolotu rozbłysły
setki świateł. Małe, iskrzące jak zimowe niebo miasto
rozpościerało się pod pachnącym nowością samolotem Lufthansy.
To było naprawdę hipnotyzujące piękno. Oparłem czoło o zimną
szybę okienka i wpatrywałem się w tysiące świateł. Przypominały
rzekę światła. Chmury całkowicie zniknęły, musieliśmy obniżyć
pułap, bo wcześniej widać było tylko mleczną warstwę chmur. W
słuchawkach rozbrzmiała mi Birdy. Wsłuchiwałem się w jej słowa
niczym w pieśń anioła. Poczułem że szklą mi się oczy. Łza
pociekła mi po policzku. Zamknąłem powieki, oddychając ciężko.
Znienawidzę te samoloty. Zbyt wiele wspomnień mnie tu nachodzi.
Zawsze. Każdy lot to setki wspomnień. Wspomnień i tęsknoty za
tym, co czekało mnie w Londynie. I nie mówię tu o moich
ulubionych, czerwonych autobusach.
Zasnąłem ze słuchawkami w uszach.
Obudziła mnie jak zawsze uśmiechnięta
stewardessa. Była zaprzeczeniem typowej Niemki. Była niesamowicie
piękna. Uśmiechnąłem się zaspany, najładniej jak może
uśmiechnąć się świeżo obudzony człowiek po pół doby lotu.
Coś mi chyba nie wyszło, bo dziewczyna zaśmiała się i poszła
budzić innych pasażerów. Podniosłem ręce aby wyprostować się
po śnie. Dotknąłem palcami sufitu, a nieprzyjemne plastikowe
tworzywo wydawało się drażnić opuszki moich palców. Przetarłem
oczy, wydłubałem z uszu słuchawki. Bateria w moim iPodzie dawno
się wyładowała. Wrzuciłem to irytujące urządzenie do sportowej
torby którą miałem pod siedzeniem, mimo że zabrania się takich
rzeczy w samolocie. Układania torby pod fotelem, nie wrzucania tam
iPodów.
Rozejrzałem się po pokładzie. Tym
razem był prawie pusty, naliczyłem zaledwie trzydziestu pasażerów.
W moim rzędzie nikt nie siedział, więc miałem okazję bezczelnie
podrapać się po tyłku tak, żeby nikt nie zauważył. Podrapałem
się z zadowoleniem bo czułem, że bokserki przykleiły mi się do
pośladków. To mnie zawsze denerwowało. Przeczesałem dłonią
włosy i pozbierałem swoje rzeczy porozrzucane na fotelu obok.
Automatycznie sprawdziłem telefon. Śmierdzące Blackberry, jako
jedyny dawał radę z natłokiem wiadomości które namiętnie
pisałem. Ale irytował mnie tak straszliwie, że chyba bardziej się
nie dało. Puknąłem się w czoło, przecież i tak był wyłączony.
Wyjrzałem za okno i oślepił mnie porażający blask. Było rano,
lecieliśmy przez chmury, więc biel panująca za oknem o mało nie
pozbawiła mnie wzroku. I oddechu. I życia. To było naprawdę
niesamowite. Zasypiałem w totalnej czerni. Budzę się w morzu
białości. Niesamowite...
Z głośników w kabinie popłynął komunikat kapitana. Proszę
zapiąć pasy, złożyć stoliki, wyłączyć wszystkie urządzenia
elektroniczne zakłócające łączność, bla bla bla. Wciąż ta
sama śpiewka. Wszystko co miałem, albo się wyładowało albo było
wyłączone od momentu startu w Los Angeles.
Była godzina 10:23, zbliżaliśmy się
do Londynu. Lądowanie za około pięć minut, temperatura jedenaście
stopni, dwunasty marca. Dziękujemy za wspólny lot i wybranie linii
lotniczych Lufthansa. Wspominając masakrycznie niekomfortowe fotele
klasy ekonomicznej obiecałem sobie, że więcej Lufthansą nie
polecę, mimo że ma najkrótsze loty. Zapiąłem pasy i zauważyłem
plamę na kolanie. Zawsze latałem w dresowych spodniach.
Przynajmniej było komfortowo. I zupełnie nie obchodziło mnie to co
inni o tym sądzili. Niech tłuką się w jeansach. Moje dresy były
najlepsze.
Nie miałem pojęcia skąd ta plama się
wzięła. Mimowolnie spojrzałem na sufit czy przypadkiem nic nie
cieknie. To idiotyzm, jakby ciekło już dawno byśmy się rozbili.
Samolot idealnie wylądował na pasie
lotniska Heathrow. Zbliżył się
do rękawa, dało się słyszeć szum pomp hydraulicznych, pilot po
raz kolejny podziękował za lot, stewardessa otworzyła drzwi i
pasażerowie razem ze mną ruszyli w stronę drzwi. Cofnąłem się
jeszcze na swoje miejsce, bo oczywiście zapomniałem torby. Pędem
ruszyłem do drzwi, wyszedłem z rękawa i skierowałem się – jak
zawsze – w stronę taśmy do odbioru walizek. Stałem tam jak
idiota chyba ze dwadzieścia minut. Nie potrafiłem ustać spokojnie.
Czułem
już mój Londyn, oddychałem nim. Czułem jak wsiąka przez skórę,
słyszałem mój ukochany brytyjski akcent dosłownie wszędzie. Oczy
mi się błyszczały, zaczynałem tupać w miejscu z niecierpliwości.
Zobaczyłem w końcu swoją walizkę, złapałem ją, poprawiłem
spodnie, bo mi jak zwykle spadały, narzuciłem kaptur i ruszyłem w
stronę bramek. Po drodze włączyłem telefon. Wiadomość od Katie.
,,Będę po Ciebie na lotnisku, nie tłucz się taksówkami,
kocham!,,
Zrobiło
mi się jeszcze przyjemniej. Kochana dziewczyna, za każdym razem
kiedy wracałem ze Stanów czekała na mnie na lotnisku. I za każdym
razem wysyłała mi taką samą wiadomość. To było strasznie miłe.
Ale momentalnie zapaliła mi się żaróweczka, rozwyła się syrena
i pamięć fiknęła koziołka. Przecież ona miała urodziny! A ja
zajęty tymi idiotycznymi wywiadami z durnymi Amerykanami zupełnie
zapomniałem cokolwiek jej kupić. Zawsze darła się na mnie jak jej
coś przywoziłem, ale ja i tak robiłem po swojemu. Obróciłem się
na pięcie i wparowałem do sklepu, jeszcze w strefie wolnocłowej.
Rozejrzałem się. Wszędzie w oczy piekły kiczowate pamiątki z
Londynu. Pluszowe misie w czapkach brytyjskich policjantów. Pluszowe
misie w czerwonych budkach telefonicznych. Pluszowe budki
telefoniczne w czapkach brytyjskich policjantów. I cała kupa innych
nic nie wartych śmieci. Była nawet nadmuchiwana lalka królowej
Elżbiety. Zrobiło mi się niedobrze na ten widok. Czym prędzej
wycofałem się z tej skarbnicy kiczu i wlazłem do sklepu, który
okazał się salonem Louisa Vuittona. No cóż, średnio tam
pasowałem, w czarnych trampkach, dresach i wielkiej brązowej bluzie
z kapturem i podwiniętymi rękawami. Jedyne co zdradzało że tam
pasuje to błyszczący, wielki Diesel na prawej ręce. Sprzedawca,
jak sroka, wypatrzył błyskotkę i ruszył w moim kierunku.
Postanowiłem oszczędzić mu niepotrzebnych wstępów i powiedziałem
że szukam prezentu dla przyjaciółki. Oczy mu się zaświeciły,
chyba stwierdził że trafił na frajera.
-
Ależ oczywiście, zapraszam tędy.
Ruszyłem
za tym złodziejem moich pieniędzy, które pewnie zaraz tu zostawię
w ilości zatrważającej. Wystawił mi chyba ze dwadzieścia
torebek. Zachwalał towar, mówił że mają takie największe
celebrytki na świecie.
Uśmiechnąłem
się tylko kpiąco.
-
Miały, w zeszłym sezonie. Nie ma pan nic na ten sezon?
Wyraźnie
zauważyłem jak zmieniła mu się mina i nastawienie. Wciąż
uśmiechając się, odwróciłem się w stronę wyjścia. Rzuciły mi
się w oczy wielkie portfele, prawie tak duże jak kopertówki. Katie
namiętnie zapominała o portfelu. Takiej kobyły raczej nie zapomni.
Prędzej zapomniałaby słonia.
Wyszedłem
ze sklepu z ładnie zapakowanym portfelem. Brakowało mi rąk. Torba
przerzucona przez ramię, walizka stukająca kółeczkami za mną, to
wielkie pudło z prezentem i jeszcze telefon. Przelazłem z całym
tym oprzyrządowaniem przez bramki i poczułem że coś rzuca się na
mnie i prawie przewraca. Telefon wyleciał mi z ręki kiedy łapałem
się jakiejś rury, nie wiem skąd rura na środku lotniska. Torba
pacnęła o posadzkę a ja szeroko otworzyłem oczy i zobaczyłem
roześmianą twarz Katie ze łzami w oczach. Ludzie wokół patrzyli
się na nas tak jakbyśmy zaczęli tańczyć balet irlandzki w
przebraniu niedźwiadka koala.
Postawiłem
ją w końcu i wytrzeszczyłem oczy ze zdziwienia. Wciąż
wytrzeszczony musiałem spytać.
-
Słodki Jezu... co ty masz na sobie?!
Katie
wyraźnie się zmieszała, ale zaraz potem zaczęła się śmiać.
Miała na sobie wielką, ciemno niebieską bluzę, wysokie sportowe
buty za kostkę, podarte dżinsowe spodnie i pikowaną, szarą
kamizelkę. Oprócz spodni, nic nie było damskie.
-
Zaspałam, szybko szybko, a że nic nie miałam pod ręką to
złapałam jego ciuchy no i wyglądam jak wyglądam.
-
Dobra, jedźmy już, bo mam dość lotnisk do końca życia.
Pozbierałem kawałki telefonu z
podłogi, podniosłem walizkę i ruszyliśmy w stronę wyjścia.
Usłyszałem tupot stóp za naszymi plecami. Dosłownie sekundę
potem rozległ się krótki dźwięk ustawiania ostrości i
dostaliśmy lampą błyskową po oczach
.
Raz, drugi i trzeci. Bardzo elegancko podniosłem dłoń i wystawiłem
środkowy palec i z uśmiechem pomaszerowaliśmy dalej. Człowiek
człowiekowi wilkiem, paparazzi paparazzi paparazzi. Ja to jedno,
Katie to drugie. Nie chcieliśmy sławy. Sama przyszła.
Opuściliśmy
terminal lotniska i wyszliśmy na piętrowy parking. W twarz uderzyło
mnie zimne, marcowe powietrze. Zatrzymałem się w miejscu. Chłonąłem
Londyn każdym porem skóry, nosem, oczami, uszami. Oddychałem tym
miastem. Trzy miesiące w Stanach Zjednoczonych totalnie wyprały
mnie z brytyjskości. Przyłapywałem się na tym, że myślałem
nawet po amerykańsku. Nie potrafię tam mieszkać. Londyn był moim
domem, to tutaj było wszystko co kocham, zostawiałem to bardzo
niechętnie. To właśnie przez to powroty tak mnie cieszyły. Była
tu Katie. I był tu on.
Stałem
i wdychałem miasto nosem. Zakręciło mi się przed oczami, więc
ruszyłem przed siebie. Wkrótce zobaczyłem błyszczące BMW Katie i
wtedy poczułem, że naprawdę jestem w domu. To auto było pełne
wspomnień. To dzięki niemu poznałem smak miłości. I to takiej
prawdziwej. Jeśli sprzedałaby to auto, zamordowałbym ją. Było
pamiątką, miejscem kultu. Bynajmniej dla mnie.
Katie
pstryknęła pilotem, BMW zapiszczało radośnie alarmem i błysnęło
kierunkowskazami, jakby witając się z nami. Wrzuciłem walizki na
tylne siedzenie i rozsiadłem się na fotelu pasażera. Katie
przekręciła kluczyk, auto zamruczało przyjemnie i wyjechaliśmy na
ulicę. Patrzyłem na znajome ulice, na wielkie pudła autobusów, na
przechodniów, na stoiska z fish&chips. Byłem u siebie i w końcu
byłem szczęśliwy. Ale do pełni szczęścia brakowało mi jeszcze
jednej rzeczy. Rzeczy, która wciąż była ode mnie zbyt daleko.
Dzieliło nas całe miasto. W takiej sytuacji to jak trasa z Ziemi na
Księżyc.
-
Chcemy kawę?
Otrząsnąłem
się z zamyślenia, bo słowa Katie zadziałały na mnie jak strzał
w twarz.
-
Co?
-
Czy chcemy kawę. Bo nie wiem czy tu zjechać czy jedziemy do domu
prosto...
-
Dobra, chcemy, możesz zjechać, jakoś wytrzymam. Ej, coś dzwoni!
Telefon
dziewczyny dzwonił na desce rozdzielczej.
-
Kto to, weź zobacz, bo mi za mało rąk.
-
Twoje kochanie, odebrać?
-
Nie, niech dzwoni, dojedziemy do Starbucksa to zadzwonię. Teraz
czekaj, bo tu chyba nie można jechać...
W
końcu udało nam się zaparkować wielką landarę na chodniku,
wyleźliśmy z samochodu i weszliśmy do kawiarni. Stały element,
kilka spojrzeń w naszą stronę i ukradkowe uśmiechy. Tak, to też
sprawiało że czułem się jak w domu. Dopóki nikt do mnie nie
podchodził, było w porządku. Jakaś dziewczyna przy barze rzuciła
Katie zawistne spojrzenie, na co ona tylko wyszczerzyła zęby i
usiedliśmy przy stoliku. Zamówiliśmy latte, zawsze takie pijemy.
Wielka kawa z syropem miodowo-czekoladowym, mistrzostwo świata.
Katie
patrzyła na mnie roziskrzonym wzrokiem znad parującej filiżanki.
-
Opowiadaj jak było. Znowu tak samo? Czy coś się wydarzyło?
Spojrzałem
w jej piękne oczy i znowu zrobiło mi się miło i swojsko.
-
Cóż... Oprócz faktu, że prawie nas zastrzelili w Detroit, było
raczej normalnie...
-
Co zrobili?!
-
No nie wrzeszcz, tu ludzie siedzą! Zastrzelili. Bo wiesz że Detroit
to jeden wielki śmierdzacy slums. Tam się nie da żyć. A uparliśmy
się że zrobimy materiał z centrum, za Linią.
-
Za czym?
-
Za Linią. To taka ulica która dzieli nowe i stare Detroit. To stare
to katastrofa, przestępczość większa niż w całej Ameryce razem
wziętej, bieda, bezrobocie...
-
Dobra dobra.
Katie
przerwała mi, bo nie lubiła jak zaczynam swoją dziennikarską
paplaninę.
- O, przepraszam. No w każdym
razie... Wzięliśmy busa, sprzęt, dostaliśmy nawet obstawę
policyjną. Rozłożyliśmy się z kamerą, Lucy zaczęła coś tam
mówić i wtedy się rozpętało piekło. Padły strzały, jakiś
gliniarz złapał mnie za łeb i ciągnie do ziemi.
Dobrze że kamera była włączona, mamy dobry materiał, no ale
mniejsza. W każdym razie, ci nasi gliniarze zaczęli strzelać,
tamci przestali, wszystko się szybko skończyło. Ale w naszym busie
było sześć pocisków, jakiś wielki kaliber, policja mówiła że
oni sami tam broń produkują, rozumiesz to? Niesamowita sprawa.
Jakby nie to że kazali nam od razu wyjeżdżać z miasta,
siedziałbym tam i robił dalej materiał. A tak... cóż, na gliny
nie ma siły. Zwinęliśmy się i wróciliśmy pod eskortą na
lotnisko.
Katie wpatrywała się we mnie z
przerażeniem na obliczu.
- Jezu... I... i co? Nic wam nie jest?!
I co to za Lucy? Mam mu powiedzieć że go zdradzasz?!
Spojrzałem zdziwiony.
- No jak widać, przecież siedzę tu,
nie mam dziury w głowie, nic mi nie jest. Reszta tak samo. A Lucy...
Lucy to nasza amerykańska partnerka, z Bostonu czy skądś tam.
Pomagała nam z tubylcami.
Napiłem się kawy, pomlaskałem
zadowolony i spojrzałem na telefon. Nic tam nie było. Zmartwiłem
się.
- A właśnie! - przypomniało mi się
– Ja mam coś dla Ciebie, dawaj kluczyki, bo potem zapomnę i
będzie, dawaj, zaraz wrócę.
Wyrwałem kluczyki z dłoni Katie i
popędziłem do samochodu. Wyjąłem pięknie zapakowany portfel,
zamknąłem auto i wróciłem do środka. Stanąłem przed stolikiem,
wyprostowałem ręce z paczką i z zacieszem na ustach złożyłem
jej życzenia. Jak to było do przewidzenia, dziewczyna spojrzała na
mnie obrażona.
- Mam cie trzasnąć? Mówiłam ci
żebyś mi nic nie kupował, nienormalny jesteś czy co?!
- Dobra, nie jęcz tylko otwieraj.
Umościłem się na krześle,
poprawiłem sobie bluzę i patrzyłem na reakcję Katie. Rozerwała
opakowanie, zdjęła wieczko pudełka i wywaliła oczy. Podniosła
wzrok na mnie, wzrok, w którym malowała się chęć mordu. W takich
momentach naprawdę się jej bałem. Usłyszałem pstrykanie aparatu.
Rozejrzałem się, zobaczyłem jak przy sąsiednim stoliku błyszczy
wycelowany w nas obiektyw. Mruknąłem pod nosem, że nienawidzę
paparazzi, chociaż w sumie sam nim jestem.
Katie wciąż mordowała mnie wzrokiem,
nie patrząc na to że ktoś robi jej zdjęcia. Wyjęła portfel z
pudełka, spojrzała znowu na mnie, znów na portfel. Po czym
błyskawicznie wstała, przytuliła mnie, trzymając w ręku puste
pudełko. Odwróciła się, rzuciła nim w natrętną muchę
dziennikarską wciąż strzelającą nam zdjęcia po czym złapała
torebkę, nowy portfel, mnie i wyszliśmy na ulicę.
- Chryste, jak ja nienawidzę tych
debili... Życia nie mają! - bulwersowała się, otwierając
samochód.
- Takie nasze życie teraz... Ty masz
tylko takie ze złej strony. Ja mam obie strony. Jestem za i przed
obiektywem. To jest trochę trudniejsze do ułożenia... Miałaś
zadzwonić, pamiętasz?
- Nie ważne, w domu sobie z nim
porozmawiam.
Nie protestowałem, wiedziałem że zła
Katie to taka, której lepiej nie wchodzić w paradę. I za to ją
tak kochałem, za tą stanowczość. Nie wiem czemu.
- Wiesz że zrobią z nas parę? Wiesz,
nie?
- Tak, wiem... - odburknąłem, dłubiąc
w telefonie – Ale co tam, my wiemy swoje, nie? I nikt nam nie
odbierze tej wiedzy – zakończyłem filozoficznie. Katie parsknęła
śmiechem i wyjechała w sam środek londyńskich korków. Siedząc w
swoim kochanym Subaru czułbym się tutaj doskonale. Siedząc jako
pasażer, czułem się dziwnie bezbronny i nie raz przyłapywałem
się na tym że wduszałem dywanik stopą w miejscu, w którym
powinien być hamulec. Katie twardo parła naprzód. Cóż, wielkie,
czarne BMW X6 robiło wrażenie na innych kierowcach, więc często
ustępowali jej miejsca. A jakie wielkie było ich zdziwienie, kiedy
za kierownicą pojawiała się drobna i chuda kobietka. Podrapałem
się po nosie, patrząc na rowerzystę obok.
- Chcesz coś załatwić jeszcze, czy
jedziemy do Ciebie?
- On jest w domu, czy nie wiesz?
- Przypadkiem wiem... - odpowiedziała
Katie.
- No i...? - dopytywałem się, bo
Katie mówiła teraz cicho i spokojnie, jakby ze smutkiem.
- No i nie ma...
Posmutniałem momentalnie. Rzadko tak
szybko traciłem humor.
- Jak to nie ma? Co, znowu wyjechali?
- Tak. Wracają pojutrze. Wiem że
obiecał ci że będzie czekał na ciebie w domu, ale musieli jechać.
Jakieś charytatywne coś mieli, koniecznie musieli tam być.
- Wszyscy...?
- Tak. Przykro ci jest, rozumiem... ale
musisz też zrozumieć ich. Czy on zabrania ci wyjeżdżać? On
wyjechał na trzy dni. Ciebie nie było trzy miesiące...
- Wiem – burknąłem wciąż smutny –
więc nic nie mówię, po prostu się stęskniłem.
Zapatrzyłem się w wielki masyw Tower
które właśnie mijaliśmy. To było jedno z moich ulubionych miejsc
w tym mieście.
- Jedźmy do domu, Kat... - poprosiłem.
Nie odezwała się aż do momentu,
kiedy uściskałem ją przed wejściem do mieszkania. Stałem na
schodach i patrzyłem na znikające światła BMW. Odwróciłem się
do drzwi, znalazłem klucze na dnie torby, otworzyłem ciemnoczerwone
drzwi i wepchnąłem przodem wielką walizkę. Zatrzasnąłem za sobą
drzwi i skierowałem się do kuchni. Przechodząc przez niewielki
salon, zatrzymałem się. Pachniało tu nim. Stałem na środku
pokoju. Wszędzie widziałem jego rzeczy. Bluzy. Buty. Nawet
skarpetki. Ten cały bałagan który wiecznie robił. Czułem jego
perfumy w powietrzu. To mieszkanie bez niego było puste. Nie ważne
ile rzeczy by tu było, ono zawsze będzie puste. Usiadłem na
kanapie i wziąłem do ręki jego bluzę. Zaszkliły mi się oczy.
Włączyłem Radio One, wstałem, ubierając jego bluzę i wszedłem
do kuchni. Wciąż ze łzami w oczach spojrzałem na nasze zdjęcie
na lodówce. Nie wytrzymałem. Poszedłem prosto do sypialni,
położyłem się na łóżku i zwinięty w kłębek zasnąłem
niespokojnym snem. Byłem w domu, ale czułem się tu sam.
Mimo ogromnego zmęczenia po długiej
podróży, wciąż się budziłem, co kilkanaście minut. Za każdym
razem miałem nadzieję że kiedy się obudzę, zobaczę jego śpiące
oczy obok. Że będę mógł pogłaskać go po grzywce, wtedy tak
śmiesznie marszczył nos przez sen. Nic się nie zmieniło. Wciąż
byłem sam w tym mieszkaniu, które nagle przestało być dla mnie
czymś, czym zawsze było. Samotność jest straszna. Podniosłem się
po kolejnej pobudce i złapałem za telefon. Kilka wiadomości, to z
redakcji, to jakiś spam. Od niego wciąż nic.
Katie zawsze znosiła te wyjazdy
lepiej. Kiedy Harry wyjeżdżał,
dzielnie się trzymała. Może przez to że widywali się częściej
niż ja z nim. Ja wyjeżdżałem na co najmniej miesiąc, zawsze. A
wracając nie marzyłem o niczym innym jak przytulić się, poczuć
bliskość i po prostu być. Tym razem tak nie było, może przez to
czułem się tak wybrakowany. Położyłem się na plecy, patrząc w
sufit. Nic tam nie było. Ale mimo to już nie zasnąłem.
Rano
zadzwoniłem do Katie. Obudziłem ją, jak to zwykle miałem w
zwyczaju. Obiecała że do mnie przyjedzie, że bardzo mnie jej
brakowało i że spędzimy cały dzień razem, tylko najpierw
pojedzie coś tam pozałatwiać. Pomyślałem że przez ten czas
zdążę posprzątać. Wpadłem w taki szał sprzątania, że z
mieszkania zniknęła połowa rzeczy, która normalnie powinna wciąż
tu być. Zniknęło nawet zdjęcie z lodówki, bo za każdym razem
kiedy je mijałem, myślałem o tym żeby odrąbać sobie łeb
tasakiem do mięsa.
Usłyszałem
dzwonek do drzwi akurat w momencie, kiedy spod wanny wystawały mi
tylko pośladki, bo próbowałem wydłubać zapodziane tam podstawki
na mydło. Przestraszyłem się, przydzwoniłem głową w rant wanny
i trzymając się za potylicę, otworzyłem drzwi. Katie, jak zwykle
świetnie ubrana, stała w progu z wielką miską truskawek.
-
Skąd żeś wzięła truskawki w marcu?!
-
Cześć! Nie wiem, nie znam się, czary mary, magia. Kat potrafi,
mówiłam Ci. Wpuścisz mnie, czy mam tu stać do wieczora?
Przepuściłem
ją w progu.
-
Co ty taki zmordowany? Masz worki pod oczami. Jeszcze nie odespałeś
lotu?
-
Wcale nie spałem... znaczy, tutaj. W samolocie spałem jak zabity.
Tu w domu... - głos mi się załamał – jakoś nie mogę... tak
sam...
-
Rozumiem, rozumiem – powiedziała dziewczyna – ale nie ma co się
podłamywać, masz truskawki, śmietanę jakąś masz? Bo tak same to
ja nie lubię.
-
Nie wiem, sprawdź w lodówce, ja od rana tu sprzątam, nawet nic nie
zjadłem jeszcze w zasadzie...
-
To zostaw to sprzątanie, jedz truskawki, na kolacje sobie coś
zamówimy albo gdzieś pójdziemy.
Nie
protestowałem, zwłaszcza że od sprzątania bolały mnie już
plecy. Rozwaliłem się na czerwonej kanapie, zażerając się
truskawkami. Katie podeszła do lodówki, otworzyła ją, po czym
nagle zamknęła znowu, nic z niej nie wyciągając.
-
Ej, coś tu brakuje...
-
Nooo, zdjęcia – wyciapałem z ustami pełnymi truskawek –
zdjęcia nie ma.
-
Jezu, co się dzieje?
-
Nic, przeszkadzało mi w sprzątaniu.
-
I je wyrzuciłeś?! Przecież to było najsłodsze zdjęcie...
-
Nie wyrzuciłem, w szufladzie jest, tam pod radiem, nie panikuj,
wszystko jest.
-
Śmietany nie ma.
-
Cukier masz, z cukrem zeżresz.
Katie
również nie protestowała, złapała cukierniczkę, ulokowała się
obok mnie i patrząc w telewizor jedliśmy truskawki. W końcu
zrobiło mi się już niedobrze, po takiej ilości każdy by
odpuścił. Spojrzałem na telefon, leżący na niskim stoliku. Mała
żółta lampka nie pulsowała, znaczy, nic tam nie ma. Spuściłem
wzrok, patrząc się na swoje kolana.
-
Czy ja mam krzywe kolana?
-
Co?! - Katie była wyraźnie zdziwiona pytaniem, które w zasadzie
miało prawo dziwić...
-
No mam?
-
Jesteś nienormalny – mruknęła, wstając i znikając w łazience.
-
Tęsknisz za nim? - zawołałem przez drzwi. Usłyszałem odkręcaną
wodę.
-
No oczywiście że tak. Ale daje radę, ty też dasz, zobaczysz.
Jutro się zobaczycie.
Jutro...
Jutro to nie dzisiaj. To wciąż tyle czasu. Zdecydowanie zbyt dużo.
Dzień
z Katie minął zdecydowanie za szybko. Przegadaliśmy całe
popołudnie, kolacją nie zaprzątając sobie głowy, po prostu
zamówiliśmy pizzę.
-
Pamiętaj, jutro się widzicie. I masz się wyspać, bo wyglądasz
jak trup! - zawołała Kat zatrzaskując drzwi auta i odjeżdżając,
kiedy stałem na balkonie z papierosem.
Obiecałem
sobie że się wyśpię. I faktycznie, nawet się wyspałem. Wizja
nowego dnia i wyczekiwanego spotkania tak mnie zajęła, że nie
miałem czasu myśleć o tym żeby nie spać, po prostu zasnąłem na
kanapie.
Obudziłem
się rano tak połamany, że myślałem że nie wstanę. Jednak jakoś
wstałem, po czym położyłem się na dywanie i leżałem tak jakoś
dwadzieścia minut, zanim nie przypomniałem sobie że dzisiaj to
dzisiaj. Momentalnie wszystko przestało mnie boleć i ruszyłem pod
prysznic. Pomęczyłem się z włosami, ubrałem się w cokolwiek i
usiadłem przy stole, czekając. Czekałem i czekałem. Czas zaczynał
mi się dłużyć. Postanowiłem zrobić sobie kawę. Kiedy
próbowałem zdjąć puszkę kawy z najwyższej półki, do której
nawet ja byłem zbyt niski, usłyszałem w zamku szczęk klucza.
Zawał serca to nic w porównaniu z tym co wtedy przeżyłem. Puszka
poszybowała prosto w dół, z brzękiem waląc w kafelki. Otworzyła
się, tocząc się po idealnym półkolu. Wysypana kawa stworzyła
półksiężyc, i jeśli stałoby się to w innej sytuacji, zapewne
by mnie to zafascynowało. Teraz miałem to w nosie. Z impetem
odwróciłem się i już zamierzałem biec do drzwi, kiedy zaczepiłem
łokciem o patelnię, która z kolei zaczepiła o talerz. I patelnia,
i talerz, stojące na zlewie, wykonały piękny piruet w powietrzu i
trzasnęły o posadzkę. Zrobiłem krok w przód, prosto w świeżo
rozsypaną kawę. Czując ziarenka kawy pod stopą podreptałem do
korytarza, w którym właśnie zmaterializował się mój prywatny
cud świata. Zobaczył mnie i na jego twarzy pojawił się szeroki
uśmiech. Stał tam, w mojej ulubionej, blado fioletowej koszuli,
luźno zarzuconym na szyi szarym szaliku i czarnej torbie
przewieszonej przez ramię. Stałem tak, nie wierząc we własne
szczęście. W końcu. Po ponad trzech miesiącach był tutaj, stał
przede mną, śmiał się. Wielkie brązowe oczy błyszczały tak
pięknie, że poczułem jak rozmiękają mi kolana. Mało brakowało
a zemdlałbym tam ze szczęścia. Cudowne włosy roztrzepane wiatrem,
najpiękniejszy uśmiech świata. To wszystko było moje.
Wystartowałem jak odrzutowiec z lotniskowca, rzuciłem mu się na
szyję, spychając na drzwi. Trzasnęły donośnie, kiedy wisiałem
tak na nim i ryczałem ze szczęścia. W pewnym momencie pomyślałem,
że chyba zaraz uduszę to moje stworzenie. Rozluźniłem uścisk,
odsunąłem zapłakaną twarz od pachnącej perfumami szyi i
spojrzałem prosto w głębokie jak Rów Mariański, brązowe oczy.
Rozpłynąłem się. Pocałowałem go w nos, wciąż wpatrując się
w przeraźliwie cudowne oczy. Mogłem tak całymi dniami. Nic więcej
do szczęścia mi nie było teraz potrzeba. Był tutaj, przy mnie,
czułem go, czułem jego oddech, zapach. Był tu, przy mnie. Mój i
tylko Liam. Jakiś czas temu przyrzekłem sobie, że nigdy go nikomu
nie oddam. Nie podzielę się nim, nikt nie będzie w stanie mi go
odebrać.
Wciąż
łzy ciekły mi po policzkach.
-
Cześć... tęskniłem, wiesz? - wyszeptał mi do ucha.
Ten
cudowny głos. Nie raz przez niego płakałem, słuchając jak
śpiewa. Jak wita się ze mną rano lub mówi mi dobranoc. Rozczulał
mnie. Czułem się wtedy tak bardzo bezbronny. Ale on był przy mnie,
pilnował mnie. Był moim przyjacielem, moją miłością, moją
opoką i podporą.
Wybuchłem
płaczem znów rzucając się mu na szyję. Nigdy za nikim tak nie
tęskniłem jak za nim.
Nie
wiem ile czasu staliśmy w korytarzu, wtuleni w siebie. Dziesięć
minut, dwadzieścia, może nawet godzinę. Nie ważne. Dla mnie wciąż
było to zbyt mało.
-
Możesz mnie puścić..? Muszę do łazienki, bo nie wytrzymam.
Wypuściłem
go z objęć, i patrzyłem jak idzie korytarzem i znika za drzwiami
łazienki. Ruszyłem się, poszedłem do salonu i usiadłem na
kanapie, wpatrując się w drzwi za którymi był Liam. Pragnąłem
go całym sercem, całym umysłem. Nigdy do nikogo nie czułem tak
wiele. On był pierwszy. I to wszystko dzięki Katie. Będę jej za
to wdzięczny do końca życia. I jeszcze dłużej.
-
Daj mi spodenki, w torbie są gdzieś...! - wykrzyknął Liam z
łazienki.
Wstałem,
rozpiąłem zamek torby i wyciągnąłem koszykarskie krótkie
spodenki, biało czerwono czarne. Otworzyłem drzwi, wsadziłem do
środka rękę ze spodenkami, poczułem jak mnie w nią ugryzł.
Roześmiałem się i wróciłem na kanapę. Położyłem głowę na
poduszkę, wciąż śmiejąc się do siebie. Teraz czułem się
szczęśliwy. Usłyszałem, jak wychodzi z łazienki a chwilę potem
zobaczyłem szeroki uśmiech nad swoją twarzą. Usiadł obok,
położył mi rękę na brzuchu i pocałował mnie w czoło.
Położyłem swoją dłoń na jego dłoni, trzymając ją mocno,
jakbym bał się że zaraz zniknie. Bardzo szybko zasnąłem. Nawet
przez sen czułem jego obecność. W końcu był.
Obudziłem
się gwałtownie. Otworzyłem szeroko oczy i ze zdziwieniem
stwierdziłem że wciąż jesteśmy w takiej pozycji w jakiej
zasnąłem. Liam miał otwarte oczy.
-
Już nie śpisz? - spytałem, ziewając i przeciągając się
rozkosznie.
Spojrzał
na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, też ziewnął.
-
Wcale nie spałem. Pilnowałem czy śpisz.
Usiadłem
gwałtownie, jakbym kij połknął.
-
Żartujesz sobie ze mnie? W łeb mam ci dać? Co to znaczy, że nie
spałeś?
Liam
złapał mnie za rękę, spojrzał mi w oczy. Nic nie powiedział.
Wstał i poszedł do kuchni, zrobić kawę. Rozsypana, ta wczorajsza,
wciąż była na podłodze. Powiedziałem żeby nie sprzątał, ja to
zrobię, żeby coś zjadł i poszedł spać. Próbował protestować,
co poskutkowało tym że wmusiłem w niego kanapkę i kakao.
-
Co tu robi ta łyżka?! - spytał, wskazując palcem na łyżeczkę z
mojej kawy, której nie zdążyłem wrzucić do zmywarki. Zacząłem
śmiać się tak głośno, że mało ze ściany nie spadł obraz.
Wrzuciłem łyżeczkę do zlewu, złapałem go za rękę i
zaciągnąłem do łóżka.
-
Jak wyleziesz stąd wcześniej niż... - spojrzałem na zegarek, była
dziesiąta – wcześniej niż o ósmej wieczorem, to ci nakopie.
Zobaczysz.
-
Dobra, idę, idę, już się nie denerwuj bo ci żyłka pęknie –
powiedział Liam, ściągając koszulkę i pakując się do łóżka.
Zadowolony z siebie wyszedłem z sypialni, zamykając za sobą drzwi.
Złapałem
za telefon, wybrałem numer Katie i próbowałem się do niej
dodzwonić. Odebrała za czwartym razem.
-
No ile można, co ty tam wyprawiasz? - spytałem bez ogródek.
-
No wiesz... - zaśmiała się – wrócili. To trzeba było sobie
odrobić te kilka dni.
Wywróciłem
oczami, patrząc przez okno
-
Jesteś niepoważna! Ja się z nim nie widziałem trzy miesiące, a
całą noc przespałem jak dziecko! A ty co? Ty już, musiałaś,
nie?! - oburzyłem się, śmiejąc się do słuchawki.
-
No to ty, ja mam inaczej – ripostowała Kat – co teraz robicie?
-
Liam śpi, ja siedzę i nie mam pomysłu na siebie, do redakcji
dopiero pojutrze...
-
Śpi!? Jak to śpi?
-
No bo całą noc nie spał, mówi że mnie pilnował. Przecież to
jest takie urocze, że aż mi niedobrze.
-
No faktycznie... - potwierdziła Katie – no ale jednak. Sam widzisz
ile dla niego znaczysz.
-
Tak... wiem. To najpiękniejsze co mnie w życiu spotkało. Ej,
dobra. To robimy coś wieczorem?
-
Wpadacie do nas? Zadzwonię zaraz do reszty, może się uda coś
zrobić.
-
Tylko pochowaj łyżki! - powiedziałem, i rozłączyłem rozmowę.
Z
sypialni usłyszałem jakieś dziwne dźwięki. Po cichu podszedłem
do drzwi, uchyliłem je i wsadziłem łeb do środka. Liam chrapał w
najlepsze, wiercąc się jak owsik. Wszedłem do środka, usiadłem
na narożniku łóżka i zapatrzyłem się na zamknięte powieki.
Znowu zaczął się wiercić na łóżku, przekręcając się plecami
w moją stronę. Położyłem się obok, delikatnie bawiąc się
włosami Liama. Pachniały lawendą i czarną rzepą. Niesforne
loczki odstawały każdy w inną stronę. Odsunąłem rękę, kiedy
zachrapał i znowu obrócił się twarzą do mnie. Stwierdziłem że
starczy tej zabawy, czas wziąć się do pracy. Pocałowałem tą
chodzącą cudowność delikatnie w policzek, po cichu wyszedłem z
pokoju i poszedłem do salonu. Podłączyłem laptop, otworzyłem i
wcisnąłem przycisk zasilający. Ekran rozbłysnął elektryczną
bielą. Sprawdziłem pocztę, jakieś teksty, recenzje i propozycję
wywiadów. Wciąż te same śmierdzące wiadomości. Co dziwne, nie
było spamu. Jakoś mnie to nie obeszło zbytnio, przerzuciłem kilka
stron z wiadomościami, obowiązkowa kontrola Twittera i Facebooka.
No i jak to bywa w takich przypadkach, utonąłem w tych portalach i
zdałem sobie sprawę, jak jest już późno, kiedy zadzwonił mi
telefon. Redaktor. Pościemniałem coś o terminie oddania materiałów
na nowy numer, uświadomiłem sobie że już dziewiętnasta i zaraz
pewnie będzie dzwonić Katie. Zamiast niej zadzwonił jej
Wymarzeniec.
-
No co jest? - spytałem.
-
Bądźcie na dwudziestą, okej?
-
Nie okej. L śpi, i nie mam zamiaru mu przeszkadzać, jak się obudzi
to przyjedziemy.
Coś
zaszurało za mną, spojrzałem przez ramię, Liam stał oparty o
ścianę i próbował poprawić sobie włosy.
-
Dobra, inaczej. Już wstał. Zrobimy ze sobą porządek, i wpadamy do
was, może tak być?
-
Może może, dobra, to czekamy.
Biiiip
biiip biiip. Rozmowa zakończona.
Odwróciłem
się do chłopaka i łącząc palce pod brodą patrzyłem mu w oczy.
Uśmiechnął się pod nosem i poszedł do łazienki. Ja do szafy.
Jak to zawsze bywa, połowa wylądowała na podłodze, bo rzadko
zdarzało mi się układać wszystko tak jak powinno być ułożone,
raczej wszystko było upchnięte byle jak i tylko trzeba było to
prasować. Spojrzałem na jej zawartość. Cóż, wypadałoby zrobić
pranie bo już prawie nic nie zostało.
-
Ej, Misiek – darłem się do Liama w łazience – masz może jakąś
czystą koszule? Bo moje dziwnym trafem są wszystkie brudne a tą
bordową zostawiłem w Stanach.
-
Nie wiem, zobacz w torbie – L zaczął kaszleć.
-
Co ty tam wyprawiasz? - spytałem, nachylając się nad jeszcze nie
rozpakowaną torbą podróżną.
-
Szampon! Szampon mi do ust wleciał...!
Zarechotałem
kpiąco i wywaliłem zawartość torby na dywan. Rzuciła mi się w
oczy bluza w biało granatową kratkę, w sumie wyglądała jak
koszula, ale była bluzą z kapturem. Stwierdziłem że on i tak
pewnie ubierze tą swoją cudowną koszulkę z napisem Saint Louis,
przy której Katie zawsze dostaje ataku śmiechu. Wciąż nie wiem
czemu. Mnie ona nie śmieszy.
Liam
wyszedł z łazienki w otoczeniu kłębów pary i zapachu lawendy.
Mokre włosy oklapły i grubymi strąkami opadały mu na oczy.
Niedbale zawiązany na biodrach ręcznik sprawił że zacząłem się
szatańsko uśmiechać. Złapałem bluzę i wparowałem
do łazienki, zatrzymując się po drodze przy nim i gryząc
go w szyję.
Stęknął, bo jak zwykle przesadziłem, i poszedł się ubierać a
ja szybko wziąłem prysznic. Usłyszałem znajomy dźwięk. Oho,
włączył prostownicę, dzisiaj nie będzie loczków. To dobrze,
podobało mi się jak miał proste włosy. Tylko czemu kochał te
prostownice bardziej niż ja? I po co były mu dwie, i to jeszcze
różowe?! Wyszedłem spod prysznica, założyłem czapkę – taki
mam sposób na suszenie włosów, wsadziłem na stopy skarpetki i
skierowałem się do kuchni. Wsadziłem sobie do ust kawałek jabłka
i mlaskając w najlepsze spojrzałem przez okno. Zmierzchało, Londyn
świecił się całą swoją mocą. Oddalony London Eye oświetlony
jak choinka na Boże Narodzenie zdawał się emanować tak wielką
radością, prawie identyczną, jaka była teraz w moim sercu.
Zrobiłem duży wdech, uśmiechnąłem się sam do siebie i w szybie
zauważyłem że Liam idzie w moją stronę. Oparłem dłonie na
parapecie i wciąż patrzyłem przez okno.
Poczułem,
jak na brzuchu splata mi dłonie, oparł brodę na moim ramieniu.
Poczułem niewyobrażalnie piękny zapach lawendy i perfum Diora.
-
Co tak patrzysz?
-
Wiesz... wciąż czasami trudno mi uwierzyć w to co się dzieje. W
to że tu jesteśmy, razem. Ale czasami boje się że to może się
kiedyś skończyć.
Liam
przytulił się do mnie, pocałował w ucho.
-
Nie skończy się, zobaczysz. Obiecuje.
Odwróciłem
się i spojrzałem w orzechowe oczy.
-
Nie obiecuj, po prostu bądź tutaj i mnie nie zostawiaj.
Dostałem
buziaka, Liam potarmosił mi włosy. Czas był już się zbierać do
Katie i Loczka. Ustaliliśmy że dzisiaj nie pijemy, ja jutro muszę
być w redakcji a Liam przecież nie może. Wybór padł na moje
auto, mimo że L straszliwie protestował.Schodząc na ulicę, wciąż się
kłóciliśmy o to, czemu nie pojedziemy taksówką.
- Po pierwsze, jak pojedziemy taksówką,
na miejscu będziemy mieli tłumy paparazzi, wiesz jak to jest. Dwa,
że jak tak zrobimy, to na pewno się uchleję, przecież wiesz jak
to jest jak się spotkam z Loczkiem. Poza tym, człowieku, trzy
miesiące jej nie widziałem! Tęskniłem za nią! Mam nadzieję że
jej nie dotykałeś? - spytałem podejrzliwie.
- Nie, przecież wiesz że ona mnie
przeraża...
- To bardzo dobrze.
Byłem w stanie dać Liamowi cały
świat. Dosłownie wszystko. Ale jednej rzeczy nie oddałbym mu za
żadne skarby świata. Moje błyszczące, czarne Subaru Impreza WRX.
Najcudowniejszy pojazd na świecie, który kochałem całym sercem i
wszystkim innym. I to nie przez to że wypruwałem sobie flaki
podczas pierwszych miesięcy pracy w BBC. To przez to jak ten
samochód kochał mnie. Byliśmy dla siebie stworzeni. Ja dbałem o
nią, myłem ją co dwa dni, serwowałem jej najlepsze oleje i
paliwa. A ona odpłacała mi bezawaryjnością i idealnym
prowadzeniem, potężnym zastrzykiem mocy i tym, że Liam miał taką
zabawną twarz kiedy nią jeździłem, a on siedział obok.
Widok otwierającej się powoli bramy
garażowej wywołał u mnie falę radości. Najpierw zobaczyłem
grube sportowe opony na błyszczącej podłodze, która odbijała
podwozie. Błysnęły mi czerwone sprężyny zawieszenia. Pojawiły
się srebrne, siatkowe wloty powietrza. Potem najpiękniejsze
światła, jakie kiedykolwiek ktoś zaprojektował. Logo Subaru na
masce. Wielki jak bramy piekieł wlot powietrza na masce. Brama
otworzyła się całkiem a ja stałem i upajałem się widokiem
mojego maleństwa. Spojrzałem dumny na Liama, który obserwował
całą scenę z bezpiecznej odległości. Na jego twarzy malowało
się przerażenie wymieszane z rozbawieniem, które zapewne wywołał
wyraz mojej twarzy.
- Wiesz że jedziemy dłuższą
drogą...? - spytałem jadowicie.
Liam nie odpowiedział. Ruszyłem do
auta, wsiadłem za kierownicę, rozkosznie oplatając zamszową,
grubą sportową kierownicę palcami. Zaciągnąłem się wnętrzem,
przymknąłem oczy. To auto działało na moje zmysły tak samo jak
Liam. Byli na równi. To zabawne, ale czasami był zazdrosny o moje
auto. Zwłaszcza jak całymi dniami siedziałem w garażu i skakałem
wokół niej jak wokół własnego dziecka. Wsunąłem kluczyk w
stacyjkę i przekręciłem zapłon o jeden stopień. Deska
rozdzielcza radośnie rozbłysła kontrolkami a na ekranie nawigacji
pojawił się napis DAJ CZADU, który ustawiłem sobie zaraz po
kupnie mojej dziewczynki. I zawsze się do niego stosowałem, co
skutkowało wielkim kartonem mandatów. Nie ważne. Przekręciłem
kluczyk do końca, wciskając delikatne jak tulipan sprzęgło. Spod
maski wydobyło się rżenie trzystu koni mechanicznych. Muzyka dla
moich uszu, poczułem ciarki na plecach, kiedy wciąż na luzie
dodawałem gazu. Silnik bulgotał leniwie. Dwu i pół litrowy bokser
budził się do życia. Wcisnąłem gaz do połowy, akurat kiedy Liam
stał przed maską, grzebiąc coś w telefonie. Silnik zaryczał
radośnie, jak pies który cieszy się na widok właściciela. Liam
podskoczył przerażony aż spadła mu czapka. Zaśmiałem się tak
głośno i podle, że zrobiło mi się głupio. Wrzuciłem bieg i
powoli wytoczyłem się z garażu. Wcisnąłem guzik od bramy,
zaczęła się zamykać, Liam wsiadł do auta i zatrzasnął
drzwiczki.
- Ostrożnie! - wrzasnąłem, kiedy
trzask był zbyt głośny jak na moje wymagania.
- Dobra dobra, nienormalny jesteś i
tyle. Jedź. Ale na litość boską, powoli i spokojnie! - poprosił,
zapinając czteropunktowe pasy.
- Sam w to nie wierzysz. - mruknąłem
pod nosem i wtoczyłem się na ulicę, ostrożnie, żeby nie
zarysować przedniego spojlera. - Sam w to nie wierzysz. - mruknąłem
pod nosem i wtoczyłem się na ulicę, ostrożnie, żeby nie
zarysować przedniego spojlera.
Wyprostowałem koła i wcisnąłem
pedał gazu. Auto posłusznie przyspieszyło. Z prędkością
naddźwiękową pokonywało każdy metr asfaltu. Spojrzałem na
Liama. Wyglądał tak, jakby miał zaraz zejść. Zwolniłem lekko,
żeby sprawdzić reakcję. Krew napłynęła mu znowu do twarzy i
przestał być blady, nawet nieco się rozluźnił. Poczułem w sobie
wpływ szatańskiej mocy, przerzuciłem bieg na wyższy i widząc
przed sobie pustą drogę, wdepnąłem gaz do oporu. Silnik zaryczał
cudownie, kiedy włączyły się obie turbosprężarki. Auto
wystrzeliło do przodu jak rakieta Scud. Liam zacisnął zęby i
spojrzał na mnie wzrokiem przerażonego dziecka. Tego nie lubiłem,
bo od razu miękło mi serce i odejmowałem gaz. I teraz nie było
inaczej.
- Czy ty zawsze musisz tak robić? –
spytał
- Dobrze, przepraszam Miśku, ale wiesz
że mi tego brakowało...
- Wiem. Ale proszę cie, dojedźmy do
Katie w jednym kawałku.
Dalszą drogę pokonałem już
spokojnie, rzadko kiedy przyspieszając ponad setkę. Auto wyraźnie
się nudziło, zwłaszcza że drogi było wyjątkowo puste jak na tą
porę dnia.
Zdjąłem rękę z kierownicy i
podetknąłem ją Liamowi pod nos. Złapał ją swoją dłonią i
potrząsnął głową. No tak. Znowu, poprawna jazda. Ułożyłem
ręce na kierownicy w pozycji za kwadrans trzecia, jak na egzaminie.
Zbliżaliśmy się do Katie, było widać zjazd na jej ulicę.
Zbliżaliśmy się do Katie, było
widać zjazd na jej ulicę.
Zatrzymałem się przed domem Katie,
wyłączyłem silnik i spojrzałem na siedzący obok cud świata. -
Idziemy?
Zamiast odpowiedzi dostałem buziaka w
policzek i Liam wysiadł z auta. Zamknąłem drzwi, kliknąłem
pilotem i podeszliśmy do drzwi. Wcisnąłem dzwonek, i zamiast
zobaczyć otwierające się drzwi, usłyszałem tylko krzyk Loczka.
- Włazić, włazić!
Według zaproszenia, Liam otworzył
drzwi i momentalnie uderzył nas zapach smażonych skrzydełek
kurczaka, popisowej twórczości Kat. Wszyscy równie mocno je
lubiliśmy, więc na stole zawsze leżały tysiące kawałków
kurczaka. Zdjąłem kurtkę, wieszając ją na ściennym wieszaku.
- Czyje buty tak śmierdzą? -
spytałem, wchodząc do salonu, który łączył się z otwartą,
dużą kuchnią. Dużo się tu zmieniło przez trzy miesiące mojej
nieobecności. Teraz było tu zdecydowanie mniej sprzętów,
dekoracji i innych śmieci, które Kat namiętnie kolekcjonowała.
Widocznie Harry przejął inicjatywę dekoratorską. Ściany miały
teraz ładny, beżowy kolor, nowe meble i wielki telewizor. To już
zdecydowanie była sprawka Hazzy, bo nie wierzyłem w to że Kat
kupiłaby telewizor sama.
- Pewnie moje, jak zawsze –
usłyszałem znajomy głos dobiegający zza pleców. Odwróciłem się
i dostałem pięścią w brzuch.
-Ty idioto, nie rób mi tak, wiesz że
nie lubię, co ty wyprawiasz... - mruknąłem pod nosem, witając się
po misiowemu z Louisem, który jak zwykle miał za krótkie spodnie.
- Dobra dobra, już nie płacz. Jak
tam, hamburgerze? - spytał, puszczając mnie. Zrobił zdecydowanie
coś z włosami. A nazywał mnie tak za każdym razem jak wracałem
ze Stanów. Wcale tak nie wyglądałem, więc zmrużyłem oczy i
kazałem mu iść do diabła. Usiadłem na kanapie, patrząc jak
Katie walczy z kurczakiem. Liam usiadł obok i złapał mnie za rękę,
opierając głowę na moim ramieniu. Lou spojrzał na nas, uniósł
brwi.
- Dwa gołąbeczki, kurde...
- Zazdrościsz? - wyszczerzyłem zęby
w szerokim uśmiechu.
- Nie? Tobie? Fu! - zmarszczył nos Lou
i podszedł do Kat, żeby wyżerać jej kurczaki z patelni.
Coś niewielkiego i jasnowłosego
wpadło mi na kolana z taką prędkością, że nie do końca byłem
pewny co to takiego. Dopiero jak usłyszałem najdziwniejszy rechot
na świecie, wiedziałem że to coś co właśnie na mnie skacze to
Niall.
- Cześć kartoflany łbie, nie skacz
tak następnym razem bo mi kolana połamiesz, tłusta pało...! -
przywitałem się z nim po swojemu.
- Ahahaa, połamię połamię,
zobaczysz - potrząsnął włosami, klepnął mnie w czoło i usiadł
obok.
Przyjrzałem się chłopakowi po mojej
lewej stronie. Wyraźnie wyprzystojniał przez te trzy miesiące jak
mnie nie było. Zawsze był jak taki młodszy brat, słodki dzieciak
z lekkim adhd. Wszyscy czuliśmy się odpowiedzialni za to blond
szataństwo. Teraz obok mnie siedział bardzo fajny chłopak z burzą
blond włosów i przeraźliwie błyszczącymi oczami. Pewnie jakby
nie Liam obok, zapomniałbym się i zaczął Nialla podrywać. Taka
tam słabość do blondynów.
- Co tak patrzysz, mam coś na twarzy?
- Eee... nie, sorry, tak sobie myślę
po prostu – odparłem, reflektując się że przypatruje się mu
dość bezczelnie.
- Ona mówiła – powiedział Niall
wskazując prostacko palcem Katie – że cie zastrzelili. To jakim
cudem tu jesteś?
- Co mówiła?! - Liam otrząsnął się
z zamyślenia i spojrzał na mnie.
- A skąd ja mam wiedzieć co ona
mówiła! Jej się zapytaj, nie mnie.
- Kat, co Ty mówiłaś młodemu, że
co zrobili?
- Kto?
- No nie wiem właśnie, coś zrobili.
Katie podrapała się końcówką łyżki
w czoło. Wyraźnie nie potrafiła sobie przypomnieć co kto zrobił
i o co właściwie nam wszystkim chodzi. Zdenerwowałem się.
- Zaraz, stop, co to za wariactwo
teraz? Kto mnie zastrzelił?
- Aaaa, to! - ucieszyła się Kat –
No mówiłeś sam że cie zastrzelili sześć razy!
Złapałem się za głowę. Na litość
boską!
- Jezu drogi... Nikt mnie nie
zastrzelił, a na pewno nie sześć razy, bo wtedy zdecydowanie by
mnie tu nie było. A ty się uspokój – powiedziałem Liamowi,
który tak mocno ściskał moją dłoń, że zbielały mu knykcie.
Rozluźnił uścisk. - No, tak lepiej... No, w każdym razie...
I znowu opowiedziałem całą przygodę
za Linią w Detroit.
- O Boże, jak w filmie z Arnoldem! -
wykrzyknął podekscytowany Niall, skacząc na miękkiej poduszce.
- Mhmmm... - mruczał Louis, rozwalony
na dywanie z ustami pełnymi kurczaka. Coś mi nie pasowało. Było
nas jakoś mało. Louis na podłodze, Katie na fotelu z kieliszkiem
wina w ręku, Liam z kanpką, Niall z chipsami i ja ze szklanką coli
i kurczakiem. Jak to możliwe że dopiero teraz to zauważyłem?
- Ej... - spytałem powoli – czemu
nie ma Harry'ego i Zayna? Co to teraz? I czemu nikt nie zauważył?
- Wszyscy zauważyli, to ty jesteś
taki tępak i nie widziałeś – burknęła Katie znad kieliszka.
- Wcale nie! - zaprotestowałem.
- Tak... - mruknął Niall, z ustami
pełnymi chipsów i rozsypujący wszędzie okruszki.
- Będziesz to sprzątał! - wrzasnęła
Kat, machając kieliszkiem. Odrobina wina prysnęła na jej białą
bluzkę. Wszyscy w tym samym momencie wybuchnęliśmy śmiechem, Kat
zrobiła się czerwona i przeklinając pod nosem poszła się
przebrać. Usłyszeliśmy szamotaninę na schodach i do salonu
dosłownie wleciał Harry, zatrzymując się na ścianie.
Ciemne
loki jak zawsze opadały mu na oczy. Poprawił włosy, spojrzał się
po nas, duszących się wciąż ze śmiechu, zobaczył mnie, pomachał
mi ręką i podreptał do kuchni. Postanowiłem się przywitać,
zresztą, zaczynały boleć mnie plecy od tej kanapy, która, mimo że
bardzo ładna, była cholernie twarda. Wstałem, strzepnąłem na
dywan okruszki z kurczaka, korzystając z nieobecności Kat i
poszedłem do kuchni. Spojrzałem na chłopaka który wyżerał
właśnie sałatkę z miski tak zachłannie, jakby nie jadł nic od
pół roku.
-
Co? - spytał.
-
Nie nic, nic. Cześć Harry – powiedziałem, przytulając się.
Znowu pachniał jabłkami. Ten zapach zawsze mi się podobał i nie
raz próbowałem przekonać Liama, żeby zaczął używać takich
szamponów, ale on się uparł na swoją lawendową rzepę i na nic
się zdawały moje prośby.
-
Jak tam w Stanach? Słyszałem że cie zabili? - zachichotał pod
nosem, widząc moją minę.
-
Tak, tak właśnie. Zabili mnie, umarłem, a teraz chodzę po świecie
jako zombie. Jeszcze jakieś mądre komentarze? - zdenerwowałem się
i zajrzałem do lodówki, sam nie wiem właściwie po co, bo byłem
tak objedzony że uszami mi się wylewało. Złapałem puszkę
mrożonej kawy, pstryknąłem wieczkiem i napiłem się napoju, który
był tak zimny że zabolały mnie zęby.
-
Nie no, żartuję, przecież aż tak durny nie jestem. - usiadł na
blacie kuchennym i wlepił wzrok w ścianę przed sobą. Jeden loczek
opadł mu na czoło tak, że przypominał jednorożca. Zakrztusiłem
się kawą. - Wiesz, reszta chłopaków już wie, tobie jeszcze muszę
powiedzieć...
-
O Chryste, co? - spytałem, widząc jak spoważniał.
-
No bo wiesz... W sumie znam Katie już trochę czasu, jesteśmy
razem, kochamy się... Chciałem...
-
Co, oświadczyć się jej? - zarechotałem.
-
No tak.
Zamurowało
mnie. Usiadłem naprzeciwko i spojrzałem w zielone oczy. Nie
żartował.
-
Ee... no to super, stary! W końcu jakaś męska decyzja!
-
No wiem, wiem, oni też tak powiedzieli...
-
Kiedy?
-
Wczoraj.
-
Co? Wczoraj chcesz się jej oświadczyć?
-
A, nie. No oświadczyć to dzisiaj.
Jezu,
akurat dzisiaj. Akurat dzisiaj, kiedy ja jestem obżarty kurczakiem,
ledwo się ruszam, ubrany jestem jak nie wiem co, dzisiaj, kiedy
miałem zamiar leżeć martwym bykiem i nic nie robić. To ten musiał
wymyślić oświadczyny.
-
Ale ja nic nie mam! Nic dla was nie mam, nic nie wiedziałem... No
jak to tak, weź poczekaj do jutra, coś kupie, bo tak bez prezentu?!
-
Liam kupił, spokojnie.
-
No ale to on, a ja?!
-
Ale za twoje pieniądze.
Spojrzałem
na Liama, który leżał na kanapie i wyżerał chipsy z miski
Nialla. Już ja mu w domu powiem co myślę o podbieraniu moich
pieniędzy. Uśmiechnąłem się sam do siebie i zwróciłem się do
Loczka.
-
Dobra, mniejsza o to. Ale czemu tak mało radośnie jakoś...?
Siedzisz tu, żresz tą sałatkę jakby zaraz miał skończyć się
świat i mulisz. Pokaż pierścionek!
Chłopak
wsunął rękę do kieszeni jeansów i wcisnął mi w rękę czarne,
małe pudełeczko. Otworzyłem je i mało nie padłem na zawał.
-
Większych nie robią? Stary, to jest większe od niej...
-
Chciałem większe, nie mieli nic akurat, a jeździłem po wszystkich
jubilerach w Londynie.
No
tak. Czemu mnie to nie zdziwiło, to dalej nie wiem. Stałem z tym
pierścionkiem, kontemplując jubilerską sztukę pod światło,
kiedy do salonu wpadła Katie. Nie słyszałem jej na schodach.
Spojrzałem na nią, ona na mnie, zobaczyła pierścionek i podeszła
do nas. Zauważyłem że Loczek momentalnie pobladł, a ja wściekłem
się sam na siebie że stałem jak debil z tym cacuszkiem na widoku.
-
Oh, ale ładne! Komu to kupiłeś? - spytała, patrząc na mnie
ciekawie.
-
Eeee... eee... ja... - zająknąłem się, unikając jej wzroku i
patrząc na ścianę za nią.
Odwróciła
się i spojrzała na Liama, który właśnie tłukł Louisa poduszką.
-
Jemu? Przecież to damskie...
-
Nie no...
-
To komu? Siostry nie masz. A jak się orientuję, twoja mama nie nosi
takich rzeczy. Masz jakąś dziewczynę?!
Harry
gwałtownie zeskoczył z blatu, wyrwał mi z ręki pierścionek i
łapiąc Kat za rękę wyciągnął ją na środek salonu. No to
teraz będzie – pomyślałem.
Cała
trójka, bijąca się poduszkami, umilkła i wlepiła wzrok w parę
na środku pokoju. Loczek stanął przed Katie, klęknął i wystawił
pierścionek przed siebie.
-
Miało być inaczej, ale ten debil wszystko zepsuł... - powiedział
powoli, wskazując głową na mnie. Poczułem się wyjątkowo
bezużyteczny. Ale wciąż przypatrywałem się im z radością w
oczach. Obserwowałem, jak Katie blednie, potem robi się czerwona,
łapie się za twarz, robi się niebieska, potem znowu blada i z
trudem łapie oddech.
-
Kat... zapytam prosto z mostu. Zostaniesz moją żoną? Tak na
serio...
Dziewczyna
podskoczyła, zaczęła piszczeć i zalała się łzami. Piszczała
tak, że zacząłem się zastanawiać czy słychać ją w Paryżu.
-
O Chryste, tak tak taaaak! - wrzeszczała Katie – koniecznie!
Teraz, zaraz, tu, już!
Rzuciła
się na chłopaka, teraz już przyszłego męża, zwalając go na
plecy. Śmiała się przez łzy, on zaczął kaszleć. Wszystko to
wyglądało tak komicznie, że w końcu wszyscy się na nich
rzuciliśmy i leżąc tak na dywanie, każdy cieszył się ich
szczęściem. Zastanowiło mnie tylko kto przez cały czas tej
kotłowaniny łapał mnie za tyłek.
Zbliżała
się czwarta rano. Patrzyłem na Liama, który spał obok. Był tak
uroczy kiedy spał. Przesunąłem dłonią po policzku chłopaka i
poczułem, że muszę zapalić. Ubrałem spodnie, ciepłą kurtkę i
wyszedłem na balkon. Czemu znowu nie byłem w stanie spać? O
dziewiątej rano muszę być w redakcji. Co oznacza wyjazd z domu
najpóźniej o siódmej, ranne londyńskie korki to koszmar. Usiadłem
na wiklinowym fotelu na tarasie, zapaliłem papierosa i przymknąłem
oczy słuchając miasta. W oddali słyszałem wyjącą syrenę
radiowozu, niedaleko przelatywał samolot rycząc silnikami.
Usłyszałem krzyk, więc otworzyłem oczy. Widziałem jak patrol
policji zatrzymał jakąś pijaną nastolatkę. Wyrywała się kiedy
próbowali wsadzić ją do samochodu. Spojrzałem w czarne jak smoła
niebo, na którym widać było strzępki chmur. Od kilkunastu dni
byłem bardzo niespokojny. Nie wiedziałem co to powodowało. Wciąż
czułem jakiś wewnętrzny niepokój, bałem się, czułem że
przyszłość może nie być kolorowa. Praca? Nie, to niemożliwe,
idzie idealnie, materiały są świetne, felietony ukazujące się w
niedzielnej prasie są bardzo poczytne, wypłatę mam bardzo dobrą.
Jestem z Liamem, kochamy się. To na pewno też nie to. Katie? Reszta
chłopaków? Nie wiem, tam raczej też wszystko w porządku. Co się
dzieje, na litość boską? Kolejna noc na kawie i papierosach.
Prawie bez snu. Wahania nastroju i zaburzenia snu zaczynały mnie
męczyć. Nade mną zaszumiał kolejny samolot zbliżający się do
lotniska. Nagle zapragnąłem wsiąść na pokład i polecieć do
Paryża, gdzie mieszkała moja przyjaciółka z czasów elementary
school, Martha. Bardzo dawno jej nie widziałem.
Może z nią jest coś nie w porządku?
Wróciłem do salonu i złapałem
telefon. Wybrałem jej numer, zadzwoniłem. Odebrała, powiedziała
że jest w pracy i że zadzwoni jak wróci. No tak. Pani doktor w
końcu.
Wróciłem z kubkiem kawy na taras,
zapaliłem znowu. Siedziałem tak z przymkniętymi oczami, słuchając
otulonego nocą Londynu. Nie mogłem zasnąć, wciąż i wciąż.
- Co tutaj robisz...? - usłyszałem za
sobą głos Liama. Otworzyłem oczy i obróciłem się na fotelu w
jego stronę. Stał, zawinięty w koc i trząsł się z zimna.
- A ty? - odpowiedziałem niezbyt
rozgarniętym pytaniem.
- Wstałem do łazienki, widziałem że
pali się światło to postanowiłem sprawdzić. Co jest? Wejdź do
środka, przecież tu jest zimno, przeziębisz się i problem gotowy.
Podniosłem się ciężko z fotela,
rzucając okiem na panoramę miasta. Wszedłem do salonu i spojrzałem
na niego. W jego brązowych oczach malowało się niezrozumienie ale
i troska. Usiadł na kanapie, łapiąc mnie za rękę. Usiadłem mu
na kolanach i patrzyłem nieprzytomnym wzrokiem w przestrzeń.
- Wiesz, jakoś się czymś martwię i
nie do końca wiem co to jest... Jakieś takie... takie idiotyczne
przeczucie, ale nie wiem co to jest. Serio nie wiem, nie ważne ile
bym o tym myślał. Jakbym się czegoś bał, ale nie potrafię
uściślić czego się boję. To dość przerażające nawet...
Poczułem jak Liam kładzie rękę na
moich złożonych dłoniach.
- Ej, spokojnie. Ze wszystkim sobie
poradzimy, tak? Cokolwiek by się działo, masz mnie. Ej, spójrz na
mnie. Poradzimy sobie, rozumiesz?
Przytuliłem się do niego najmocniej
jak potrafiłem. Jego poloczkowane włosy wcisnęły mi się do oka.
Znowu. Wstałem, zamknąłem drzwi na balkon i wsadziłem głowę do
lodówki. Wygrzebałem jogurt i sięgnąłem do szuflady po łyżkę.
- Ekhm...
A no tak. Łyżka. Zamknąłem szufladę
i zeżarłem jogurt palcem. Czasami niemożność używania łyżek
naprawdę mnie denerwowała, ale czego się nie robi dla miłości,
prawda?
- Idziesz spać dalej? - spytałem, bo
widziałem że Liam zasypiał na kanapie.
- Tak, pójdę... idziesz?
- Nie... Pójdę się wykąpać, zjem
coś jeszcze i pojadę do redakcji. Mam kupę roboty.
- Ja mam dzisiaj spotkanie w studio...
nie wiem o której wrócę...
- Ok, rozumiem. Śpij dobrze Miśku.
Zaczekałem aż zamknie za sobą drzwi.
Wszedłem pod prysznic i stałem tam, czując jak woda spływa mi po
plecach. Wciąż zastanawiałem się czym spowodowany jest ten
niepokój. Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa. Ubrałem się
i z mokrymi włosami zszedłem na dół. Spojrzałem na zegarek. Było
pół do szóstej. Po co ja tak szybko jadę do redakcji? Nie wiem.
Ale może jak się czymś zajmę to nie będę się zastanawiał co
mnie martwi.
Zbiegłem po schodach, wyprowadziłem
samochód i odjechałem nawet nie zamykając bramy. Przyłapałem się
na tym że nawet nie wiem dokąd jadę. Jechałem po prostu przed
siebie, a może to Subaru samo wybierało trasę? Nie wiem nadal.
Jechałem po prostu przed siebie, a
może to Subaru samo wybierało trasę? Nie wiem nadal.
Zatrzymałem się na jakieś stacji
benzynowej, kupiłem sobie wielką kawę i usiadłem na masce paląc
papierosa. Patrzyłem na świt nad Londynem stojąc na jakiejś
zapyziałej statyjce, której pracownik dziwnie przypatrywał się
mojej Subaru. Postanowiłem stąd odjechać, więc po prostu wsiadłem
i odjechałem. Pod redakcją byłem o ósmej rano. Nie wiem jakim
cudem tyle czasu zabrał mi dojazd tutaj. Na tej stacji tyle
siedziałem? Możliwe w zasadzie...
Dzień jak każdy po powrocie ze
Stanów. Setki rozmów, walka z zacinającymi się komputerami,
konwersja materiałów wideo, doklejanie dźwięku, wycinanie
wywiadów... A wszystko powinno być zrobione na przedwczoraj. W
połowie dnia poczułem że nie mam już siły. Trzy miesiące w
Stanach może i brzmią jak jakiś urlop, ale to naprawdę ciężka
praca. Z tych trzech miesięcy, miesiąc spędziliśmy w samolotach.
Połączenia międzystanowe to katastrofa. Te samoloty to katastrofa.
Ci ludzie to katastrofa. Cała Ameryka Północna to w zasadzie
katastrofa. Całe dnie spędzone na załatwianiu przepustek,
upoważnień, zezwoleń, samochodów, busów, samolotów, ludzi do
wywiadów, spanie w lichych hotelach, jedzenie na stacjach
benzynowych... To potrafiło człowieka wykończyć. I owszem,
wykończyło. Nie miałem już totalnie siły.
Chciałem zadzwonić do Nialla. Te
kretyńskie dowcipy zawsze poprawiały mi humor. Dzwoniłem kilka
razy, nie odebrał. Cóż, pewnie wszyscy siedzą w studio.
Szlag
mnie jasny trafił na miejscu w pewnym momencie. Nie wytrzymałem,
powiedziałem mojej partnerce że źle się czuje i żeby kryła mnie
przed szefem. Wsiadłem do windy, zjechałem na sam dół i pędem
poleciałem do samochodu. Złapałem za telefon, wybrałem numer
Liama i wyjeżdżając spod budynku BBC próbowałem się dodzwonić.
Wszystko na nic. Czułem że zaraz eksploduje mi łeb. Obraz powoli
rozmywał mi się przed oczami, jeszcze jak na złość wjechałem w
największy korek w mieście. Okna otworzyłem na oścież i paliłem
papierosa za papierosem, mimo że do tej pory nie paliłem w
samochodzie. Coś się ze mną działo, nie czułem się nawet w
jednym procencie dobrze. Na skrzyżowaniu depnąłem do oporu i
skręciłem pod prąd, żeby skrócić sobie czas jazdy. Mało co nie
potrąciłem starszej kobiety na przejściu, ktoś zaczął na mnie
trąbić. Całe szczęście że w pobliżu nie było policji. Ale
pewnie pocztą dostanę mandat z kamer miejskich. Trudno. Zobaczyłem
aptekę i pomyślałem że kupie sobie jakieś proszki na ból.
Wcisnąłem hamulec a kochane auto stanęło prawie w miejscu,
zakręciłem również prawie w miejscu i zaparkowałem przed apteką.
Kupiłem najsilniejsze proszki jakie mieli. Wyszedłem, wyjąłem z
samochodu butelkę wody i zeżarłem pół opakowania tabletek naraz.
Usiadłem na masce i czekałem aż zaczną działać. Nie wiem czy to
podświadomość, czy efekt placebo czy one naprawdę zadziałały,
ale poczułem się trochę lepiej. Obok apteki była jakaś chińska
restauracja, a mi zaczynało burczeć w brzuchu. Sprawdziłem czy mam
prawo zostawić tu samochód, miałem, więc wlazłem do tej knajpy i
usiadłem przy stoliku. Rozejrzałem się po restauracji. Nie
przypominam sobie żebym był tutaj wcześniej. Za barem oświetlonym
słabym światłem papierowych lampionów uwijał się mały, zabawny
skośnooki człowieczek. Okna, przysłonięte czerwonymi muślinowymi
zasłonami stwarzały bardzo prywatną atmosferę. Ciemne, brązowe
stoliki i krzesła idealnie dopełniały klimatu. Jeśli będzie tu
dobre jedzenie, na pewno polecę tą restauracje w moim niedzielnym
felietonie.
Reszta
posiłku upłynęła w całkowitej ciszy. Ciszy, którą przerwał
mój telefon. Wydłubałem komórkę z kieszeni płaszcza, i nie
patrząc na ekran, odebrałem, wciąż wpychając sobie w usta
kolejne porcje ryżu i kurczaka.
-
Słucham?
-
Cześć – usłyszałem Liama.
-
Jezu, w końcu, co ty nie odbierałeś telefonu, co się stało?
-
Nie nic... po prostu nie słyszałem. Kiedy wracasz do domu?
-
Będę... za jakieś czterdzieści pięć minut – powiedziałem, bo
wyraźnie słyszałem że coś jest nie w porządku – Szybciej nie
dam rady...
-
Dobra, będę czekał, do zobaczenia.
Rozłączył
się. Co to się wydarzyło. Nie miałem pojęcia. Przeprosiłem
Betty, powiedziałem że muszę już uciekać. Położyłem pieniądze
na stoliku, powiedziałem do widzenia małemu kelnerowi i wyszedłem
na ulicę. Zaczęło padać. Moje Subaru stało i mokło w deszczu.
Czekało na mnie, dzielne maleństwo. Wsiadłem, przekręciłem
kluczyk, wyjechałem tyłem i ruszyłem prosto do domu. Nie licząc
faktu, że prawie staranował mnie jakiś idiota w Fordzie Fiesta,
trasa do domu minęła szybko i bez problemu. Schowałem auto i
tupiąc po schodach wszedłem do mieszkania. Zrzuciłem buty i
płaszcz, rozejrzałem się po salonie i z niepokojem stwierdziłem
że Liama tu nie ma. Kuchnia też była pusta. Zajrzałem na balkon i
tam rzeczywiście siedział, na fotelu, z kolanami przysuniętymi do
twarzy i wpatrywał się nieprzytomnym wzrokiem w pustkę przed sobą.
Miał spuchnięte i zaczerwienione oczy. Chrystusie niebieski...
-
Ej ej ej, co jest? - spytałem, siadając na mokrej podłodze.
Siedział tam w mokrym ubraniu a z włosów kapały mu kropelki wody.
Poczułem jak mokną mi momentalnie spodnie na tyłku. L otworzył
usta żeby mi odpowiedzieć, ale stwierdziłem że nie będziemy
siedzieć tutaj w deszczu.
-
Chodź do środka, ej, zobacz na siebie... Wstań, proszę cie i
chodź do środka.
Wstał,
łapiąc mnie za rękę. Coś było zdecydowanie nie tak. Szedł za
mną zupełnie mechanicznie, jakby był szmacianą lalką, kukiełką.
Stanął przy oknie i spojrzał na mnie pustymi oczyma.
-
Chryste... - jęknąłem w duchu – zdejmuj te mokre ciuchy, zaraz
będziesz chory, ile ty tam siedziałeś...?!
-
Jak dzwoniłem to tam siedziałem już.
Od
jego telefonu minęło ponad czterdzieści minut. Podreptałem do
sypialni, otworzyłem szafę, złapałem ręcznik i suche ubrania i
wróciłem do salonu. Liam wciąż stał oparty o ścianę w mokrym
ubraniu. Wkurzyłem się. Zdjąłem z niego mokre ubrania, wytarłem
mu włosy ręcznikiem, wcisnąłem mu przez głowę suchą koszulkę
i posadziłem go na kanapie. Zrobiłem ciepłą herbatę i wsadziłem
mu ją w ręce. Usiadłem na podłodze, opierając ręce na kolanach
chłopaka.
Spojrzałem
mu w oczy szukając odpowiedzi. Pierwszy raz nic w nich nie
zobaczyłem.
Pierwszy
raz nic w nich nie zobaczyłem. Siedziałem tak wpatrując się w
brązowe oczka i czekałem aż dowiem się co się wydarzyło.
Ukrył
twarz w kubku z herbatą. Czułem jak trzęsą mu się kolana.
Wydłubałem zza kanapy koc, przykryłem Liama i usiadłem obok,
patrząc pytająco.
Odchrząknął.
-
Nie dałem rady dzisiaj.
Przewróciłem
oczami, bo ta odpowiedź nic mi nie dała. Wciąż czekałem.
-
Nie zaśpiewałem dzisiaj ani jednej piosenki dobrze. Nie potrafiłem.
Nie trafiałem w melodię, zapominałem tekstu, wokal mi się
trząsł... To była porażka... ja nie chcę już więcej śpiewać...
Spojrzałem
prosto w oczy chłopaka.
-
Posłuchaj mnie. Ty śpiewasz najlepiej z was wszystkich. Dobrze o
tym wiesz. Nie ważne jak źle byś dzisiaj zaśpiewał, jutro będzie
tak jak zawsze. Pamiętasz? Kiedyś też tak już było. I co? Dwa
dni później napisałeś całą piosenkę, ułożyłeś muzykę i
prześpiewałeś ją przy mnie, już zapomniałeś? Słońce, jesteś
najlepszy w tym co robisz.
Ująłem
ręce Liama w dłonie, spojrzałem mu w oczy bardzo wymownie.
-
Jesteś moim największym skarbem. A ja twoim największym fanem.
Przecież dobrze wiesz że nie będzie źle...
-
Będzie. Niall się wściekł. Powiedział że jeśli jutro nie
zaśpiewam, to nie chce mieć ze mną do czynienia.
Wywaliłem
oczy na wierzch. Niall? Ten mały blondas byłby w stanie tak
powiedzieć?
-
A reszta?
-
Nic nie mówili. Ale widziałem ich wzrok. Nie byli zadowoleni, Zayn
nawet wyszedł...
Wściekłem
się momentalnie. Złapałem za telefon i zadzwoniłem do Nialla.
Miał szczęście, że nie odebrał, bo inaczej ciężko by z nim
było.
Miał
szczęście, że nie odebrał, bo inaczej ciężko by z nim było.
Już nie miałem siły przekonywać Liama do swojej racji.
-
Może idź się połóż do łóżka? Trzęsiesz się. Ubierz jakąś
ciepłą bluzę i do łóżka. Ja muszę napisać jeszcze parę
rzeczy, ale proszę cie, idź się połóż...
-
No... dobra. Dobra – wstał szybko i pomaszerował prosto do
sypialni. Pokręciłem głową niezadowolony, wyciągnąłem
komputer. Włączyłem laptop i radio. Leciała jakaś francuska
piosenka. Znowu zapragnąłem zobaczyć Paryż. Pomyślałem że może
pojadę tam na weekend. Wszedłem na stronę linii lotniczych i
przejrzałem loty. Było ich zatrzęsienie, zarezerwowałem sobie
bilety, zrobiłem przelew i zadzwoniłem do Marthy że w jutro będę
w Paryżu.
Lot
był krótki. W końcu nie jest to międzykontynentalny lot, jakich
ostatnio mnóstwo odbywałem. Na Rue Dauphine dotarłem bardzo
szybko, taksówka z lotniska jechała dwadzieścia pięć minut.
Przywitałem się z Marthą i dziwnie zmęczony położyłem się
spać.
Wstałem
rano. Znalazłem list od Marthy w którym informowała, że musiała
pojechać do kliniki, pilny przypadek. Wyjąłem laptop, otworzyłem
plik tekstowy i zacząłem pisać. Ciepły pokój, zielono kawowe
ściany, muzyka, przytłumione światło lampki z Ikea. Rozejrzałem
się. Co tak naprawdę to wszystko dla mnie znaczy? Po co przywiązuję
się do rzeczy, przedmiotów które tak naprawdę nic dla mnie nie
znaczą. Upiłem łyk kawy. Bez kawy nie wyobrażam sobie życia. To
jedna z niewielu rzeczy, która jeszcze sprawia mi radość.
Zminimalizowałem
edytor tekstu i spojrzałem na śmiejącego się ze zdjęcia Liama
który wisi mi na plecach na tle Central Parku w Nowym Jorku. To
zdjęcie było jedno z moich ulubionych.
Spojrzałem
w przeraźliwie brązowe oczy. Co tam znalazłem? Radość. Radość
z życia. Falujące włosy zdawały się krzyczeć, jak bardzo są
szczęśliwe. Zastanowiłem się czy w moich zimnych, szarych oczach
ta radość jest. Wydaje się że jest jej coraz mniej.
Liamowe
oczka dodawały mi siły wtedy kiedy jej potrzebowałem. Dawały mi
radość, wspierały mnie, mówiły to co akurat trzeba było
powiedzieć. Ale dokąd to wszystko zmierza? Ja już nie widzę
sensu.
Kolejny
łyk kawy. Prawie poczułem jak rozszerzają się moje źrenice i
prawie usłyszałem szum krwi tętniczej kiedy podniosło się
ciśnienie. Kocham ten stan. Przypomina mi najwspanialsze chwile w
moim życiu. Kiedy kawa i papierosy trzymały mnie przy życiu, kiedy
znajdowałem w tym relaks i chwilę dla siebie. Do pełni szczęścia
brakowało mi tylko samolotu.
Usłyszałem
dźwięki ulubionej piosenki. Przymknąłem oczy. Poczułem jak
odpływam.
Z
otępienia wyrwał mnie dzwonek telefonu.
-
Czemu cie nie ma? - spytał zaaferowany Liam.
-
Bo nie... - wymamrotałem półprzytomny.
-
A gdzie jesteś?
-
W Paryżu, a co?
-
Że co?! - wrzasnął głos po tamtej stronie.
-
No w Paryżu.
-
A. No to fajnie że cokolwiek o tym wiem. Cześć.
Biip...
biip... biip...
Nagle
poczułem straszliwe wyrzuty sumienia. Przecież powinienem mu
powiedzieć że wyjeżdżam. Wstałem, ubrałem płaszcz i zszedłem
na dół, do sklepu. Kupiłem papierosy, bo już mi się kończyły,
świeże pieczywo i moim łamanym francuskim poprosiłem o płatki
śniadaniowe. Papierosy i bułki kupowałem tu często, więc
wiedziałem jak to powiedzieć. Poproszenie o truskawkowe musli z
jogurtowymi dropsami, i to po francusku, przysporzyło mi
zdecydowanie więcej problemów. Wróciłem jeszcze po butelkę wina.
Wszedłem do mieszkania. Przez to kilkanaście minut przez które
mnie nie było, moja przyjaciółka zdążyła wrócić i właśnie
szukała czegoś w szafce.
-
Ej, gdzie są płatki? Zjadłabym coś.
-
Zeżarłem – odpowiedziałem – ale tu masz nowe. Swoją drogą,
fraise muesli avec du yaourt.
-
O, brawo! Nauczyłeś się?
-
Ta. Trudniej się już nie dało?! - zdenerwowałem się, wsadzając
sobie papierosa do ust.
-
Daj mi też, zostawiłam swoje w aucie.
Wyciągnąłem
w jej stronę paczkę, złapała papierosa, wetknęła go w zęby i
przypaliła zapalniczką w motylki. Usadowiliśmy się przy niskim
stoliku przy oknie z widokiem na kawałek Sekwany.
-
No, to opowiadaj co u ciebie, bo widzę że nie najlepiej...
Tak.
Ona zawsze czytała ze mnie jak z otwartej książki. Opowiedziałem
jej wszystko.
Następnego
dnia wysiadłem z autobusu z Heathrow. Katie nie miała jak odebrać
mnie z lotniska, a auto zostawiłem w domu. Musiałem więc tłuc się
tym wstrętnym pudłem. Portfel z pieniędzmi zostawiłem w Paryżu,
miałem przy sobie tylko paszport i inne dokumenty. Bez biletu przez
cały Londyn da się przebić bez kontroli biletowej. Właśnie się
o tym przekonałem. Spojrzałem na mój dom, tonący w wieczornej
szarości. Okna w naszym mieszkaniu były czarne. Pomyślałem że L
śpi. Wlazłem po cichu do mieszkania i zajrzałem do salonu. Pusto.
Kuchnia, balkon i sypialnia też były puste. W łazience nie paliło
się światło. Liama nie było w domu.
Zadzwoniłem
od razu. Nie odebrał. Próbowałem chyba z dziesięć razy. W końcu
wyłączył telefon. Mało nie osiwiałem z nerwów. Zrobiłem sobie
herbatę. Usiadłem przy stole w kuchni, włączyłem w telefonie
wielokrotne wybieranie i pijąc herbatę liczyłem na to że telefon
w końcu połączy się z telefonem Liama. Wszystko na nic.
Zdenerwowałem się jeszcze bardziej.
Wyłączyłem
wybieranie numeru Liama, wybrałem numer Katie. Odebrała od razu.
-
Nie wiesz co się z nim dzieje?
Dziewczyna
od razu zrozumiała że mówię o L.
-
Nie mam pojęcia... a co?
-
Nie wiem właśnie, wróciłem do domu z lotniska, patrzę, a tu
pusto jest. Nie odbiera telefonu, w końcu wyłączył. Nie wiem co
się dzieje...
-
Co ty robiłeś na lotnisku?!
-
Wróciłem z Paryża, przecież ci mówiłem że lecę na weekend...
-
A no tak, rzeczywiście. Zapomniałam.
Cała
Katie.
-
Norma. Naprawdę nie wiesz co się z nim stało?
-
Nie wiem.. zadzwoń może do Nialla. Ja się zapytam Harryego.
Usłyszałem
jak Katie drze się przez pół domu.
-
On mówi że nie wie.
-
Dobra, dzięki, będę dzwonił dalej, może Lou wie.
Rozłączyłem
się. Zadzwoniłem do Louisa, odebrał dopiero za trzecim razem. Coś
mi zaśmierdziało.
-
Lou, gdzie jest Liam...?
Po
tamtej stronie zapadła cisza.
-
Wiesz, prawda? Powiedz mi, gdzie on jest!
-
U mnie.
Ulżyło
mi. Wiedziałem gdzie jest, wiedziałem że jest u przyjaciela, że
nic mu nie jest i że nic sobie nie zrobił.
-
Daj mi go do telefonu, proszę cie.
-
On powiedział że nie będzie z tobą rozmawiał. Nie wiem co
zrobiłeś, ale jest naprawdę wściekły.
Wpadłem
na pomysł.
-
Dobra, Lou, powiedz mu tak. Ja powiedziałem że mam to w nosie, i
żeby robił sobie co mu się podoba. A ja zaraz się ogarnę i
przyjadę po niego. Ok?
-
Ok, coś wymyśle.
Wylazłem
na balkon i zapaliłem papierosa. Patrzyłem na tonące w mroku
miasto i rozświetlony London Eye. Zastanawiałem się jak przeprosić
L. Nie miałem pomysłu. Jeszcze nigdy nie było takiej sytuacji. Nie
wiedziałem co zrobić.
Wylazłem
na balkon i zapaliłem papierosa. Patrzyłem na tonące w mroku
miasto i rozświetlony London Eye. Zastanawiałem się jak przeprosić
L. Nie miałem pomysłu. Jeszcze nigdy nie było takiej sytuacji. Nie
wiedziałem co zrobić. Dopalający się papieros sparzył mnie w
palce. Wrzuciłem niedopałek do popielniczki, złapałem płaszcz i
zszedłem po auto.
Wyjechałem
spod domu z piskiem opon, denerwując się bardziej niż
kiedykolwiek. Co ja mam mu powiedzieć. Pewnie i tak nie będę w
stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Włączyłem radio. Mówili
coś o jakiejś wizycie polityka ze Stanów. Pewnie będzie trzeba
zrobić materiał. Miałem w nosie chwilowo wszystkich polityków
świata, łącznie z naszym tępawym premierem na czele. Samochód
rozchlapywał kałuże we wszystkie strony. Nie zauważyłem zmiany
świateł, przeciąłem skrzyżowanie na czerwonym, z każdej strony
odezwały się klaksony. Czarne jak noc Subaru pruło przed siebie
nieustraszone, a w środku ja z wielkim mętlikiem umysłowym.
Żeby
dojechać ode mnie z domu do mieszkania Louisa musiałem przebić się
przez cały Londyn. O tej porze nie było z tym większych problemów.
W południe było to prawie niewykonalne.
Jechałem
na pamięć, prosto przed siebie i wciąż zastanawiałem się jak
sprawę rozwiązać.
Zadzwonił
telefon. Wyrwał mnie z otępienia tak brutalnie, że automatycznie
wcisnąłem hamulec zatrzymując się na środku ulicy. Zjechałem na
bok i wyszarpnąłem komórkę z kieszeni. Wyświetliło mi się
,,Katie home,,. Jezu Chryste, też nie ma kiedy dzwonić.
-
Co?! - wrzasnąłem bezczelnie do słuchawki.
-
Eee... - usłyszałem po tamtej stronie. To nie była Kat.
-
Harry, na litość boską, nie masz kiedy dzwonić? Ja tu przeżywam
koszmary, a ty dzwonisz! Koszmarnie dzwonisz...! - zakończyłem
nieco kulawo.
-
Jakie koszmary znowu? Ej, zamknij się bo mam ważną sprawę.
-
No ale szybko, proszę... - jęknąłem do słuchawki.
-
Dobra, będzie szybko. Za tydzień w sobotę. Ślub.
Zatkało
mnie totalnie, bo nie wiedziałem o czym on mówi.
-
Jezu, jaki ślub, o czym ty do mnie mówisz? - spytałem bębniąc
palcami w kierownicę.
-
No mój! Znaczy, mój i Katie.
-
Co tak szybko? Oszaleliście?! - spytałem, rozglądając się wokół,
bo właśnie coś mnie tknęło – Boże, czekaj, bo ja tu nie mogę
stać coś mi się wydaje...
-
Jak nie możesz stać?
-
No autem!
-
A to gdzie ty znowu jedziesz?
Zdenerwowałem
się. Co za bezczelny pytajnik...!
-
Nie twój interes, kudłata małpo. Co z tym ślubem?
-
Dobra, zadzwonię jutro i na spokojnie pogadamy. Ok?
-
Dobra dobra, cześć, pozdrów Kat.
Rozłączyłem
rozmowę, wrzuciłem wsteczny, wróciłem na ulicę i znowu z piskiem
opon ruszyłem przed siebie. Namącił mi w głowie totalnie. Nie
dość że Liam, to jeszcze teraz ten ślub zorganizowany w
ekspresowym tempie. Ludzie drodzy, pogięło totalnie. Rozumiem, dwa
miesiące, trzy. Ale półtorej tygodnia? No nie wierzę w to.
Z
ogromną prędkością wjechałem w potężną kałużę. Samochodem
rzuciło w lewo, potem w prawo i mało nie padłem tam na zawał.
Kątem oka zauważyłem, że cała kałuża, wzniecona w powietrze
impetem mojego Subaru wylądowała na jakiejś kobiecie która akurat
szła obok. Opanowałem się, zwolniłem i zdecydowanie uważniej
obserwowałem drogę przed sobą.
Opanowałem
się, zwolniłem i zdecydowanie uważniej obserwowałem drogę przed
sobą.
Do
mieszkania Lou dotarłem po około pięćdziesięciu minutach. To i
tak dobry wynik, nawet jak na tak puste ulice. Zaparkowałem
samochód, zanim wysiadłem upewniłem się że żaden z nich nie
stoi w oknie. Zapaliłem papierosa bo ręce mi się trzęsły z
nerwów. Byłem tak zły na siebie, że bardziej się nie dało.
Wypaliłem pół, zakrztusiłem się dymem, wrzuciłem papierosa do
studzienki kanalizacyjnej, zamknąłem auto i podszedłem do drzwi.
Spodziewałem
się że otworzy Louis. Nic podobnego. Drzwi otworzyły się i stanął
w nich nie kto inny, tylko Liam z wyrazem zdziwienia na twarzy.
Zrobiło mi się przykro, bo znowu miał opuchnięte oczy. A to
zdarzało się tylko wtedy, kiedy płakał.
Bez słowa wyszedł, wsiadł do auta i
czekał.
- Dzięki, Lou – krzyknąłem w głąb
mieszkania i usiadłem za kierownicą.
Londyńskie
Kew Garden, oranżeria ślubna. Siedziałem w pierwszym rzędzie,
mimo że do ślubu zostało jeszcze ponad trzydzieści minut. Katie
kazała mi tu czekać. Co dziwne, bo jej tu nie było. Poczułem
wibracje telefonu w kieszeni marynarki. Wydłubałem komórkę,
odebrałem. Katie.
-
Chodź tu! Musisz mi pomóc, chodź tu!
-
Ale dokąd?
-
Tu, za oranżerią, masz taki budynek techniczny. Chodź tu.
-
Dobra, idę, spokojnie.
Wylazłem
spomiędzy rzędów krzeseł, skierowałem się tam dokąd kazała mi
iść Kat. Na szczęście były tam tylko jedne drzwi, więc nie
musiałem się zastanawiać w które wejść. Bez pukania wlazłem do
środka i powitał mnie krzyk. Katie stała w sukience ślubnej. A
raczej jej połowie, bo nie potrafiła sama doczepić dolnej części.
Dwie druhny które zapewne będą skakały wokół niej też miały z
tym problem. Jedna siedziała na fotelu i załamywała ręce, inna
stała i bacznie obserwowała sukienkę.
-
No no... zawsze mówiłem że masz ładne nóżki kobieto...
-
Cicho, lepiej mi tu pomóż, bo ja nie wiem jak to działa –
mruknęła Katie, śmiejąc się pod nosem.
-
A skąd ja mam wiedzieć?! Co to, ja to szyłem czy co?
Ładny
bukiet kwiatów trafił mnie prosto w twarz.
-
Bezużyteczny jesteś, won!
No
i na tyle zdał się mój spacer. Wyszedłem i wróciłem na swoje
miejsce. Harry stał przy pięknie ozdobionym stole, opierając się
o ścianę. Wydawał się być całkowicie rozluźniony, ale ciekawe
jak było w środku. Podszedłem, przywitałem się, pochwaliłem
bardzo dobrze skrojony czarny garnitur, w którym wydawał się
jeszcze chudszy niż normalnie.
-
No i jak? Nerwy?
-
Czy ja wiem... nie wiem – bąknął Harry – raczej tak. Ale nie
bardzo. Albo i bardzo? Sam nie wiem... - paplał trzy po trzy.
Roześmiałem się i odwróciłem się do Liama, który stał obok
mnie i wbijał mi palec w żebra.
-
Co?
-
Nic, zaczepiam. Tak po prostu.
Spojrzałem
na zegarek. Już czas. Spojrzałem na Harryego. Pobladł, ale trzymał
się równo. Podszedł do ołtarza. Ludzie siedzieli już na
miejscach, rozpoznawałem znajomych, rodzinę młodych, był nawet
Simon. Usiadłem na krześle, złapałem Liama za rękę i wbiłem
wzrok w plecy Harryego. Kapela siedząca pod ścianą zagrała marsz
weselny i wszyscy odwrócili się w stronę wejścia do sali. Drzwi
otworzyły się szeroko. Stała tam Katie w pięknej, białej
sukience, którą widziałem już wcześniej. Ale teraz, sukienka w
całości prezentowała się olśniewająco. Klasyczny kloszowy dół
i koronkowa góra. Wysoko upięte włosy miała związane perłami a
na szyi błyszczał delikatny srebrny łańcuszek. Białe kwiaty,
które niedawno trafiły mnie w twarz, idealnie dopełniały całości.
Kat
szła z dumnie zadartym czołem, lekko uśmiechając się pod nosem.
Podeszła do ołtarza. Idealnie prezentowali się razem. Biel i
czerń. Ona i on. Moi przyjaciele, którzy teraz już nie mają
wyjścia, będą razem do końca. Nie wątpiłem w to.
Zaczynałem
się wiercić na krześle, bo śluby mnie nudziły, nawet jeśli był
to ślub Katie. W końcu padło sakramentalne tak. A kiedy składałem
im życzenia, przyszedł czas na prezent.
-
Słuchajcie. Wiem że to tak nie koniecznie w porządku, ale mam dla
was prezent od nas wszystkich - kiwnąłem głową na stojących za
mną Liama, Nialla, Zayna i Louisa – Idziecie z nami?
Młodzi
spojrzeli po sobie zdezorientowani.
-
No ok – mruknęła Katie, przepraszając innych gości i idąc za
nami.
Obeszliśmy
oranżerię wokół, kazałem Katie i chłopakom poczekać, a sam
poszedłem kawałek dalej, do dużej stodoły. Wychodząc przed
oranżerię usłyszałem pisk Katie i oburzony krzyk Harryego.
-
Co to ma być!?
Prowadziłem
za ładną, srebrną uprząż prezent dla młodej pary. Dorodna klacz
konia fryzyjskiego, dwuletnia. Katie piszczała jak oszalała i od
razu przykleiła się do klaczki. Harry natomiast był wściekły i
stał w miejscu tupiąc i warcząc na wszystko wokół. Zaczęliśmy
się z niego śmiać i wyciągnąłem z kieszeni prezent dla niego.
Nowy model Breitlinga, jakaś tam limitowana edycja. Oczy mu się
zaświeciły, złapał mnie pod ramię i wszyscy poszliśmy na
kolację. Kat została z koniem, wciąż piszcząc jak oszalała.
Niall na widok tortu dostał ślinotoku i sam zeżarł połowę,
wywołując tym falę śmiechu wszystkich gości..
Ostatnie
dwa miesiące były niezwykle burzliwym okresem w życiu wszystkich
nas. Chłopaki dzień w dzień siedzieli w studio robiąc nową
płytę, Katie oddała się pracy w stajniach królewskich opiekując
się przy okazji swoją ślubną klaczką, którą ochrzciła
imieniem Lacanta. Skąd wzięła to imię, nikt nie wiedział a ona
sama nie potrafiła się wytłumaczyć. Ja natomiast jeździłem z
ekipą po Europie, robiąc materiał o biedzie w krajach wysoko
rozwiniętych. Kilka dni wcześniej dostałem wiadomość o tym że
nasz materiał o slumsach Detroit został nagrodzony Brytyjską
Nagrodą Dziennikarską, więc posypały się granty i zlecenia na
nowe materiały. Moja ekipa uwijała się jak w ukropie z nawałem
materiałów, które piętrzyły się przed nami jak nieprzebyta
ściana.
Siedziałem
akurat w Austrii na balkonie hotelu układając z Samem pytania na
wywiad, kiedy zadzwonił mój telefon. Dzwoniła Katie.
-
Cześć pracusiu! Słuchaj. Kiedy będziesz w Londynie teraz? Wszyscy
tu tęsknimy!
-
Będę za trzy dni, musimy wymienić sprzęt, bo kamery padają nam
jak muchy. A co?
Kat
zapiszczała jak małe dziecko.
-
Spotkamy się, prawda? Nawet na obiad...?
-
Oczywiście że tak! Specjalnie sobie poukładam terminarz tak, żeby
jeden dzień mieć dla was. Może być?
-
Super! Daj znać jak będziesz już w domu! Do zobaczenia.
Lot
z Wiednia do Londynu był krótki, ale tylko przez to że cały
przespałem. Lądując na londyńskim lotnisku już nie potrafiłem
doczekać się spotkania z przyjaciółmi. Liam odebrał mnie z
lotniska, pojechaliśmy do domu i prosto stamtąd wybraliśmy się do
Ivy, miejsca spotkań brytyjskiej śmietanki celebryckiej.
Postanowiliśmy zaszaleć i mimo że obiad tam wyszedł nas końcowo
o wiele za dużo, nie żałowaliśmy. Do czasu.
Z
Katie i Harrym spotkaliśmy się przed restauracją. W krzakach po
przeciwnej stronie ulicy jak zwykle czaił się tłum paparazzi.
Dumnie przemaszerowaliśmy przez wejście mijając po drodze
Jerremy'ego Clarksona z żoną a w kącie sali zauważyłem Victorię
Beckham. Kto by pomyślał, jeszcze dwa lata wcześniej nawet nie
marzyłem żeby znaleźć się w tej restauracji. Zajęliśmy nasz
stolik i rozmowa pochłonęła nas bez reszty. Harry wcisnął mi w
ręce iPoda z nowymi piosenkami. Wsadziłem słuchawki w uszy i
zacząłem cieszyć się jak dziecko. Płyta była naprawdę świetna.
Jeśli tym razem też dostaną Brit Award, wcale się nie zdziwię.
Katie rozpływała się nad pracą w stajni, Liam natomiast pożerał
mnie wzrokiem tak, że w pewnym momencie zawstydziłem się i na
moich policzkach pojawiła się dorodna czerwień.
-
Czy ty wiesz – pytała Katie – ile oni pracują? Wiesz? Od rana
do nocy! Codziennie!
-
Wiem – mruknąłem – wiem, z tym że ja pracuję dwadzieścia
cztery na dobę. Ostatnio w Niemczech ukradli nam kamerę. W Polsce
odkręcili koła od naszych busów i musieliśmy jechać po nowy
samochód jakimś autobusem. Nie pamiętam jak to się tam nazywało.
We Francji Sam dostał w twarz od jakiejś rozwścieczonej Rumunki na
placu w Paryżu. Ja nie wiem, dzikie kraje jakieś...
-
No dobra, dobra. To widzę że ja mam najlepiej – powiedziała
Katie, dłubiąc widelcem w pieczeni.
-
No masz, zdecydowanie – potwierdził Liam, bawiąc się włosami.
Rozmawialiśmy
bez opamiętania. Na dworze zaczynało zmierzchać. Spojrzałem na
Liama. Byliśmy umówieni z adwokatem, chodziło o akt własności
mieszkania czy jakąś inną bzdurę, do której właściciele
budynku się przyczepili.
-
Wiecie... musimy już powoli spadać – zacząłem – mamy
spotkanie dzisiaj jeszcze, a zanim dojedziemy, to trochę czasu
minie. Słuchajcie. Ja mam taką propozycję. Jutro rano muszę
stawić się w redakcji i złożyć faktury za wszystkie pierdoły z
podróży. Ale popołudnie mam wolne. Wpadniecie do nas?
Katie
wyraziła aprobatę, powiedzieliśmy sobie do widzenia, kelner przy
wejściu oddał nam płaszcze i wyszliśmy na zimny londyński
wieczór. Katie i Harry zostali jeszcze w Ivy, bo Katie zażądała
deseru. Schodziliśmy właśnie z dywanu na wejściu do restauracji,
kiedy przed wejściem zatrzymała się wielka czarna limuzyna a ze
środka wyszedł nie kto inny, tylko Madonna. Królowa pop we własnej
osobie. Mało tam na zawał nie padłem. Zobaczyć ją na żywo, to
niesamowite wrażenie. Niestety, nie tylko ja się tak ucieszyłem.
-
Patrz, Madonna! - powiedział radośnie Liam.
Ivy
ma to do siebie, że na ulicy przed nią zawsze jest duży ruch.
Ponadto jest okupowana przez paparazzi żądnych dobrych zdjęć.
Mocne światła zamontowane przed nią dostatecznie oświetlały
chodnik. Coś przefrunęło między mną i Liamem, rozpychając nas
na boki. Zauważyłem tylko żółto czarny pasek Nikona. Jakiś
szurnięty paparazzo rzucił się w stronę Madonny. Pomyślałem
sobie że to szczyt bezczelności, kiedy inny rozpędzony fotograf
wpadł prosto na Liama.
Czas
błyskawicznie zwolnił.
Wiedziałem
co się stanie, i wiedziałem że nie zdążę już go złapać.
Wszystko widziałem w zwolnionym tempie. Zupełnie jak na filmie.
Liam
runął plecami na ulicę. Widziałem ogromne przerażenie w jego
oczach. Chwilę potem mój świat się załamał. Jakiś samochód
przychamował, on sam zaczął podnosić się z ziemi. Myślałem że
to już wszystko. Jak bardzo się wtedy pomyliłem...
Z
drugiej strony, rozpędzone auto wjechało wprost w podnoszącego się
z ziemi chłopaka. Myślałem że mi się wydaje, że to jakiś
kretyński żart. Auto zatrzymało się jakieś pięćdziesiąt
metrów dalej. Liama nie było. Widziałem tylko czerwony ślad
hamowania audi. Zrobiło mi się niedobrze.
Przy
samochodzie ktoś wrzasnął. Wiedziałem już co to oznacza.
Rzuciłem się w tamtą stronę. Dobiegając do samochodu zwolniłem.
Czułem zapach świeżej krwi, tak bardzo znienawidzony przez
wielokrotne reportaże wojenne. Rozpoznawałem ten zapach wszędzie.
To jedna z tych rzeczy której nie zapomina się przez całe życie.
Słodkawy, dławiący zapach. Poczułem jak tracę siłę w kolanach.
Oparłem się dłonią o tylne drzwi audi, w którym wciąż siedział
kierowca. Nie spojrzałem kto to jest. Widziałem tylko pękniętą
przednią szybę i kilka czerwonych kropel wokół pęknięcia.
Powoli
przesunąłem się do przodu. I wtedy poczułem, że moje życie
właśnie się kończy.
Kolana
się pode mną ugięły.
Liam
leżał na ulicy. Zupełnie jakby spał. Jedyne, co było
niepokojące, to powiększająca się kałuża krwi wokół jego
głowy i nienaturalnie ułożona ręka. Wciąż opierając się o
maskę auta tego mordercy, klęknąłem przy chłopaku. Nie
wiedziałem co zrobić. Przeszedłem wszelkie możliwe kursy
pierwszej pomocy, miałem nawet szkolenie wojskowego sanitariusza
przed wyjazdem do Iraku. A teraz nie widziałem co zrobić. Bałem
się go dotknąć. Czułem jak dławię się własnymi łzami.
Usłyszałem
za sobą krzyk. To Katie.
-
O Boże... nie... - to Harry.
Odwróciłem
się do nich i wtedy dopiero dotarło do mnie że całe dłonie mam
we krwi. Poczułem że mi słabo.
-
Pomocy... pomóżcie mi... - wykrztusiłem z siebie. Ktoś obok
wzywał karetkę. Nie wiem jak długo klęczałem przy Liamie.
Zatraciłem rachubę czasu. Widziałem tylko śpiącą twarz chłopaka
i czerwień wokół. Do moich uszu dotarły dźwięki syren. Nie
widziałem jeszcze świateł. Po przeciwnej stronie ulicy ktoś
przepędzał fotoreporterów, którzy jak hieny rzucili się na nową
sensację. Wzrosła we mnie nienawiść. Wstałem i ruszyłem w
stronę jednego z nich. Poczułem jak Katie i Harry łapią mnie za
ramiona i próbują zatrzymać. Wyszarpnąłem się im i rzuciłem z
pięściami na paparazzo. Harry złapał mnie za kurtkę i odciągnął
od fotoreportera. Kipiałem wściekłością. Zauważyłem karetkę i
sanitariuszy przy Liamie. Próbowałem się tam dostać, ale drogę
zagrodził mi policjant, który wziął się nie wiadomo skąd.
-
Puść mnie ty łajzo! - krzyczałem nie wiem do kogo, bo nie byłem
pewny kto mnie trzyma – Puść mnie! Liam! - darłem się jak
opętany.
Poczułem
silny uścisk na ramieniu. Ktoś zaprowadził mnie do karetki.
Posadzili mnie na stopniu i dostałem jakiś zastrzyk. Momentalnie
się uspokoiłem. Wciąż widziałem kilku lekarzy którzy kręcili
się wokół Liama. Kierowca auta zniknął.
-
Zabiję... - mruknąłem do siebie.
Katie,
która nagle pojawiła się koło mnie, spojrzała na mnie smutnymi i
zapłakanymi oczyma.
-
Co?
-
Zabiję... tego kto to zrobił... tego kto prowadził to auto...
-
Spokojnie.
-
Nie. Nie będę spokojny.
Podszedł
do mnie policjant. Poprosił o dokumenty. Kat wyjęła mi je z
kieszeni, bo ja sam nie byłem w stanie. Policjant spojrzał na mnie,
posłał miłe spojrzenie. Prychnąłem kpiąco. Katie złapała mnie
za rękę i wzięła na bok, do stojącego przy płocie Harryego.
Miał nieprzytomny wzrok i nerwowo skubał zamek kurtki. Spojrzał na
mnie i posłał mi krzywy uśmiech. Podszedłem prosto do niego i
przytuliłem się.
-
Jezu... - jęknęła Katie, patrząc w przestrzeń.
Odwróciłem
się. Zobaczyłem sanitariuszy z noszami. Były przykryte czarnym
workiem.
To
już koniec.
Niemożliwe
stało się możliwe. Chyba zemdlałem.
Mijał
już czwarty dzień od feralnego wieczoru w Ivy. Czwarty dzień,
kiedy próbowałem umrzeć nie robiąc absolutnie nic. Siedziałem na
łóżku, ściskając kurczowo bluzę Liama. Wpatrywałem się w nią
tak, jakbym miał nadzieję na to że właściciel tej bluzy zaraz
pojawi się w środku. Nie spałem. Leżałem zwinięty w kłębek
przytulając się do pachnącego perfumami Diora materiału. Dzień
po dniu kiwałem się w przód i w tył, nie będąc do końca
świadomym upływu czasu. Dla mnie on zatrzymał się cztery dni
temu. Mój czas zatrzymał się wraz z piskiem opon czarnego audi.
Pokój
przesiąkł już całkowicie zapachem papierosowego dymu. Nigdy dotąd
nie paliłem w mieszkaniu, Liam zawsze tłukł mnie za to poduszką.
Teraz nie miał kto na mnie wrzeszczeć i bić mnie po głowie. Na
podłodze wokół łóżka leżało zatrzęsienie pustych paczek po
papierosach. Walały się puste butelki po polskiej wódce, która
dziwnie zaczynała mi smakować. Śladu po jedzeniu nie było. Przy
życiu utrzymywał mnie tylko alkohol i papierosy. Nic więcej.
Czasami
przenosiłem się do salonu, gdzie siedziałem na kanapie wpatrując
się w zdjęcie wiszące na lodówce. Wszystkie popielniczki w domu
były przepełnione, nie chciało mi się ich wyrzucać. Papierosy
gasiłem wszędzie gdzie się dało. W kwiatkach. W pustych
szklankach. W wannie. Jedyną rzeczą która nie była brudna od
papierosowego popiołu był dywan, ten biały, puchaty. Bałem się
że stanie w płomieniach i wszystko inne zaraz się spali. Po czym
spojrzałem na niego łapczywie. Może to dobry sposób żeby w końcu
się zabić? Rzuciłem na dywanik palącego się papierosa.
Zaśmierdziało topiącym się sztucznym tworzywem, pojawiła się
malutka smuga dymu i koniec. Tyle było z mojego wymarzonego pożaru.
Miałem nadzieję że skończę jak Amy Winehouse, pijąc codziennie
aż w końcu wysiądzie mi organizm i przekręcę się. Dołącze do
Liama.
Chciałem
strzelić sobie w łeb. Nie miałem czym, jak na złość dostęp do
broni w Wielkiej Brytanii wcale nie jest taki prosty.
Wyjść
na ulicę...? Rzucić się pod samochód? Nie, to odpadało, tam byli
ludzie. Miałem jakiś wstręt do ludzi.
Siedziałem
przy balkonowym oknie, wpatrując się na skąpaną we wczesnym,
letnim słońcu panoramę Londynu. Patrzyłem na to miasto które
dało mi tyle cudownych chwil. I w jednym momencie wszystkie te
momenty wydarło, zamieniając je w stertę martwych zdjęć i
bolesnych wspomnień. Zapaliłem kolejnego papierosa i w tym samym
momencie usłyszałem pukanie do drzwi. Codziennie kilka razy
próbowała dotrzeć do mnie Katie. Nie chciałem z nią rozmawiać.
Czułem się winny tego co się stało. Przecież mogłem coś
zrobić.
-
Otwórz te drzwi, proszę cie... - usłyszałem.
Nie
wiem dlaczego wstałem i otworzyłem drzwi przed Katie. Może coś
mną pokierowało, naprawdę nie wiem. Stałem tam, trzymając wciąż
klamkę i patrzyłem na nią opuchniętymi oczyma.
-
Chryste panie, jak ty wyglądasz... - wyszeptała, patrząc na mnie.
Była naprawdę przerażona.
Nie
wiem jak wyglądałem, to było mało ważne. Kat weszła do
mieszkania i rozejrzała się. Na widok butelek po wódce i
kilkunastu paczek papierosów, pełnych popielniczek i wszechobecnych
niedopałków jęknęła.
-
Co to ma znaczyć? - burknęła, wskazując na szklane butelki.
-
Wódka... co...?
Wtedy
dopiero uświadomiłem sobie jak bardzo jestem nieogarnięty i
nieprzytomny. Poprawiłem sobie ręką włosy i usiadłem na kanapie,
podciągając kolana pod brodę i znów się wyłączając.
-
Jaka wódka, oszalałeś? Co Ty ze sobą robisz, człowieku...
-
Nic.
Klapnęła
na kanapie obok mnie, złapała mnie za rękę. Wyszarpnąłem się i
schowałem dłonie pod stopy. Spojrzała zdziwiona, ale już więcej
mnie nie dotykała. Odwróciłem się do niej i przypatrzyłem się
dokładnie. Wyglądała dobrze, jakby nic się nie stało. Zawsze
czuło się od niej dużą siłę. Teraz też ją czułem.
Już
otwierała usta, kiedy spytałem czy ma dla mnie papierosy. Nie mam
pojęcia skąd mi przyszło to do głowy, nie wiedziałem przecież
że przyjdzie. Mimo że przychodziła codziennie, tylko jej nie
wpuszczałem. Co zdziwiło mnie jeszcze bardziej, to fakt że
rzeczywiście miała. Wcisnęła mi do ręki trzy paczki czerwonych
Marlboro i zapalniczkę.
-
Zapalniczkę mam.. - powiedziałem, lekko się uśmiechając. Uśmiech
na pewno mi nie wyszedł, więc znowu ukryłem twarz między
kolanami.
Kat
siedziała obok i milczała. Wiedziałem że chce ze mną rozmawiać,
chce mnie wesprzeć. Ale ja nie chciałem pomocy, chciałem umrzeć i
nie być dłużej tu, gdzie nie ma Liama. Ten świat stał się
zupełnie obcym i pustym miejscem.
-
Harry chciał przyjechać, wiesz?
Nie
wiedziałem.
-
Chciał tu posiedzieć z tobą i porozmawiać. Lou też. I reszta.
Ale ty nikogo nie wpuszczałeś.
Przerwałem
jej dość niegrzecznie, pytaniem zupełnie nie na temat.
-
Co z gazetami? Już trąbią?
-
Tak... niestety...
-
Zdjęcia?
-
Tylko plecy sanitariuszy, policja, samochody... no i my.
Zdziwiłem
się.
-
My?
-
Tak. Gdzieś było zdjęcie jak okładasz tego fotografa pięściami
i Harry ciągnie cie za płaszcz. Jeszcze było jakieś zdjęcie
gdzie wszyscy stoimy pod płotem tam. Zanim zemdlałeś.
Miałem
w nosie te zdjęcia. Co do fotografa, nie żałowałem że obiłem mu
twarz.
-
Coś mu zrobiłem?
Kat
zaśmiała się ponuro.
-
Złamałeś mu nos, ma podbite oko i rozcięty łuk brwiowy. Nieźle
go urządziłeś.
-
Sam się prosił.
Katie
pokiwała głową w niemej aprobacie. Spojrzała w okno. Po chwili
odezwała się znowu.
-
Co teraz będzie?
Spojrzałem
na nią oczami zupełnie nie wyrażającymi nic. Były puste jak ten
dom, jak moje serce.
Nie
wiedziałem co jej odpowiedzieć. W radio, które grało cicho w
kuchni od kilku dni bez przerwy usłyszałem Viva La Vida. Złe we
mnie wstąpiło. Zerwałem się z kanapy, złapałem urządzenie i z
całej siły cisnąłem o podłogę. Piosenka ucichła. Wróciłem na
kanapę zupełnie jakby nic się nie stało. Kat siedziała tam,
zasłaniając sobie usta dłonią.
-
Nie wiem co będzie. Znaczy, wiem. Tylko nie wiem kiedy.
-
Co?
-
Umrę.
Katie
wstrzymała oddech i spojrzała na mnie błagalnie.
-
Nie mów tak... nie możesz, przecież...
-
Umrę – przerwałem – nie chcę już żyć. Nie mam po co,
rozumiesz? Nie mam dla kogo. On był wszystkim co trzymało mnie w
tym mieście, na tym świecie. Jedyne o czym teraz marzę, to umrzeć
i dołączyć do niego, wiesz? Nie rozumiesz tego. Nigdy nie
straciłaś nikogo bliskiego. Jesteś z Harrym. I będziesz. A ja co?
Jestem sam jak ten pieprzony palec i nie mam po co żyć... nie
chcę... - powtórzyłem, zapalając papierosa.
Dziewczyna
siedziała obok, przestraszona. Zaczęła przekonywać mnie że to
nie prawda, że nigdy nic nie wiadomo, że może poznam kogoś, kto
mi zastąpi Liama. Wściekłem się bezgranicznie.
Nikt
mi go nie zastąpi. Nigdy! A teraz wynoś się stąd, nie chcę
nikogo oglądać...!
-
Spokojnie, prze...
Nie
dałem jej dokończyć. Wściekłość we mnie narastała z każdą
sekundą.
-
Wyjdź stąd. I nie wracaj póki nie będę chciał. Rozumiesz?
Powiedz im że ich też nie chcę widzieć. Nie chcę nikogo!
Katie
wstała, powstrzymując z trudem łzy.
-
Dobrze... dobrze, przepraszam. Nie rób nic głupiego, pa...
-
Złapała torebkę z oparcia kanapy i wyszła. Zatrzasnąłem za nią
drzwi i oparłem się o nie plecami.
To
już koniec, mam dość. Straciłem Liama, straciłem przyjaciółkę.
Co ja robię? To wszystko jest moja wina. Tylko moja, niczyja więcej.
To ja muszę ponieść karę.
Złapałem
telefon, włączyłem go. Powiadomień były dziesiątki.
Napisałem
wiadomość i wysłałem ją do każdego z najbliższych mi osób.
Zayn. Niall. Lou. Harry. Katie.
Wiadomość
brzmiała: nie szukaj mnie, bo nigdy mnie nie znajdziesz. Odchodzę
by być. Kocham Cię.
Podszedłem
do szafki w łazience. Otworzyłem ją, pogrzebałem trochę,
wróciłem do sypialni. Naciągnąłem na siebie wielką, brązową
bluzę. Liam bardzo ją lubił.
Prawie
duszkiem wypiłem butelkę whisky, którą znalazłem obok łóżka.
Położyłem się na łóżku, uśmiechnąłem się.
-
Idę do ciebie Miśku...
Zasnąłem.
Rano
w moim mieszkaniu roiło się od policji. Drzwi, wyłamane z
zawiasów, smętnie wisiały na kawałku metalu. Na kanapie siedziała
cała piątka. Chłopaki i Katie. Wiem, zrobiłem im świństwo. Ale
zrozumieją to.
Znów
byłem szczęśliwy.
I
po raz ostatni, ubrany w czarny plastikowy worek, opuściłem moje
mieszkanie.
Koniec.